Rozdział I
Podsłuchane
1926
Pierwszy raz Iwan zapowiedział swoje przybycie. Nie
zatelefonował — nie zdobył się na aż tak poufały gest — wysłał im za to
telegram, że dostał przepustkę i chociaż planował najpierw zawitać do swojej
rodzinnej miejscowości, to prawdopodobnie przyjedzie prosto do nich. Matka
poinformowała Krzysztofa i Emilię o jego wizycie tym swoim spokojnym,
bezbarwnym tonem, wyblakłym jak jej tęczówki.
Rodzinie przysłużył się jeszcze za
dziecka, gdy to matce Emilii, Elżbiecie, uratował życie. Ojciec jego już
nieżyjący, doktor Pietruczuk, był znanym i cenionym we Lwowie lekarzem, a i
tego zawodu pragnął dla swojego jedynego syna Piotra (a właściwie Iwana, bo tak
się ów kazał nazywać). Zanim jednak z młodzieńczej głowy wiatr nie wywiał
jeszcze anatomii i mikrobiologii, zdarzyło się dnia pewnego, że pani
Franczakowa spacerowała samotnie, doglądając pól i ogrodów. W butelce oranżady,
machając rozpaczliwie nóżkami, topiła się osa, wciąż jednak jeszcze
wystarczająco żywa, by wykazać się agresją, i panią Elżbietę użądliła w
język. Akurat w okolicy pałętał się Iwan, chłopiec wtedy trzynastoletni, a
więc już osierocony i od niedawna niezwykle samotny; kilka tygodni wcześniej
przeprowadził się do ciotki. Dostrzegł puchnącą na twarzy i szyi panią
Franczakową z oddali, zawiózł ją do domu swojej ciotki, który wtedy
zamieszkiwał, i uratował kobiecie życie, robiąc okłady i podając odpowiednie
płyny w błyskawicznym tempie, bez chwili zawahania. Na tym skończyła się
Iwanowa przygoda z medycyną. Gdy ciotka zmarła ponad cztery lata później,
sprzedał jej żałosny majątek i wstąpił do wojska, koszary uznając za swój
jedyny dom.
Elżbieta Franczakowa z domu Raczkowska należała
do osób raczej uległych i spokojnych. Cechowała ją nieustanna chęć pomocy przy
jednocześnie nieskończonej, niemalże głupiej naiwności. Dzieci wychowywała po
dobroci, przeciwstawnie do twardej ręki i metod ich ojca. Nauczyła je miłości,
radości z drobiazgów, przyjmowania rzeczy takimi, jakie są. Ta drobna, nieco
wątła kobiecina z pewnością przekazała swoje słabe geny starszej córeczce, Emilce
zaś podarowała delikatną, dziecinną urodę i spokojne usposobienie. Ubierała się
skromnie i prosto, lecz gustownie, zawsze była uśmiechnięta i do bólu spokojna,
bywało wręcz, że nieco apatyczna, gdy potrzeba było wykazać się gwałtownością i
temperamentem. Emilia wspominała więc swoją matkę jako postać jakby wyblakłą i
niewyraźną.
Iwan pojawił się na koniu, najpierw gdzieś
w oddali jako mała, czarna kropka wśród złotych pól i zielonych traw. Po chwili
mogli dostrzec jego smukłą, pochyloną w galopie sylwetkę, a potem błyszczącą,
ciemną sierść konia, na którą słońce rzucało swoje wydłużone o tej porze
promienie. Im był bliżej, tym bardziej zwalniał, a jego ciało, jak i ciało
wierzchowca, rozluźniło się, z galopu przeszedł do kłusa, wyprostował się
dumnie, lecz wciąż spoglądał spode łba, tak jak miał w zwyczaju. W kilka chwil
on i jego kary przyjaciel zatrzymali się tuż przy bramie, którą Krzysztof
ochoczo otworzył, podczas gdy zwierzę prychało gniewnie i niechętnie spełniało
rozkazy pana, by się wycofać, zatrzymać i spokojnie czekać.
— Witam — rzekł mężczyzna, patrząc na nich
badawczo czarnymi oczami. Jednym zgrabnym ruchem zeskoczył z konia i owinął
wokół nadgarstka uzdę. — Pani Elżbieto. — Ujął jej dłoń wolną ręką i ucałował,
resztę zaś obdarzył krótkim, niechętnym spojrzeniem, które może tylko nieco
rozjaśniało przy Krzysztofie. — Gdzie małżonek, jeśli mogę wiedzieć?
— W łóżku, legło mu się ostatnio na
chorobę jakąś — wyjaśniła matka. Iwan wszedł na podwórze już na piechotę,
omiótłszy spojrzeniem ich niewielki dobytek. Emilia trzymała się z boku,
ściskając maminą rękę i patrząc na mężczyznę ukradkiem.
— Ach, tu wszystko po staremu — westchnął,
zatrzymując się w połowie drogi.
— Tak, prawda, wszystko to samo, tylko lat
przybywa. I Henryk już nie ten sam, bo na serce narzeka, ale nic mu nie będzie,
o to się nie martwię — jego żadna choroba nie pokona. A i ja już słabsza, na
płuca narzekam, no, ale nic to, bo mam pociechę z dzieci — spójrz tylko, Iwanku
kochany, jakże urosły! Nasz urwisek to jakby już taki poważny chłopak… No,
Krzysiu mój, pokaż się!
Wypchnęła chłopca naprzód, który chyba
niechętnym przywitaniem swojego przyjaciela mocno się speszył. Spojrzał w oczy
młodemu Pietruczukowi, a ten puścił do niego oko.
— To ile już ma lat? — zapytał Iwan, nie
spuszczając z niego wzroku.
— Dwanaście, już dwanaście! Ten czas tak
szybko leci… Zresztą proszę tylko spojrzeć na Milę! Proszę zobaczyć, jak ją ostatni
raz widziałeś, Iwanku, to cztery latka miała, a teraz — proszę, jaka panna!
Siódma wiosenka.
Wyciągnęła i Emilię do przodu, postawiła
ją przed sobą i pozwoliła oglądać. Rzucił jej jedno, dwa lekceważące spojrzenia
i przeniósł wzrok na Elżbietę.
— A Jadwisia? Znowu chora?
Pierwsza Elżbiety córka, Jadwiga, przez
wszystkich zawsze i wszędzie nazywana Jadwisią, starsza o dwa lata, zmarła na
zapalenie płuc cztery lata po narodzinach Emilii. Być może śmierć była dla niej
wybawieniem — urodziła się za wcześnie, zbyt słaba, by funkcjonować jak inne
dzieci, zbyt drobna na zabawę, zbyt łamliwa na sporty, zbyt głucha, by grać na
instrumentach, zbyt ślepa, by rysować, wiecznie bez apetytu i słaniająca się na
nogach. Matka zbladła, patrząc z mieszaniną zaskoczenia i niepewności na
przybysza. Ten najwyraźniej nie miał świadomości swojego nietaktu, bo głaskał
jedynie zniecierpliwionego konia, który skubał zaczepnie kołnierz jego
cienkiego płaszcza.
— Nie, zmarło się bidulce przecież trzy
lata temu. Myślałam, że dostał pan wiadomość.
— Nie, nie dostałem. Co ją zmogło?
Pytał o to, jakby chciał się dowiedzieć,
dlaczego dębowe drewno, według pani Elżbiety, nie pasuje do pastelowo różowych
tapet, jakby rozmawiali o wyborze mebli, a nie o życiu jej starszej, umęczonej
córeczki. Matka spuściła głowę na chwilę, jakby była temu winna, i
poprawiając nerwowo fałdy sukienki, odrzekła:
— A co ją mogło zmóc? Wszystko naraz
przecież. Gorączka, bóle głowy, zimne poty, kaszel, słabość. A co ją mogło
zmóc…
Iwan świdrował swoją rozmówczynię
przenikliwym spojrzeniem, oczami zmrużonymi i nieprzyjaznymi, tak czarnymi,
jakby w nich przepaść jaka była, niekończąca się głębina nieszczęść. Spojrzał
krótko na Krzysztofa, jeszcze krócej na Emilię, jakby na garderobianą albo
służącą, a potem wychrypiał:
— To musiało być dla pani straszne. Moje
kondolencje.
— Aj, żebyś wiedział, Iwanku, żebyś
wiedział. Ale ja się pocieszam. Myślę sobie: przynajmniej już nie cierpi. Jest
teraz w Niebie, z innymi aniołkami, a stamtąd patrzy na mnie i z pewnością nie
chciałaby, żebym płakała.
— Tak, na pewno tak jest — rzekł mężczyzna
tonem, który mógł zostać uznany za kpiący, lecz taki nie był. Iwan Pietruczuk
po prostu tak miał.
Konie odprowadził koniuszy do stajni,
tobołek pana Pietruczuka zabrała Anielka i zaniosła na górę. Szybko
przygotowała sypialnię na przenocowanie Iwana. Słońce powoli zachodziło i
robiło się chłodno, weszli więc do domu. Mężczyzna spacerował po mieszkaniu,
oglądając korytarze, ściany, salon, bawialnię, kuchnię, jadalnię, łazienki,
garderoby, niby tak ukradkiem, gdy mu Elżbieta w tym czasie opowiadała:
— …A tu zobacz, Iwanku, rura nam pękła
gdzieś w zeszłym roku na jesień i wylało, no i zwilgotniały ściany, i teraz tak
brzydko to wygląda, zastawiliśmy to komodą, no, ale sam widzisz… Ale to nic,
prawie nie widać! No a tutaj jakby coś pękało, nie wiem skąd to, to chyba po
burzy, raz coś tu blisko tak huknęło, że aż się szyby w jednym pokoju stłukły,
a kot Rysio zawału dostał, no i to chyba wtedy — sama nie wiem… O, a tutaj,
widzisz, Iwanku, mieliśmy taką piękną tapetę, ale Krzysio, nasz urwis kochany…
Dzieci pałętały się gdzieś za nimi, słuchając
niegroźnych lamentów matki i spoglądając na przybysza. Ręce miał splecione z
tyłu, na plecach, a dłonie jego były duże i bardzo „oficerskie” — zadbane i
czyste. Wyprostowany jak struna szedł powoli za swoją przewodniczką, kręcąc
głową, oglądając każdy najmniejszy kąt z zainteresowaniem i aptekarską
dokładnością, kompletnie nie słuchając słów pani Elżbiety i nawet tego nie
ukrywając. Za każdym razem, jak się zatrzymywał, dzieci gwałtownie przystawały,
wpadając jedno na drugie. Nie zerknął na nie nawet przez jeden moment, jakby
były meblem albo i nawet mniej, bo i meblom poświęcił podczas tej wycieczki
więcej uwagi niż umierającemu z ciekawości rodzeństwu.
Iwan urodził się we Lwowie jeszcze za zaborów. Matka
jego, Kalina z domu Jeleńska, zmarła z wycieńczenia i powikłań poporodowych na
kilka godzin po jego przyjściu na świat. Z tego, co mógł się o tej kobiecie
Iwan dowiedzieć w życiu późniejszym, wynikało, że była aniołem, cudowną, dobrą
osobą, piękną i mądrą, pełną miłości i rozkosznego zapału do wszystkiego. Miał
jej jedno zdjęcie: stare, wyblakłe i pogniecione, znalezione na strychu w
jednym z wielu pudeł ojca — trzymał tam chwile swojego życia, o których pragnął
zapomnieć. Miała smukłą szyję, dobre, błyszczące oczy i ciepły wyraz twarzy —
nawet gdy była poważna, tak jak na fotografii. Odziedziczył po niej wyraźne
kości policzkowe i spiczasty podbródek, podobno też kolor oczu i włosów.
W dwunastym roku życia Iwana zdarzyło się
coś, co wstrząsnęło całym domem, a najbardziej nim samym: okrutne morderstwo.
Początkowo mały Piotr nie rozumiał, co to znaczy. Nikt go nie nauczył, że w
pewnym momencie ktoś żyje, a w następnym nie. Owszem, jego matka też umarła,
ale ona nie żyła od jakiegoś tam „zawsze”, odkąd sięgał pamięcią. Nie spotkał
się jeszcze z czymś takim, by z kimś jednego wieczoru rozmawiać, a rano
zobaczyć zwłoki zakrwawione, wpatrzone tępo w ścianę, z otwartymi do krzyku
ustami, z tym smrodem morderstwa, duchem śmierci w powietrzu. Obok leżała
Rebeka, ostatnia kochanka ojca, w przeciwieństwie do swojego mężczyzny z jedną
zaledwie raną na lewej piersi, ale za to skuteczną, konkretną, znacznie
prawdziwszą i bardziej logiczną od poharatanego mięsa w brzuchu pana doktora.
Spoczywała na fotelu w zrelaksowanej, właściwie sennej pozie, z nożem u stóp,
rękami po łokcie we krwi, spokojnym obliczem, tak różnym od tego strasznego
zdziwienia na twarzy trupa na podłodze.
Ciała odkryła służąca. Iwan potrafił
odtworzyć każdą sekundę tej chwili. Jadł śniadanie sam, jak zazwyczaj,
bowiem ojciec często spał długo, choćby i do południa, i nie wolno było go budzić
ani do pokoju wchodzić, chyba żeby się paliło. Guwernantka starała się go coś
zagadywać, opowiadała mu o książce, którą polecała, a on wpatrywał się w jej
usta jak w obrazek, chłonąc każde słowo, bo temat podróży i zwiedzania świata
był dla niego największą i nigdy nie zwyciężoną pasją. Wtem do kuchni weszła
służąca Frania, blada jak jej wykrochmalona sukienka, o spojrzeniu nieobecnym i
pustym, stanęła na środku i oświadczyła: „Pana zamordowano”, po czym zemdlała.
Nikt jej na początku uwierzyć nie mógł, lecz do pokoju doktora pobiegły dwie
inne służące i jeszcze lokaj, a wtedy stało się to czymś oczywistym,
przeszywającym na wskroś: pana zamordowano. Poszedł tam i zastał ten obraz:
chaos, czerwona krew na pościeli, obłęd śmierci, oczywista prawda, że ta dwójka
już nie żyje.
Pogrzeb stał się dla chłopca momentem
przełomowym. Prawie nic z niego nie pamiętał — jakieś kilka przebłysków,
uściski dłoni, ciotki lamentujące nad jego niedolą, guwernantkę przyciskającą
go do piersi, odgłos trumny dębowej uderzającej o ziemię. Wydarzyło się jednak
coś, co właśnie wywołało w nim bunt przeciwko swojej apatii, coś, czego nawet
nie pamiętał dokładnie, ale był pewien, że pani Danuta Tarłowa naprawdę z nim
rozmawiała.
Okazało się, że z ojcem jego znała się
jeszcze z dzieciństwa, kiedy ich wspólny znajomy, kuzyn ciotki chrześnicy… i
tak dalej, i tak dalej, przyjechał z małą panią Danusią z wizytą do państwa
Pietruczuków. Wspominała Borysa jako chłopca skorego do lekceważenia innych,
przy jednoczesnej umiejętności wzbudzania sympatii względem swojej osoby.
Mówiła zwięźle, ale bardzo konkretnie. Przyznała, że raz matkę Piotra a żonę
Borysa spotkała, a mianowicie podczas ciąży, gdy pani Pietruczuk chodziła cała
szczęśliwa i pełna dziecięcej niecierpliwości. Powiedziała, że w życiu nie
spotkała kobiety tak miłej, tak dobrej i tak zwyczajnie sympatycznej. Pani
Danuta rzuciła do Piotra mimochodem: „Planowała nazwać cię Iwan, lecz Borysowi
się nie podobało, a po śmierci swojej już nic do gadania przecież nie miała. To
bardzo niedobrze ze strony Borysa — zlekceważyć jej ostatnią wolę”. To właśnie
zdanie sprawiło, że w Piotrze coś pękło.
Porzucił wtedy nauki medyczne, zastanowił
się głęboko nad swoją osobą i od tamtego dnia kazał mówić na siebie Iwan — tak
jak życzyła sobie tego matka. Jako że cała posiadłość przepisana była na
niepełnoletniego wtedy chłopca, zarządzaniem nią zgodnie z testamentem zajął
się przyjaciel rodziny, Antoni Michalczuk, z którym doktor Pietruczuk zwykł
chodzić do kasyna lub restauracji.
Wieczorem zasiedli wszyscy prócz ojca do kolacji
podanej przez Anielkę, a przygotowanej przez panią Cesię, pulchną, wesołą
kobiecinę, która zatrudniona została dawno temu jako kucharka. Iwan, jak to
miał w zwyczaju, na nikogo nie patrzył, tylko jadł szybko i niechlujnie, jakby
wychował się na wsi, a nie w domu bogatym i dobrym. Matka wciąż i wciąż do
niego mówiła, o tym, jak to im raz służka łazienkę zalała, o tym, że jakoś tak
nie mają ostatnio skąd pieniędzy na te wszystkie remonty brać, że Henryk to
właściwie już zdrowieje, że Krzysio tak ślicznie śpiewa („Zaśpiewaj, kochanie,
panu Iwanowi, no, nie wstydź się!”), że Emilka to już liczyć tak dobrze
potrafi, a Iwan spoglądał tylko to w talerz, to przez okno, to na zegarek,
ziewał, wycierał usta wierzchem dłoni i popijał winem.
— A widzisz, Iwanku, ostatnio to coś z kurami we wsi
problem jakiś, wszystkie padają jak muchy. Nikt nie wie, co się dzieje, choroba
jakaś zakaźna jak nic, byle tylko na ludzi nie przeszło! To by wtedy było, no,
ale i tych kur szkoda, bo ileż…
— Czy małżonek jest na tyle zdrowy, by porozmawiać? —
przerwał szorstko Iwan, odkładając sztućce i wycierając usta oraz ręce
serwetką. Elżbieta zamrugała, za każdym razem nieco zaskoczona jego nieuprzejmościami,
po czym odrzekła:
— Sama nie wiem… Chyba nie bardzo… Ale jemu lepiej z
dnia na dzień, więc…
— Trudno — wymamrotał, rzucając serwetkę na pusty
talerz. — Poczekam więc. — Założył ręce na piersi i rozejrzał się po obecnych.
Spojrzał na bardzo nieszczęśliwego z powodu chłodnego potraktowania Krzysztofa,
uśmiechnął się do niego — na tyle, na ile ktoś taki mógłby się uśmiechać — po
czym przeniósł wzrok na Emilię, która także jadła najszybciej, jak potrafiła,
byle prędzej od stołu odejść. Patrzył na nią długo, przenikliwie i jakoś tak
gniewnie, niechętnie, a przy tym wszystkim jeszcze kpiąco — tyle negatywnych
emocji było w jego spojrzeniu, że dziewczynce aż łzy w oczach stanęły. Nikt
nigdy nie patrzył na nią w ten sposób, bo nigdy sobie nie zasłużyła — a teraz
miała ochotę zapaść się pod ziemię, zniknąć na zawsze, bo swoim istnieniem
wyraźnie zawadzała jego osobie.
Po kolacji dzieci umyły się, przebrały w piżamy, a
następnie guwernantka ułożyła spać Emilkę, przedtem zaśpiewawszy jej kołysanki.
Dziewczynka w końcu zasnęła, chociaż czuła się tej nocy bardzo samotna.
Obudziła się z nagłą potrzebą. Wyskoczyła spod kołdry
i przeszła korytarzem w stronę łazienki, gdy usłyszała głosy i ujrzała zapalone
światło na dole. Po cichu na palcach przeszła powoli po schodach, omijając
każde skrzypiące miejsce, po czym minęła korytarz i zatrzymała się przy
drzwiach, które jaśniały od świecącej żarówki. Usłyszała dwa głosy: jeden
należący do matki, monotonny jak ona sama, a drugi do Iwana, niski i niechętny
jak zawsze.
— Iwanku, to nie tak, żem cię tu tak chętnie
przywitała, bo pieniądze, nie myśl tak.
— Nie myślę.
— To dobrze, bom się bała, że mnie źle odbierzesz. Ale
naprawdę mamy kłopoty i jeśli nam nie pomożesz, podupadniemy. Widzisz sam, co
się dzieje, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Mamy olbrzymie długi, a musimy
jeszcze nowe zaciągnąć. Henryk jest chory, a całe pieniądze na tę spłatę idą —
przecież trzeba dworek za coś utrzymać i dzieci nakarmić, i służbę opłacić…
— Jakie długi?
— Sama nie wiem, no, długi mamy.
— Pana Henryka, tak? To on je zaciągnął?
Ojciec Emilii, Henryk Franczak, był
człowiekiem dostojnym, oschłym i bardzo konkretnym. Twarz rysy swoje
zawdzięczała głównie grubym, siwym już teraz brwiom, ze skrytymi pod nimi
przenikliwymi oczami. Matka Emilii mówiła, że krzaczaste i gęste wąsy nosił już
wtedy, gdy go poznała, i że nigdy nie widziała swojego męża w zupełności
ogolonego. Wyglądał więc groźnie i inteligentnie, niezwykle logicznie w swoich
eleganckich frakach, bardzo prawidłowo w okularach o cienkiej oprawce w kształcie
połówek koła. Henryk był już dawno na emeryturze, na którą przeszedł zaraz po
wojnie, ale wciąż pozostała w nim pewna władcza cecha, która tak bardzo pomogła
w drodze na szczyty kariery wojskowej.
— Tak, tak mi się zdaje. Mówił, że go kto jeden
oszukał na jakieś duże pieniądze, no i tak się zaczęło. Musieliśmy pożyczyć
trochę, a potem nam urosły odsetki, później się zdarzyło, że Henryk na
emeryturę przejść musiał.
— Tak, coś o jego emeryturze słyszałem.
W głosie Iwana czaił się niesmak. Elżbieta zignorowała
to.
— Ja bym cię, Iwanku, nie prosiła, gdyby to nie była
ostateczność. Odpłacimy ci z nawiązką, jak już z tego wyjdziemy — zobacz,
Krzysio już prawie mężczyzna, wykształcony i obrotny do tego, więc niedługo
zarabiać zacznie. Henryk ma tę swoją rentę, jak mu się zemrze, to i renta
przecież zostanie, prawda? A i z gospodarstw — niech no tylko te czasy podłe
miną, bo plony złe ostatnio! I tak żeśmy wylądowali, dług na długu, nie ma jak
końca z końcem związać, a dzieci trzeba nakarmić, a służbie zapłacić…
Iwan milczał, jakby się zastanawiając. Emilia
słyszała, jak podnosi się z krzesła i przechadza po salonie; jego spokojne,
chociaż ciężkie kroki. Coś tam cicho brzdęknęło, jakieś pluski — coś nalewał.
Wypił głośno, odetchnął i znów milczał.
Rzekł w końcu:
— Ile tych długów?
— A tyle, że jakbyśmy dworek cały sprzedali, to by nie
starczyło.
Dźwięk odkładanego naczynia, znów kroki. Emilia przestraszyła
się, iż może jakimś cudem domyślił się, że ich podsłuchuje, lecz myliła się.
— To długi pana Henryka, tak?
— Ach, Iwanku, a jakież to ma teraz znaczenie?! Ja
sobie mogę być dobrej myśli — ale co z tego, jak widzę, że jeszcze trochę i z
mojego męża jeno wspomnienie mi zostanie. On z tej wojny, Iwanku, bardzo
zmarnowany wrócił, no i tak już zostało… Iwanku — Elżbieta poderwała się —
Iwanku, weźmiesz, co zechcesz. Dam ci pól pod dzierżawę, dam ci, co zechcesz.
Dam ci nawet… dam ci rękę Emilki. Poczekaj no na nią jeszcze tylko parę lat i
będzie jak znalazł dla ciebie, zobaczysz — ona już teraz piękna i dobrego
zdrowia, nigdy mi nie chorowała, jak Boga kocham! I grzeczna, miła, dobrze
usposobiona — niech no pan tylko nam pomoże, błagam…
— Nie chcę jej — rzucił lekceważąco. — Nie, niech
sobie sama męża wybiera, według jej gustu. Nie, to nie wchodzi w rachubę.
— Iwanku…
— Tichaj! — zdenerwował się. Usłyszała szybkie,
nerwowe stukanie obcasów. — Dajże mi skończyć, pani kochana. Dobrze, zapłacę
wszystkie długi, jakie macie, ale mam swój warunek.
— Cokolwiek, Iwanku.
— Na kogo zapisany jest dwór? — rzucił szorstko.
— Na Krzysia, a póki nie będzie pełnoletni — ja nim
zarządzam… A czemu?
Głos matki drżał, jakby już wiedziała, co będzie
warunkiem.
— Proszę nie myśleć, że ja to robię z zachłanności.
Ale ja od zawsze dworek ten pragnąłem mieć, odkąd go tylko zobaczyłem. Pani
namówi męża, by zmienił treść testamentu.
— To znaczy?
— Niech po śmierci męża pani tym majątkiem zarządza, a
jak pani umrze, to wszystko idzie na mnie.
— Wszystko?
— Wszystko. Proszę się nie martwić — ja dworku nie
zapuszczę, ja będę pielęgnować. Zanim mi pani zemrze, dużo, oj dużo wody w
Wiśle upłynie, a potem ja będę dbał, a i pani dzieci bez dachu nad głową nie
zostawię, do mnie to jeno będzie należeć i ja tym będę zarządzać.
— Iwanku!
— Ja niedługo porzucę i bitki, i wojenki, i osiądę na
stałe, ale wpierw sobie muszę dom znaleźć! A domu nie ma, jest tylko
posiadłość. Pani, ja kocham to miejsce jak swoje. Niech moje więc będzie.
— Iwanku… Prosisz mnie o tak wiele…
— Wiem.
Zapadła długa, bardzo długa cisza. Emilka słyszała
niemalże ich oddechy. Po kilku chwilach matka odezwała się ponownie:
— Iwanku, ja się nie zgadzam. Ja tak nie mogę, mój mąż
nie da zgody, a i mnie ciężko by na sercu było, jakby dzieci moje nic z tej
posiadłości nie dostały. Nie, Iwanku, w takim razie zmuszeni będziemy poradzić
sobie sami.
— A jakbym i ja porozmawiał z małżonkiem szanownym?
Proszę mi wierzyć — mam bardzo przekonujące argumenty.
Zabrzmiało to złowieszczo, nic więc dziwnego, że pani
Elżbieta krzyknęła:
— Ależ Iwanku, on i tak na łożu śmierci, więc przemocą
mu nie ma sensu grozić!
— Aj tam, przemocą od razu, co też sobie pani o mnie
myśli? Może ja i wstrętny, ale nie brutalny. Pani, jeśli mąż się zgodzi — czy i
pani da mi przyzwolenie?
— Jeśli mąż tak zechce — moje przyzwolenie do niczego
się nie nada.
— Bez pani zgody kroku nie uczynię.
Znów zamilkli oboje, aż drugie krzesło zaskrzypiało, a
powolne kroki pani Franczakowej poniosły się stukotem po pomieszczeniu. Emilka
słyszała swój oddech, serce dudniło jej w piersi.
— Niech więc tak będzie. W twoim sercu moja nadzieja,
Iwanku.
Emilia niewiele rozumiała z rozmowy, którą właśnie
usłyszała, ale kładąc się z powrotem pod kołdrę, wiedziała jedno — właśnie
podjęta została decyzja, która mogła diametralnie odmienić jej życie.
Iwan nie wstał na śniadanie. Gdy Krzysztof zapytał o
niego, matka odparła, że jeszcze śpi, i faktycznie tak było. Emilia po posiłku
poszła na górę i uchyliła niedomknięte drzwi sypialni gościa, a w jej nozdrza
uderzył mocny zapach zwietrzałego spirytusu. Skrzywiła się i omiotła całość
spojrzeniem. Na podłodze leżały ubrania i butelki, śmieci, jakieś dokumenty.
Światło ledwo przedostawało się przez zasunięte dokładnie czerwone kotary, w
pokoju panował więc półmrok. Na łóżku stojącym w centrum samym sypialni leżała
pościel skotłowana i pognieciona, lecz w niej nikogo nie było. Emilka wychyliła
nieco odważniej głowę, gdy wyczuła — na wszystkie możliwe zmysły — że ktoś za
nią stoi. Odwróciła się i ujrzała Iwana — z włosami czarnymi jak smoła,
poczochranymi i brudnymi, śmierdzącego wódką, niechętnego jak zawsze, w jakimś
zalanym, brudnym podkoszulku. Na jego oczach widniała pajęczynka czerwonych
pęknięć, oddychał ciężko i chrapliwie, opierał się jedną ręką o futrynę,
patrząc na dziewczynkę ze zmarszczonymi brwiami.
— Zmykaj — rzucił męczeńskim tonem. Przeszła pod jego
ramieniem i podreptała przez korytarz, nie oglądając się za siebie. Była
przerażona — nigdy go jeszcze nie widziała w tak podłym stanie — nigdy
właściwie jeszcze nikogo nie widziała w takim stanie. Usiadła na schodkach
piętro niżej i oddychała prawie tak ciężko jak on sam, zastanawiając się, czy
to na pewno ta sama osoba.
Z zaskoczeniem jednak stwierdziła, że gdy zszedł na
dół trzydzieści minut później, wyglądał normalnie całkiem i bardzo prawidłowo —
ze swoimi grubymi, czarnymi brwiami, wyrazistymi kośćmi policzkowymi,
zarośniętą szczęką. Gdy założył długie i skórzane oficerki, schludne, chociaż
luźne spodnie na szelkach i biały, tym razem czysty podkoszulek, sylwetka jego
zmieniła się nie do poznania. Miotał się tylko z miejsca na miejsce, krzywiąc
częściej jeszcze, łypiąc na każdego spode łba, roznosząc wokół smród
zwietrzałej gorzałki. Matka coś go zagadywała, ale ją zbywał, a ona, zawsze odrobinę
zaskoczona jego nieuprzejmościami, po jakimś czasie przestała się do niego
zwracać, nie wyglądało jednak, by poczuła się dotknięta — ot, po prostu go nie
zaczepiała.
Emilia bała się na niego patrzeć. Bała się, że napotka
jego wzrok, a on wtedy obdarzy ją ponownie tym okrutnym, podłym spojrzeniem
albo że przypomni sobie, kto go widział w takim stanie okropnym jeszcze rano, a
wtedy się zezłości i coś niedobrego jej zrobi.
Krzysztof ciągle, dla zabawy, jakby nie wyczuwając
powagi sytuacji, kopał ją pod stołem — nicpoń nieczuły! Nie widział, że
siostrze jego ani do śmiechu nie jest, ani na takie głupie rzeczy ochoty nie
ma, zbolała posiedziała więc jeszcze trochę i poszła do siebie.
Lubiła to miejsce — należało tylko do niej, do tej
małej, milczącej osóbki, którą była. Oprócz takich ważnych rzeczy jak zabawki
czy ubrania, trzymała tam swoje największe skarby: zdjęcia, obrazki,
książeczki. Lubiła wynajdować im kryjówki. Zeskrobywała często lakier spomiędzy
paneli, wyciągała jeden lub dwa i robiła z tej dziury skrytkę — chowała pudełka
do pudełek — zawijała w szmatki i wkładała do kieszonek nienoszonych
płaszczyków… Lubiła wiedzieć, że te rzeczy, te jej skarby największe, są
bezpieczne, że nikt ich jej nie zabierze, że tylko ona je może odnaleźć.
Emilia urodziła się jako dzieciątko zdrowe, różowe i
niezwykle spokojne. Rzadko płakała, niewiele marudziła i nie wymagała zbyt dużo
uwagi. Jako noworodek miała włosy czarne jak smoła, rumiane poliki, małe jak na
niemowlę stópki i rączki. Jadła dużo i chętnie, tuszą przypominając prosiaczka,
lecz w wieku kilku lat błyskawicznie wyszczuplała i od tamtej pory tułów miała
smukły i cieniutkie nóżki, i buzię pociągłą, i włoski w kolorze
słomy. Była trochę samotna, trochę zbyt cicha, trochę za mało wesoła. Nie
mówiła wiele, więc nie gadała głupot, nie przeinaczała wyrazów, bo buzię
otwierała tylko wtedy, gdy musiała. Matka często lamentowała, że może niemowa
albo może nie słyszy, skoro nie mówi, że może chora jakaś, niedorozwinięta… Cóż
to, że dziecko tak ciągle siedzi cicho, nie płacze, kwęka jedynie, i to jeszcze
jakoś tak niemrawo…
Emilka zamknęła drzwi, wdrapała się na łóżko i
zdrzemnęła się. Dwa dni później zmarł jej ojciec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz