dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

13 kwietnia 2012

004. SUROWICA (3)


Rozdział III

Zza kotary




Atmosfera w domu była gęsta i napięta, głównie przez Krzysztofa, który i matce, i siostrze, i panu Iwanowi odpowiadał nieuprzejmie, tonem butnym i gniewnym. Elżbieta załamywała ręce, nie mogąc dopytać o przyczynę, lamentując po swojemu — niegroźnie i wciąż żartobliwie — próbując przywołać znośną atmosferę, nieudolnie, ale z zaskakującym jak na nią zapałem.
Iwan wrócił do starego wizerunku, łypiąc jak dawniej, burcząc po normalnemu, nie siląc się na nic miłego. Na Krzysztofa tylko spoglądał co chwila inaczej, raz przenikliwie, kiedy indziej badawczo, niepewnie i ciągle pytająco, jakoby nawet on nie mógł wywnioskować, o cóż młodemu Franczakowi chodzi. Emilka w tym wszystkim pozostawała neutralna, niepewna swoich własnych argumentów, niechętna do posiadania ich w ogóle, apatyczna w tej bardzo poważnej przecież sprawie, przypominając swoim zachowaniem matkę, z tą różnicą, że nie lamentowała.
Każdy dzień przypominał kolejny — wstawała, plotła warkocze, myła się. Anielka opowiadała jej plotki ze wsi, prasując koszule i wiążąc kokardki na jej jasnobeżowych włosach, dobierając kapelusze, zachwalając pończochy, których nawet bała się dotknąć. Emilia spoglądała na tę biedną, umęczoną służbą kobietę i bardzo pragnęła podarować jej chociażby i połowę swojej garderoby, lecz wiedziała, że Aniela obraziłaby się, uznawszy taki gest dobroci za kpinę.
Zaglądała mimowolnie do stajni, ale nigdy nie udawało jej się trafić na niego w środku. Liczyła, że w tym miejscu znów napotka to jego prawdziwe ja, chociaż jednocześnie karciła się za tę nadzieję. On jednak wiecznie siedział u siebie, w samotności, pijąc gorzałkę i wychodząc jedynie na posiłki lub do salonu, by trochę posiedzieć, jakby chcąc swoje tam „odpracować”. Dla zasady, dla zachowania prostych pozorów, co do niego tak bardzo nie pasowało — do jego szczerości, bezpośredniości, niechęci wobec większych i mniejszych uprzejmości.
Zastanawiała się wtedy, czy lubi na niego patrzeć. Z jednej strony zawsze i wszędzie ją rozczarowywał: wyglądał trochę zbyt niechlujnie lub odrobinę za schludnie; był trochę za trzeźwy lub nieco za pijany; w zbyt gburowatym nastroju lub zaskakująco osowiały. Sam psuł swój własny obraz, który tak pieczołowicie tworzyła w głowie każdej nocy, każdego wieczoru przed zaśnięciem; który malowała, namiętnie czesząc włosy, plotąc warkocze, myjąc twarz czy zaglądając do pustej, ciemnej stajni.
Od pamiętnej rozmowy nie odezwał się do niej nawet słowem, co u niego było właściwie całkowicie naturalne. Czasami ich spojrzenia się spotkały, ale nie różniły się od tych, które jej niegdyś posyłał. A bardzo chciała, by było inaczej.
Zdecydowała się w końcu na rozmowę z Krzysztofem i opowiedziała mu swoje wspomnienie z dzieciństwa. Marszczył brwi, kręcił głową, mamrotał coś pod nosem, próbował przerywać, a w końcu zerwał się i zaczął wykręcać palce.
— Nie, to przecież nie ma sensu. Matka nigdy by na to nie poszła — oświadczył.
— Wiem, co słyszałam, braciszku — przypomniała mu.
— Aj tam! — Machnął ręką. — To było dawno temu, mogłaś coś poprzekręcać. Nie przewracaj oczami! Słuchaj, ja coś wiem. Popytałem trochę o niego u Anielki, coś tam we wsi, bo wiesz, on z tą ciotką mieszkał — rzekł, siadając obok i nachylając się.
— Jaką ciotką?
— Ach, bo jak on wtedy matce naszej życie uratował, to mieszkał u swojej ciotki, ani jego matka, ani ojciec już nie żyli. I ta ciotka to mu trochę nie pasowała, z tego co słyszałem. Jak tylko umarła, a nikt właściwie nie wie na co, to od razu sprzedał jej majątek, praktycznie natychmiast.
— No i co? — burknęła butnie.
— No i to, że on to samo tutaj zrobi, zobaczysz. On tu nie chce mieszkać — on to sprzeda.
— Ach, ty nic nie rozumiesz! Pan Iwan nas z długów uratował! My byśmy już dawno na ulicy mieszkali, gdyby nie on!
— Przez niego i tak tam wylądujemy. Nie rozumiesz, że on jest taki dobrotliwy tylko do śmierci matki? Zobaczysz jego prawdziwą twarz, gdy mama umrze! Wspomnisz moje słowa! Wyrzuci nas na zbity pysk, nawet grosza na odchodne nie dostaniemy!
— Krzysiu, powariowałeś — jęknęła Emilka, kręcąc głową i zasłaniając ręką usta ze zmartwieniem. — Toż to dobry człowiek jest. Nigdy nam źle nie zrobił. Przyjeżdża, bo lubi — sam o tym wiesz. Co się z tobą stało? Przyjaźniliście się zawsze!
— Owszem, tak było, ale nie chcę już mieć z nim nic do czynienia!
 Krzysztof zerwał się ponownie i zaczął chodzić w kółko.
— Ach, aleś ty okropny! Tobie tylko o te majątki i o pieniądze chodzi… Gryzie cię, że nic nie dostaniesz, złościsz się, bo to do niego należeć będzie! Ale taki nasz los —powinniśmy być wdzięczni! Czy ty masz pojęcie, ile on pieniędzy za nas zapłacił?
— A nie wydaje ci się dziwne — powiedział nagle Krzyś — że niedługo po tym zmarł ojciec?
Emilia milczała, zaskoczona argumentem.
— Był chory…
— Aleś ty naiwna! — Pokręcił głową. — Nie ufaj mu nigdy, radzę ci. Nie, inaczej… Ja ci zabraniam mu ufać! Zabraniam z nim rozmawiać, w ogóle — cokolwiek! Nie wolno, Emilko, bo i ciebie mi przekabaci i tyle będę miał z sojuszników! — Pokazał jej figę z makiem i wyszedł, trzaskając drzwiami.

Tego dnia postanowiła jakkolwiek skonfrontować się z panem Iwanem, uznawszy, że nie przystoi jej uciekać od niego na każdym kroku, a najlepsze, co mogła zrobić, to dojść do źródeł. Poszła do jego pokoju pełna wewnętrznej buty i ewentualnej ochoty do walki, lecz jednocześnie spokojna i chętna do argumentacji, jeśli do takowej w ogóle miało dojść.
Zajrzała do jego sypialni, lecz nie znalazła go tam. W stajni jednak napotkała jego rzeczy: mundur kawaleryjski, rzucony byle jak, pas z szabelką i pistoletem, a nieco dalej jeden but, potem drugi, koszulę… Zmarszczyła brwi i wytężyła wzrok, gdy usłyszała czyjeś głosy, śmiech, szelesty… Podążyła garderobianym szlakiem, aż w ostatnim boksie, nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył, na tak samo bezwstydnie gołej służce Lucynie, leżał na brzuchu Iwan, kładąc głowę na piersi dziewczyny i bawiąc się jej długimi włosami. Na widok Emilki nieco się przestraszył i w pierwszym odruchu zasłonił kochankę jej sukienką. Gdy jednak ujrzał, kto stanął u furtki boksu, odrzucił szmatkę na bok.
— Emilka — mruknął, gdy przerażona i jednocześnie rozbawiona Lucyna ubierała się naprędce.
— Już nie przeszkadzam — wychrypiała dziewczyna i odeszła. Wyszła na podwórko, czując ogromną pustkę i rozczarowanie spowodowane jakimś dziwnym, nieznanym jej uczuciem: zazdrością. Jednocześnie z trudem próbowała myśli, lecz wciąż i wciąż przed oczami miała ten sam widok… Gdzieś tam śmignęła rozchichotana i czerwona na buzi Lucyna, a po chwili do ławeczki, na której siedziała, doszedł Iwan, tym razem ubrany, z jakimś dziwnym, tak bardzo dla siebie nienaturalnym uśmieszkiem. Zauważyła, że był spocony i zarumieniony tak jak Lucyna. Szedł boso, w ręku trzymając swoje wysokie, skórzane oficerki.
— Więc słucham — mruknął, usiadłszy na ławce. Wyprostował nogę i naciągnął na nią but.
— Nie mam panu nic do powiedzenia — rzekła niechętnym tonem Emilka, otrząsając się. Roześmiał się lekko, poprawiając nogawkę i skrupulatnie wkładając ją do środka.
— Och, ależ panienka nieuprzejma — niepodobne! Ale przecież po coś do mnie żeś przyszła.
— Absolutnie nieaktualne — oświadczyła, chcąc brzmieć równie lekceważąco jak on.
— Obraziłaś się na mnie, panienko? — zapytał, a w jego głosie brzmiała jakaś dziwna, wesoła nuta. Zauważyła, że ma tak samo dobry humor jak wtedy, gdy rozmawiała z nim ostatnim razem.
— Ja? Za co miałabym się obrazić? — zapytała, strzepując pyłki z sukienki i wygładzając fałdy. Uświadomiła sobie, że po jej zachowaniu widać wszystko jak na dłoni. Ta myśl wprawiła ją w jeszcze większe zakłopotanie, poczuła więc, jak cała jej szyja i twarz czerwienieje. — Nie, nie obraziłam się, naprawdę. — Ku swojemu zadowoleniu, zabrzmiała bardziej przekonująco.
— Przepraszam, że musiałaś to widzieć — powiedział, a kątem oka zauważyła, że spoglądał bezpośrednio w jej twarz. Poprawił lewy but i wyprostował się, osiadając wygodniej na ławce.
— Ależ nie ma sprawy.
— Ta Lucyna to niezwykle głupia dziewucha — rzekł ze śmiechem. — Taka głupiutka — takiej chyba jeszcze nie spotkałem… Tak myślę.
Nie wiedziała, czemu miały służyć jego dalsze wyznania, ale słuchała chętnie.
— Widzisz, panienko, są dwa rodzaje kobiet… Och, a może lepiej, bym tego nie mówił.
— A dlaczego?
— Nie wypada.
Śmiał się do niej lekceważąco, patrząc jej w oczy, a w spojrzeniu miał kpinę i żart. Mimo tego nie czuła się wyśmiana ani wyszydzona.
— Czegoś jednak musiałaś ode mnie chcieć, Emilko, skoro do mnie przyszłaś.
Usłyszała swoje imię w jego ustach, wypowiedziane miękko i pieszczotliwie. Odwróciła głowę i spojrzała w te oczy, świdrujące, czarne jak dwa węgielki, przenikliwe i głębokie. Poczuła, że jego ręka spoczywa na oparciu ławki, a więc, chcąc nie chcąc, obejmował ją ramieniem w jakiś taki pokrętny, przyjemny sposób.
— Chodzi o pewną sprawę — zaczęła niepewnie i powoli.
— Niewątpliwie jest to sprawa — roześmiał się.
— O zapis w testamencie. Ja chciałam wiedzieć, jak to właściwie jest.
Zmarszczył brwi, a z jego oczu zniknęły wesołe iskierki, ustępując miejsca temu standardowemu spojrzeniu.
— A co ci jest wiadome? Nieprawdziwe sprostuję.
— To prawda, że jak mama umrze, to na pana idzie cała posiadłość?
— Tak.
To „tak” wibrowało w powietrzu, jakby wypowiedział je na skraju przepaści, a ono obijało się od ścian skalistych wąwozów.
— I że to dlatego, że pan wszystkie nasze długi spłacił.
— Tak, dlatego właśnie.
— I że były ogromne.
— Zgadza się.
— Tyle wiem na pewno. To wszystko.
Nie odpowiedział przez chwilę, a jego brwi były jeszcze bardziej ściągnięte, usta zaciśnięte, oblizywał je tylko nerwowo, w zamyśleniu, patrząc na jej twarz tak bezwstydnie badawczo, że poczuła się nieswojo.
— Tyle wiesz, panienko, na pewno. Więc co jest niepewne?
— Och… nie, nic. To jest tylko tyle, co wiem, naprawdę.
Wtem usłyszeli kroki. Emilka odwróciła głowę i ujrzała Krzysztofa idącego ze stajni w ich stronę szybkim, pewnym krokiem, z tym swoim tak często spotykanym ostatnio gniewnym spojrzeniem. Iwan, niby od niechcenia, zabrał ramię z oparcia ławki, zakładając ręce na piersi i czekając, aż młody Franczak podejdzie.
— Musimy porozmawiać — oświadczył chłopak, stając przed nimi.
— Nie, Krzysiu, już nie musicie — rzekła Emilia, patrząc na niego znacząco.
— Musimy, musimy — mruknął, a Iwan wstał.
— Więc proponuję się przejść — powiedział.
— Krzysiu, już wszystko jest jasne…
— Nic nie jest jasne! Wszystko jest niejasne! Już, już przepadłaś, widzę! — jęknął brat, załamując ręce. Rozgniewał się bardzo. — A ty… — Wskazał na mężczyznę palcem. — Łapy precz od mojej siostry!
Iwan uniósł ręce w uspokajającym geście.
— Nie tknąłem jej.
— Tak jak tej służki, co? Słuchaj: Emilka ma czternaście lat dopiero… Miej, chłopie, przyzwoitość…!
— Krzysiu — jęknęła dziewczyna, wstając. — O czym ty mówisz, głupolu… braciszku! — Pociągnęła nosem kilkakrotnie. — Piłeś?
— Nie — uciął, ale nie patrzył jej w oczy.
— Pan go nie słucha, on się upił — prosiła Iwana.
— Po wódce często patrzymy na świat zdrowiej niż na trzeźwo — odrzekł mężczyzna i roześmiał się. — Wybacz, panienko, panowie idą na rozmowy…
— Żartowniś się znalazł! Ja ci dam, zetrę ci ten uśmieszek z…!
Nie dokończył, z czego zamierzał zetrzeć panu Iwanowi uśmiech, bo złapał Pietruczuka za koszulę i popchnął na ziemię, okładając pięściami po twarzy, nim ten chociaż spojrzał w jego stronę. Iwan, w pierwszej chwili oszołomiony, po kilku uderzeniach złapał Krzysztofa za ramiona i odepchnął. Emilka krzyczała, by przestali, i myślała już, że Iwan poszedł po rozum do głowy — myliła się. Rzucił się na jej brata z równą agresją, co Krzyś na niego chwilę wcześniej.
— Przestańcie, proszę, koniec już, przecież można na spokojnie…! — krzyczała, piszczała i tupała, a do jej oczu napłynęły łzy.
— Łapy precz od mojej siostry, oszuście, zbirze, gwałcicielu ty! Ja ci dam! — wrzeszczał Krzysztof, próbując wyrwać się z jego uścisku.
Emilka krzyczała: „Nie, przestańcie, Krzysiu, uspokój się!”, podczas gdy Krzysztof odwrzaskiwał: „Ty złodzieju jeden, ty sukinsynu, szantażysto ty, zarazo…” i tak dalej, i tak dalej. Pan Pietruczuk nie krzyczał już nic, okładał tylko chłopaka po twarzy i sam był okładany, krew czyjaś ściekała na trawę, dziewczyna krzyczała o pomoc. Na dwór przybiegli Anielka, matka, służka Lucyna i lokaj, a za nimi: kucharka i pokojówka, chłopi jacyś wychylali się z drogi, by popatrzeć, po chwili z letniej kuchni wychynął stajenny Staszek z dozorcą Rysiem, a Krzysztof z Iwanem wciąż się bili — jak jeden przestawał, to drugi nabierał sił, i nikt ich żadną siłą odciągnąć nie mógł.
Dopiero lokajowi razem z panem Rysiem oraz panem Staszkiem udało się rozdzielić dwójkę zakrwawionych, spoconych i rozgniewanych panów.
— Ja ci dam złodzieja! Ja ci dam oszusta i rozbójnika! Ty byś o swoim ojcu posłuchał — to by ci wtedy mina zrzedła!
— Jak śmiesz?!!! — ryknął Krzysztof i prawie wyrwał się dozorcy.
— Panowie — lamentowała matka — panowie, spokój, porozmawiajmy na spokojnie, cóż się stało… Emilko, nie płacz, już dobrze… Boże mój, wszystko we krwi, jakże wy wyglądacie, koniec świata! Matko Boska, zmiłujże się!
— Matka Boska tu nie pomoże — warknął Iwan.
Po kilku chwilach prawie wszyscy rozeszli się, matka zaprowadziła pijanego Krzysztofa do domu, na zewnątrz został więc tylko rozwścieczony Iwan i zapłakana, roztrzęsiona Emilka. Otarła ostatnie łzy, on — krew z twarzy i rąk, po czym, zerknąwszy na ich dworek, splunął na trawę i odszedł, by po chwili wyjechać ze stajni na swoim karym koniu.

Przed wieczorem zaczęła padać drobna mżawka, tak jak się często zdarzało o tej porze roku, by po kilkudziesięciu minutach zmienić się w gęsty, rzęsisty deszcz. Emilka otworzyła okno i napawała się przyjemnym zapachem wilgotnej ziemi, drewna, murów. Chciała, by atmosfera w domu rozrzedziła się tak łatwo i skutecznie, jak powietrze: przed burzą ciężkie, gęste i duszne, a chwilę po niej — świeże i lekkie. Tak się jednak nie stało.
Zastanawiała się, gdzie też pan Iwan pognał, czy wróci, czy nie zmókł, czy obraził się na zawsze i więcej go nie zobaczy, gdy przypomniała sobie, że przecież miał jakieś swoje rzeczy prywatne, coś, co ze sobą nosił zawsze i wszędzie, a tego w przypływie impulsu nie zabrał. Poszła więc do pokoju pana Pietruczuka i zastała wszystko takim, jakim się spodziewała zobaczyć: w chaosie, bałaganie, nieładzie, w oparach wódki. Podeszła do okna, po drodze potknąwszy się o leżącą na podłodze butelkę, po czym rozchyliła kotary i otworzyła okiennice, chcąc trochę wywietrzyć ten smród.
Rozejrzała się, uznając, że miała rację. Miał swoje ubrania, jakieś kilka książek, torbę, a w niej powrzucaną luzem biżuterię: sygnety i łańcuszek z krzyżykiem (bardzo ją zaskoczył), także jakieś zdjęcia… Odrzuciła torbę i sięgnęła po książki, które leżały stoliku pod oknem. Peregrynacja do Ziemi Świętej, W osiemdziesiąt dni dookoła świata, Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, Przypadki Robinsona Crusoe, Don Kichot, a nawet Księga Dżungli czy Trzej muszkieterowie… Przekładała tytuły z wierzchu na spód z coraz szerszym uśmiechem.
Otworzyła W osiemdziesiąt dni dookoła świata w założonym miejscu i zaczęła czytać.

— Dwadzieścia tysięcy funtów! — zdumiał się John Sullivan. — Przez jedno nieprzewidziane opóźnienie może pan stracić dwadzieścia tysięcy funtów!
— Nie ma rzeczy nieprzewidzianych — odrzekł stanowczo Fileas Fogg.
— Ależ panie Fogg, osiemdziesiąt dni to czas skalkulowany jako minimum!
— Dobrze wykorzystane minimum całkowicie wystarcza.
— Ale żeby go nie przekroczyć, chyba przyjdzie panu przeskakiwać z matematyczną wręcz dokładnością z pociągu na parowiec i z parowca do pociągu!
— Będę przeskakiwał z matematyczną dokładnością.
— Wolne żarty!
— Prawdziwy Anglik nigdy nie żartuje, jeśli w grę wchodzi sprawa tak poważna jak zakład — odpowiedział Fileas Fogg.

Emilka roześmiała się, przypominając sobie, jak czytano jej tę książkę, gdy była małą dziewczynką. Przekartkowała strony i usiadłszy na skotłowanym łóżku, czytała, całkowicie zapomniawszy o sprawie, która ją przywiodła koniec końców do stolika z książkami.
Kilka rozdziałów później przymknęła oczy i w dźwiękach ustającego deszczu zasnęła.
Śniła, że jechała na białym koniu o długiej, aksamitnej grzywie, pędziła najszybciej, jak to było możliwe, przed siebie, a obok niej pan Iwan, nieco schylony, ściskający w szorstkich, dużych dłoniach uzdę, wpatrzony przed siebie w jakiś punkt na horyzoncie, groźny, majestatyczny, a w tym wszystkim pociągający, lecz co było najdziwniejsze — kompletnie nagi. Po jakimś czasie prześcignął ją nieco, potem odległość między nimi jeszcze się powiększyła, a jej biała klacz nie mogła równać się z czarnym koniem Pietruczuka, aż tamten całkowicie zniknął jej z oczu. Została sama i czekała — chociaż nie wiedziała na co.
Obudziły ją jakieś dźwięki, kroki, stukanie, czyjeś głosy. Otworzyła oczy i uświadomiła sobie, że zasnęła w nieswoim pokoju, a co gorsza — przyłapał ją na tym pan Iwan, który krzątał się wokoło, pakując swoje rzeczy do workowatej torby.
— Och — wyjąkała, podrywając się do pozycji siedzącej. W ręku ściskała jeszcze książkę, z kciukiem założonym w miejscu, w którym przerwała lekturę. — Och, przepraszam bardzo, ja…
— W porządku, i tak już wychodzę — wymamrotał, pospiesznie składając ubrania w tylko sobie znanym systemie i upychając je do torby.
— Pan wrócił.
— Po rzeczy.
— A kiedy pan przyjedzie?
— Nieprędko.
— A dlaczego?
Zatrzymał się i rzucił jej krótkie spojrzenie.
— Nie mam tu czego szukać. Poza tym, kończy mi się przepustka.
— Ale pan wróci.
Nie odpowiedział, zbierając książki i wkładając je do torby. Zaczesała poczochrane włosy za ucho i zamknęła W osiemdziesiąt dni dokoła świata.
— Proszę, jeszcze ta. — Wyciągnęła ją przed siebie.
— Zatrzymaj sobie. Znam ją na pamięć. Jest twoja.
Zamilkła, zaskoczona jego miłym gestem. Rozejrzał się jeszcze po pokoju po raz ostatni, a ona uświadomiła sobie, że piętro niżej słychać jakieś rozgorączkowane, rozkrzyczane głosy.
— Co się dzieje? — zapytała, nasłuchując. Iwan zamarł, wpatrując się w drzwi. Wtem zerwał się, złapał ją za ramiona i popchnął za kotarę bez słowa.
— Schowaj się, co oni sobie pomyślą! — wyszeptał. Drzwi do korytarza otworzyły się i głosy nabrały na sile.
— Ależ to zapewne jakaś pomyłka, proszę czekać! — krzyczała matka. Iwan zatrzymał się u drzwi pokoju, wpatrując w jeden punkt.
— Zaraz się przekonamy, zaraz się przekonamy… Stój!!! — ryknął jakiś mężczyzna.
— Stoję przecież — warknął Iwan, a po chwili w drzwiach ukazał się jakiś staruszek, gruby i przysadzisty, popychając go w głąb pokoju laską skierowaną w pierś. Emilka spojrzała na niego pomiędzy fałdami kotary: miał białe jak śnieg wąsy, na grubym, mięsistym nosie okrągłe okulary, a czubek jego głowy był łysy i błyszczący z plamami wątrobianymi na skórze. Oczy miał małe, niebieskie i trochę wyblakłe, poruszał się ciężko i z wysiłkiem, a jego tłuste ciało kształtów nabierało chyba tylko dlatego, że wciśnięte było w ciemnozielony frak.
— Siadaj na fotelu, panie cwaniaczku! — zaskrzeczał mężczyzna. — Nazywam się inspektor Bogusław Wańko.
— Panie inspektorze, to z pewnością bzdura — lamentowała matka. — To niemożliwe, Iwanek w życiu by się tego nie dopuścił!
— Ja już swoje wiem, ja swoje widziałem! — oświadczył Wańko, laską wymachując przed oczami matki. — Zaraz się przekonamy! Gdzie ta dziewucha?
— Tutaj — powiedział Krzysztof, którego dopiero teraz ujrzała Emilka. Był skrzywiony, ale z jakby nutą triumfu w oczach. Nie spodobało jej się to podłe spojrzenie. Trzymał za ramię Lucynę, czerwoną od płaczu, drżącą i przerażoną, tak zupełnie różną od tej Lucyny, która z chichotem na ustach ubierała się  boksie stajennym.
— O! — krzyknął teatralnie inspektor. — Proszę bardzo!!! Panie Piotrze, czy ma pan coś do powiedzenia na temat stanu tej dziewczyny?
Iwan nie odpowiadał, łypiąc na niego z gniewem w oczach.
— Co to ma znaczyć? — zapytał, a w jego głosie czaiła się złość.
— Ta oto dziewczyna — Wańko wskazał na nią swoją błyszczącą, mahoniową laską — została przez pana zgwałcona!
— Ale cóż pan…! — jęknęła matka. Lucyna rozszlochała się jeszcze bardziej, Iwan wstał, inspektor znów skierował laskę w jego stronę, ten przeklął głośno, a Krzysztof krzyknął:
— Nie wykręcisz się tym razem!
— Co to ma znaczyć?! — ryknął Iwan. — To kłamstwo, podłe, kłamliwe insynuacje!
— Panowie i pani, spokojnie — rzekł Wańko. — Ty — Szturchnął rozwścieczonego Iwana laską w pierś — nazywasz pan się Piotr Pietruczuk, tak?
— Można tak powiedzieć.
— To całkiem zabawne — oświadczył inspektor i cały się zatrząsł od śmiechu jak galaretka. — Piotr Pietruczuk. Zabawne, doprawdy. — Iwan łypnął na niego wzrokiem, który mówił, że nie ma w tym nic śmiesznego. — Urodzony w 1904 roku we Lwowie, tak?
— Zgadza się.
— Ojciec: Borys Pietruczuk, matka: Kalina z domu Jeleńska.
— Owszem.
— Z zawodu jeździec Kawalerii Rzeczpospolitej Polskiej w stopniu oficerskim.
— Tak.
— Doskonale. Jest pan aresztowany za gwałt na obecnej tutaj… Gdzie ta dziewucha… Dajże mi ją tu — stękał inspektor. Krzysztof podprowadził Lucynę na środek pokoju. Zasłaniała twarz rękami, drżała i szlochała. Wańko złapał ją za ramię i postawił przed Iwanem. — Na obecnej tutaj Lucynie Michalskiej.
Zapadła cisza. Emilka kuliła się za kotarą, starając się nie wydawać żadnych dźwięków ani wykonywać jakichkolwiek ruchów, by nie skierować na siebie uwagi. Iwan oddychał ciężko, zaciskał dłonie na podłokietnikach fotela, aż zbielały mu knykcie, gdy patrzył na zasłoniętą twarz Lucyny, potem na inspektora, aż w końcu na Krzysztofa. Po chwili odezwał się, spoglądając na młodego Franczaka:
— Nie masz honoru.
Wańko puścił Lucynę.
— Nie panu już teraz czyjkolwiek honor osądzać. Proszę wstać. Idziemy na komisariat.
— Nie skrzywdziłem jej — oświadczył Iwan.
— Ona mówi co innego — mruknął inspektor.
— Moje słowo przeciwko jej słowu — zauważył Pietruczuk.
— Już raz tak było — rzekł Krzysztof. — Zbieg okoliczności?
— Nie rozumiem — zawarczał Iwan.
— Rozumiesz doskonale.
— Tamta sprawa to przeszłość. Została wyjaśniona.
— Wręcz przeciwnie! — zawołał Krzysztof. — Właśnie wręcz przeciwnie. Nikt już nie wie, jak to z tą dziewczyną było! Może raczysz nam wyjaśnić?
— Od wyjaśnień jest komisariat — przypomniał Wańko.
— Przykro mi, nie będę w tym brał udziału — oświadczył Iwan i wstał, lecz inspektor zagrodził mu drogę laską.
— Rusz się pan z tego domu o krok, a moja straż załatwi pana w moment. Jeśli twierdzi pan, że jest niewinny, to wyjaśni pan wszystko na komisariacie, moja sekretarka to zanotuje, dojdziemy do zgody i puścimy pana wolno. Jeśli pan ucieknie, sprawa zacznie wyglądać podejrzanie. Prawda, biedna dziewuszko? — zapytał ojcowskim tonem Lucynę.
Iwan zerkał na wszystkich po kolei ze złością. Emilka z daleka widziała, jak żyła na jego szyi pulsuje, pompując gorącą, wrzącą prawie krew. Spojrzał w jej kierunku przelotnie, lecz zbyt krótko, by mogła z tego spojrzenia cokolwiek wyczytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem