dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

4 września 2023

028. SUROWICA (17)

 

Rozdział XVII


Na następny dzień niebo przypominało miejsce wędrówek chmur. Gdy Emilka patrzyła przez okno, mogła nacieszyć wzrok barankami i pękatymi obłoczkami o najwymyślniejszych kształtach. Jeden z nich wyglądał jak ptak, a inny jak wiszące w powietrzu schody w przestworza. Błękitne niebo odznaczało się wyraźnie od jaskrawobiałych konturów wierzchów chmur oraz mieszało z szarawymi, ocienionymi spodami. W dzieciństwie Emilka marzyła, by polecieć samolotem na chmurę i ją zjeść — teraz dziewczyna pragnęła razem z chmurami szybować spokojnie w powietrzu. Być takim lekkim, pięknym, spokojnie płynącym obłoczkiem, dla którego nie liczy się nic oprócz chłodnego wiatru unoszącego go nad szczytami górskim, zielonymi pagórkami i złotymi polami…


W oddali chmury mieszały się ze sobą, a niebo blakło. Na horyzoncie majaczyły pojedyncze drzewa i ledwo widoczne brzegi lasów, już nie ciemnozielone lub brązowe, a błękitno-szare, zbladłe od dzielącego je i Emilkę powietrza. Bliżej malowały się złotawe, beżowe i zielonkawe pola, poprzetykane wystającymi jak pomniki drzewami lub rozrośniętymi krzewami, porozcinane polnymi ścieżkami, posypane czarnymi kropkami jak makiem. Pomimo że Emilka nie widziała ich dobrze, mogła się domyślić, że są to pracujący ludzie. Jeszcze bliżej rozpościerała się ogromna łąka. Z daleka przypominała ona jednak różnokolorowy, długowłosy dywan, którego cienkie frędzelki falowały na delikatnym wietrze. Emilka otworzyła okno, a podmuch powietrza odgarnął jej włosy z twarzy i obsuszył resztki łez na policzkach. Wychyliła się i ujrzała na łące za stodołą trzy łaciate krowy z do ziemi pochylonymi głowami, które co chwilę unosiły, by omieść znudzonym wzrokiem okolicę, żując trawę. Jedna z nich zamuczała donośnie i tak nisko, że dziewczyna niemal poczuła wibracje na sprężynach materaca pod swoimi kolanami.

Bliżej od łąki stały szare, podstarzałe budynki gospodarskie. Pastwisko od podwórza oddzielała stodoła, dziurawa w kilku miejscach, z obdrapaną cegłą i spróchniałym drewnem. W jednej z dziur dachu Emilka widziała prześwitujące snopy siana. Na prawo znajdowała się stajnia, już w nieco lepszym stanie, bo na wiosnę malowana, chociaż wciąż nie przypominała nowoczesnego, wyremontowanego pomieszczenia dla koni, jakie widywała w bogatszych dworkach. Ze stajni wydobywały się głośne końskie prychania, a jedna z klap drzwi skrzypiała, półotwarta i poruszana przez podmuchy wiatru. Obok postawiono kurnik, w którym mieszkały wygrzewające się teraz na słońcu kury i kaczki. Jeszcze bliżej dworku stała zagroda dla kurcząt i małych kaczuszek, teraz pusta, bo niedawno wyklute maleństwa zostały sprzedane.

Z lewej strony od stodoły widniała brama odjazdowa, którą zazwyczaj wjeżdżano na podwórze. Brama główna znajdowała się z drugiej strony domu i oddzielała ogród od szosy, z tej jednak korzystali rzadziej, gdyż garaże mieli na podwórzu. Stał tam także składzik i budka dozorcy, teraz pusta, bo pan Rysio, tak jak i cała służba, obradował w salonie na parterze.

Emilka odepchnęła od siebie przykre myśli i kontynuowała przechadzkę wzrokową. Na środku podwórza spacerowały spokojnie kury i kaczki, mijając swoje śpiące koleżanki i obracając ostro zakończone głowy w poszukiwaniu ziarenek i robaków. Podwórko oddzielone było ogrodzeniem, za którym znajdował się trawnik, ścieżka i dwie ławeczki wraz z altanką tuż pod dworkiem. Zawędrowawszy wzrokiem tak blisko, spojrzała na prawo. Za stajnią dostrzegła jeszcze chlew i oborę, a za kurnikiem — pobielaną letnią kuchnię, w której Anielka często trzymała zapasy a także jedzenie dla zwierząt. Za garażem znajdowało się poletko, na którym Elżbieta czasami siała zielony groszek lub fasolę.

Po lewej zaczynał się sad, który jednak z tej perspektywy był widoczny tylko po części. Biała bramka usadowiona na drewnianym płocie kołysała się delikatnie, tak jak i drzwi do stajni. Za nią Emilka dostrzegła rząd jabłoni, wokół których unosiła się chmura bzyczących głośno pszczół i os. Resztę zasłaniała jej ściana dworku.

Z podwórka słychać było ciche, ale regularne gdakanie i kwaczenie, ze stajni końskie prychanie i skrzypienie zawiasów, z łąki dobiegało ją muczenie krów, a z pól odległe rozmowy. Ignorowała dźwięki, które wydobywały się spod podłogi, a więc piskliwe głosy służby oraz niski i donośny, chociaż nieco zrozpaczony głos Krzysia. Emilka zamknęła oczy, rozkoszując się przyjemnym wiatrem smagającym ją po twarzy, szyi i ramionach, świszczącym w uszach i szepczącym słowa jej nieznane, lecz niosące ukojenie. Trzmiel podleciał na wysokość jej czoła, bucząc nisko i głęboko. Otworzyła oczy i ujrzała, że unosi się w powietrzu tuż przed jej nosem, pękaty jak obłoczki na niebie, o gęstej, żółto-brązowej szczecince pokrywającej jego tłusty odwłok. Popatrzyli chwilę na siebie i owad odleciał w stronę sadu. Podążyła za nim wzrokiem i dostrzegła jakiś ruch w oddali, na końcu szosy, lecz znów zasłaniała jej pobielana ściana. Zmarszczyła brwi. To nie był samochód — samochody mają inny kształt — ani człowiek — w życiu nie spotkała człowieka takich rozmiarów… Stanęła na materacu łóżka i opierając ręce o ramę okna, wychyliła się nieco do przodu, by zobaczyć więcej. Wtem coś ścisnęło jej ramiona i usadziło na łóżku.

— Emilko, co ty wyprawiasz? — zapytał Krzysztof. Odwróciła głowę i spojrzała na swojego brata. Wyglądał na bardzo zagubionego i przynajmniej kilka lat starszego. Patrzył na nią swoimi jasnobłękitnymi oczami, które odziedziczyli obydwoje po matce, a w spojrzeniu miał smutek i zmartwienie.

— Chciałam wyjrzeć na szosę — odparła Emilka.

— Jeden podmuch wiatru i byś spadła… taka jesteś chudziutka…

Krzyś usiadł na łóżku obok niej i pogładził dziewczynę po ramieniu, błądząc nieobecnym wzrokiem po niebie za oknem. Przez kilka chwil, kiedy Emilka spuściła obłoczki z oka, wiatr prawie całkowicie oczyścił niebo, pozostawiając nad nimi jaskrawy, nieprzenikniony błękit, odcień bardzo charakterystyczny dla przestworzy latem. Słońce oświetliło twarz Krzysztofa, podkreślając pierwsze, chociaż niezbyt głębokie zmarszczki, cienkie i delikatne niczym blizny po zadrapaniach, a także kilka strupów i wąskie, błyszczące ślady łez.

— Mam tak cholernie wielkie wyrzuty sumienia — powiedział cicho jej brat, wciąż patrząc w ten sam punkt. — Jak mogłem być tak…

— Przestań, Krzysiu, wiem przecież, że się martwiłeś… Każdy inaczej przeżywa problemy — pocieszyła go, lecz on pokręcił gwałtownie głową, zaciskając usta i z trudnością przełykając ślinę. Opuścił głowę i wykrzywił twarz w grymasie, który mówił, że ten młody, dzielny, wiecznie roześmiany lub rozgorączkowany mężczyzna jest bliski płaczu.

— Mówiłem… myślałem… i pisałem takie straszne rzeczy… — jęknął łamiącym się głosem. Ukrył twarz w dłoniach i zaczął oddychać ciężko. Emilka po raz pierwszy widziała swojego brata w takim stanie. Przez jego ciało przeszła fala spazmu, zadrżał od stóp do głów i zaszlochał cicho. Przysunęła się bliżej i objęła ramieniem tułów Krzysia, opierając głowę na jego plecach. Mogła słyszeć przyspieszone, chociaż jakby duszone bicie serca, nieregularny, przerywany łkaniem oddech i ciche skrzypienie kości, niosące się falą po organizmie.

— Będzie dobrze — powiedziała, czując się w środku bardzo spokojnie. — Ona cię kochała… kocha… i będzie kochać, bez względu na to, co wypowiedziałeś w gorączce.

Nie pomogło mu to ani trochę, wręcz przeciwnie — zaczął drżeć jeszcze bardziej, szczękając zębami. Ścisnęła go mocniej, nic już nie mówiąc. Siedzieli dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ona parę dni wcześniej z panem Stasiem. Płakała tak samo intensywnie jak jej brat teraz, z tego samego powodu i zapewne równie żałośnie i rozpaczliwie. Bała się, że zaraz Krzyś podniesie głowę i z tonem wieszczącym wyrzuty sumienia zapyta: „A ty co, nie płaczesz?”.

Była chyba tym zbyt zmęczona, zbyt na to przygotowana, a być może odetchnęła z ulgą, że już nie musi na nic z przerażeniem czekać… że śmierć matki nadeszła, niosąc ze sobą kolejne wyzwania, którymi musi sprostać. Nic jednak jej tak nie wymęczyło, jak to przerażające oczekiwanie — czy to dziś? A może jutro? A może jeszcze nie w tym miesiącu?

Widziała po sobie, jak bardzo wyniszczała ją ta sytuacja. Widziała swoje zapadnięte policzki, wychudzone ramiona i odstające łopatki. Cienkie włosy, głos skrzypiący ze zmęczenia i niepewności, zaniedbane dłonie, dziurawe pończochy i to wszystko, czego nie chciała pielęgnować. Przestała codziennie pleść warkocze, chodziła nieuczesana i poczochrana, coraz intensywniej myśląc o ścięciu ukochanych włosów.

Po kilku chwilach Krzyś przestał płakać i w pokoju zapadła cisza. Emilka, wciąż wtulona, błądziła wzrokiem po staromodnej, wyblakłej toaletce, która stała pod ścianą na lewo od łóżka. Widziała w lustrze swoje tak bardzo odmienione odbicie. Nagle usłyszała głośny i bardzo nieprzyjemny zgrzyt zawiasów. Podniosła głowę i uświadomiła sobie, że dobiega on z podwórka.

Krzyś także podniósł głowę i oboje spojrzeli przez okno.

— To on — wychrypiał. — To Iwan.

Ciężko się było pomylić. Drzwiami od stajni kłapnął z całą pewnością ten sam mężczyzna, którego po raz ostatni widziała w jednej z sypialni gościnnych tuż przed balem sylwestrowym. Omiótł spojrzeniem całe podwórko i zarzuciwszy na ramię swoją podniszczoną torbę skórzaną, przeszedł szybkim krokiem przez żwirowaną ścieżkę.

Emilka wstała z łóżka i podniósłszy klapę w podłodze, zeszła po schodkach, a za nią Krzyś. Była tak absolutnie zdziwiona pojawieniem się pana Iwana, że prawie biegła, by go zobaczyć. Zatrzymała się u góry schodów i spojrzała na gościa. Trzasnął także drzwiami wejściowymi, rozglądając się po pokoju, aż napotkał wzrok dwójki rodzeństwa.

— Gdzie ten cholerny koniuszy?! — warknął, przechodząc przez korytarz na spotkanie z Anielką. Uścisnął jej obie dłonie i nie uzyskawszy odpowiedzi, nachmurzył się jeszcze bardziej. — I gdzie dozorca? Naokoło żem jechał, bo brama była pozamykana…

— Wszyscy są tutaj, proszę pana — odrzekła Anielka cienkim głosem. Iwan puścił jej ręce i wyjrzał przez jej ramię.

— Szukam pani Elżbiety — powiedział, odchodząc kilka kroków i zaglądając do salonu. — Mam do niej bardzo pilną sprawę.

— Obawiam się, że to niemożliwe — powiedziała cicho Anielka.

— Niemożliwe? A to dlaczego? — fuknął Iwan.

— Mama nie żyje — odrzekła Emilka, schodząc kilka stopni w dół.

— Nie żyje? Pani Elżbieta? — zdziwił się, jakby to była ostatnia rzecz, o jaką ją podejrzewał. Emilka pokiwała głową, słysząc cichy szloch Anielki. Dziewczyna obserwowała, jak mężczyzna opuszcza wzrok, coraz bardziej nieobecny. Pomiędzy jego brwiami pojawiła się drobna zmarszczka, która jednak zniknęła, gdy ponownie podniósł spojrzenie, tym razem zupełnie wyprane z uczuć. — Co się stało? I kiedy?

— Wczoraj późnym wieczorem, miała zapalenie płuc — wyjaśniła Emilka, schodząc po schodach, aż zrównała się poziomem z panem Iwanem. Po chwili gwałtownie podniósł wzrok i wpatrywał się w dziewczynę bardzo intensywnie i przenikliwie. Wytrzymała to spojrzenie, odwdzięczając się tym samym, a w jego czarnych źrenicach napotkała tę czarną otchłań, w której zapadał się cały odbijający się świat.

Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to jego ciemna karnacja. Nie była to złocistobrązowa, delikatna opalenizna, lecz skóra człowieka, który spędził na słońcu całe dnie. Był ubrany jak zwykle — w ciemnozielone spodnie, oficerskie buty, biały podkoszulek i skórzaną kurtkę. Jego szpiczasty podbródek wydawał jej się jeszcze bardziej spiczasty, usta jeszcze węższe, brwi grubsze, a spojrzenie groźne i nieprzyjemne. Co bardzo ją zdziwiło, nie cuchnął wódką ani żadnym innym alkoholem, lecz pachniał krochmalem i mydłem.

Emilka założyła ręce na piersi, a Iwan po kilku chwilach odwrócił wzrok i obdarzył swoim obojętnym spojrzeniem Anielkę. Ta po chwili, cała czerwona na pulchnej twarzy i podpuchnięta pod oczami, powiedziała coś o szykowaniu pokoju i poszła na górę.

 

Dwie godziny po przybyciu Iwana pojawił się pan Staś. Wyglądał na bardzo wzburzonego, gdy stanął u progu domu, zerwał z głowy kapelusz i wszedł bez zaproszenia.

— Dlaczego nikt mnie nie poinformował od razu? — zapytał ostro. Zaskoczona Anielka nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Powinienem być na miejscu od samego początku…

— A to dlaczego? — wtrąciła się niegrzecznie Emilka. Mężczyzna obrzucił ją po raz pierwszy tak nieuprzejmym spojrzeniem i odkładając kapelusz na wieszak, westchnął głęboko.

— A to dlatego, że zajmuję się tym wszystkim od strony prawnej.

— Jak to? — zdziwiła się. — Przecież my mamy adwokata.

— Mieliście. Wasza matka go zwolniła kilka tygodni temu — odrzekł już nieco spokojniej pan Staś. — Brał jakieś kolosalne pieniądze. Zaoferowałem się pomóc nieodpłatnie. Nic nie powiedziała?

— Pani Elżbieta niewiele ostatnio mówiła do rzeczy — westchnęła Anielka. Mężczyzna potarł dłońmi twarz, jakby był bardzo zmęczonym człowiekiem.

— Wybaczcie mi moje zachowanie — rzekł, opuszczając ręce. — Moje kondolencje. Bardzo mi was żal. I te zamieszania majątkowe…

Anielka wprowadziła gościa do czeladnej, gdzie siedzieli już Krzyś i dozorca. Emilka podążyła za nimi, obserwując, jak nowoprzybyły gość siada na krześle naprzeciw i ponownie wzdycha głęboko. Był ubrany nieco niechlujniej niż zwykle, być może ubierał się w pośpiechu. Jak zwykle jednak wyczuwała od niego zapach drogiej wody kolońskiej. Przyłapał ją na tym, że na niego spogląda, więc odwróciła wzrok i wpatrywała się w leżącą na stole dłoń Krzysia, który palcami wystukiwał jakiś powtarzający się rytm.

— No dobrze — zaczął pan Staś. — Trzeba teraz znaleźć jakoś tego mężczyznę, na którego idzie posiadłość.

— Jest na górze — poinformował Krzyś beznamiętnie. Pan Iwan, jak to miał w zwyczaju, na chwilę po przybyciu poszedł do sypialni i się w niej zamknął, nic nikomu nie mówiąc.

— Doskonale, niech tutaj więc przyjdzie — zasugerował gość. Emilka zerwała się trochę za szybko z siedzenia, uznawszy, że to idealny moment do porozmawiania z Pietruczukiem. Minęła Anielkę i poszła schodami na górę, odnalazła wzrokiem jego sypialnię i ruszyła w jej kierunku.

Drzwi były uchylone. Podeszła do nich na palcach, zastanawiając się, co mogło być przyczyną czegoś tak niezwykłego. Zerknęła do pokoju i ujrzała, że jest pusty. Wychyliła się jeszcze bardziej, lecz to ją tylko w tym utwierdziło. Wróciła do korytarza i usłyszała jakiś dźwięk dochodzący z łazienki — szum wody. Poszła w tamtym kierunku i zobaczyła, że drzwi także są niedomknięte, a w środku stał pan Iwan. Ręce opierał na umywalce, głowę miał spuszczoną, lecz jego twarz odbijała się w lustrze. Emilka zamarła, widząc na niej grymas ogromnego cierpienia. Uderzył pięścią w umywalkę, złapał jeden spazmatyczny oddech i ruszył głową, a na jego policzkach zabłyszczały łzy.

Oddychał głośno i nieregularnie, co chwile dławiąc się łzami. Po kilku chwilach, przez Emilkę spędzonych prawie na bezdechu a już z pewnością w bezruchu, otarł dłonią policzki, odkręcił wodę i obmył nią czerwoną od płaczu twarz.

— Często tak robisz? — zapytał, sięgając po ręcznik i wycierając się nim. Emilka odruchowo cofnęła się, lecz pan Iwan zdążył uchwycić jej spojrzenie w lustrze.

— Przepraszam, szukałam pana i… — urwała, zawahawszy się. Mężczyzna odwiesił ręcznik i podszedł do drzwi, patrząc na nią w bardzo dziwny sposób. Zrobiła jeden krok do tyłu, chcąc go przepuścić, lecz udało jej się uchwycić obraz jego twarzy na moment. Pomimo opalenizny, była nieco zaczerwieniona, błyszcząca od wody i zastygła w dziwnym grymasie. Spod grubych brwi zabłyszczały jego czarne oczy, a błysk ten potęgowała dziwna szklistość tęczówek. Przeszedł obok niej, a do nozdrzy dziewczyny dotarł silny zapach wódki i papierosów.

— No, chodź — mruknął, stojąc w drzwiach do swojego pokoju. Przeszła niepewnym krokiem w ich stronę. — Coś ode mnie chciałaś.

— Tak — przyznała.

— Więc wejdź — poprosił zniecierpliwionym tonem. Przekroczyła próg i usłyszała, jak zamyka drzwi na klamkę. Minął ją i rozsiadłszy się w fotelu, spojrzał w jej twarz beznamiętnie.

— Chcą z panem rozmawiać — zaczęła, podchodząc do drugiego fotela i przysiadając na podłokietniku. — O testamencie.

— No tak — westchnął, sięgając do wewnętrznej kieszeni na piersi i wyciągając z niej piersiówkę. — Może masz ochotę?

— Nie, dziękuję. To zejdzie pan?

— Wygląda na to, że muszę… — westchnął głęboko i pociągnął zdrowy łyk z buteleczki. Po chwili wstał i przeszedł ciężkim krokiem przez pokój, stawiając lewą stopę w nieco dziwaczny sposób.

— Coś się panu stało? — zapytała, lecz nie odpowiedział. Zatrzymał się u wyjścia i ruchem głowy zasugerował, że powinna wyjść z pokoju. Wstała niechętnie i przeszła na korytarz, po czym pan Iwan przekręcił klucz w drzwiach i schował go do kieszeni. Nieco szybszym krokiem ruszył w stronę schodów, wciąż jednak dostrzec można było, że utyka. — Widzę, że ma pan coś do ukrycia — mruknęła. Iwan spojrzał na nią przelotnie, zanim szedł po schodach.

— A ty nie powinnaś też zejść?

— Ja? — zdziwiła się. — Oni chcą rozmawiać tylko z panem.

Kiwnął głową i po chwili usłyszała jego ciężkie kroki na schodach.

Gdy upewniła się, że zszedł na dół, podeszła do drzwi jego pokoju i nacisnęła na klamkę. Uśmiechnęła się do siebie, gdy drzwi otworzyły się bez najmniejszego oporu. Na szczęście, pan Iwan zapomniał, że tylko dwa pokoje na tym piętrze da się zamknąć na klucz, w reszcie zamek zepsuł Krzyś, gdy był małym chłopcem. Zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała po pokoju, szukając wzrokiem jego torby. Nie zajęło jej to dużo czasu — leżała pod stołem. Wyciągnęła ją stamtąd, zapamiętując, w którym dokładnie miejscu się znajdowała, by móc ją potem odłożyć bez narażania się na podejrzenia. Co chwilę podrywała głowę i nasłuchiwała, czy nikt nie idzie, lecz wyglądało na to, że wszyscy obradują na dole.

Starała się nie przewracać jego rzeczy, lecz były one już wystarczającym nieładzie. Znalazła w środku przede wszystkim książki, głównie te same, co ostatnim razem, lecz pośród nich schowany był dziennik w skórzanej, brązowej oprawie, nieco już podstarzały i bardzo podniszczony. Nie zastanawiając się ani chwili, otworzyła go w założonym miejscu i ujrzała notatki z dnia dzisiejszego.

 

Środa, 17 lipca 1934

Elżbieta nie żyje. Nie ma więc już nikogo.

 

Ta krótka notatka napisana była drżącą, niepewną ręką. Odwróciła kartkę i ujrzała poprzednią, nieco dłuższą.

 

Wtorek, 16 lipca 1934

Podróż znośna, chociaż ciężko mi było myśleć, że trzymają Juniora w jakimś ciasnym boksie. Wiem, że tego nie znosi, jest wolnym zwierzęciem i nie mam w zwyczaju go więzić, lecz tym razem nie miałem wyboru. Kiedy wysiadaliśmy na stacji i wyprowadziłem go z wagonu dla zwierząt, patrzył na mnie z wyrzutem.

Momentami noga już mnie prawie nie boli. Tę noc spędzę w mieście, a jutro zamierzam odwiedzić Elżbietę. Liczę, że tym razem zechce mnie wysłuchać i nareszcie mi uwierzy. Mam wrażenie, że ktoś ją źle nastawił ostatnim razem – może jej syn, a może była wściekła o tego pachołka… Tak czy inaczej, zachowywała się jak nie ona, jakby coś w nią wstąpiło. A może… może uwierzyła JEMU?… Chociaż jest zdecydowanie zbyt dobra, by tak szybko we mnie zwątpić. Zbyt dużo o mnie wie, o mnie i o tym czarcim pomiocie. Tęsknię za nią, za jej uroczym sposobem bycia, pogodnym głosem i spokojem ducha, jakim zawsze napełniała mnie jej obecność.

 

Cofnęła się kilkanaście kartek do tyłu.

 

Poniedziałek, 1 lipca 1934

Zdecydowałem się na powrót. Myślę, że wystarczająco zmyliłem tego sukinsyna i o ile dobrze liczę, jest on teraz gdzieś na środku Pacyfiku. Jeszcze dzisiaj się spakuję, wsiadam w pociąg do Polski i zawitam do Elżbiety. Myślę, że mam przynajmniej miesiąc spokoju.

Nie mogłem się powstrzymać i wysłałem pocztówkę do Emilki. Nie podpisałem się, lecz podejrzewam, że bardzo szybko domyśli się, kto może do niej pisać. Sam siebie  zadziwiam takimi gestami, lecz nie mogę przestać myśleć o niej jak o własnej podopiecznej, chociaż prawdopodobnie rozgniewałaby się na mnie za takie określenie… Nic jednak nie poradzę na to, że czuję się odpowiedzialny nie tyle za jej życie, co rozwój, gdyż odnoszę wrażenie, że w przyszłości będzie bardzo inteligentną bestyjką. Jeśli stracę już wszystkie powody do tego, by chodzić po tym świecie, to zostanie mi chociaż ten jeden – poczekać, aż skończy dwadzieścia kilka lat i obserwować, jak innym dopieka tak, jak i mi. Chociaż jest bardzo, bardzo niepozorna… i na swój sposób urocza.

 

Na tym skończył swoją notatkę z tego dnia, Emilka jednak wpatrywała się w nią, nie mogąc skupić myśli. Czym mu znowuż tak dopiekała? Uważa ją za uroczą? Że ma potencjał? Czuje się jak jej opiekun? Bardzo ją to rozzłościło, tak jak to przewidział. Z jego słów wynikało, że wciąż traktuje ją z równą pobłażliwością, co jeszcze kiedyś, a w takich wyznaniach nie znalazła nic a nic przyjemnego. Myślała, że chociaż trochę zaczął ją traktować poważnie… A może myślała sobie za dużo?

Jej przemyślenia przerwał jednak jakiś dźwięk. Ktoś wchodził po schodach — były to ciężkie, nierównomierne kroki. Odłożyła szybko notatnik, wsunęła torbę pod stół i niemalże wybiegła z pokoju, zamykając je na klamkę. Nim zdążyła cokolwiek wymyślić, wbiegła do łazienki i zamknęła się w niej.

Słyszała, jak wchodzi po stopniach prowadzących do jej poddasza i stuka w klapę. Jako że mu nie odpowiedziała, musiał ją otworzyć. Usłyszała skrzypienie zawiasów, a po kilku chwilach kolejne kłapnięcie i jego kroki na stopniach. Wrócił się do korytarza, prawdopodobnie spodziewając się ją gdzieś znaleźć.

— Mam nadzieję, że nie znajdę cię w moim pokoju, skowronku — mruczał. Usłyszała, że mija drzwi łazienki, po czym coś zaklekotało. — Cholera… — wymsknęło mu się. Wywnioskowała, że domyślił się, iż zamek jest wyłamany. Zawiasy  zaskrzypiały, a Iwan wszedł do swojej sypialni. Emilka uchyliła drzwi do łazienki i ujrzała, że rozgląda się czujnie po swoim pokoju. Gdy przeszedł w głąb i zniknął jej z oczu, wyszła na palcach z łazienki i skierowała kroki w stronę swojego pokoju. Gdy stawiała pierwsze stopnie na schodkach do swojego poddasza, poczuła się dziwnie, zupełnie jakby ktoś świdrował ją spojrzeniem. Odwróciła głowę i zobaczyła, że w futrynie drzwi do swojej sypialni stoi pan Iwan, patrząc na nią bardzo uważnie.

— Czego tam szukałaś? — zawarczał.

— Gdzie?

— W moim pokoju.

Przewróciła oczami i założyła ręce na piersi.

— Ma pan manię prześladowczą. A teraz proszę mnie zostawić, źle się czuję.

— Byłaś w moim pokoju! Czego tam szukałaś?

— Nie, nie byłam. Proszę na mnie nie krzyczeć.

Ruszył w jej stronę szybkim krokiem, mając w oczach złość. Trochę się przestraszyła, lecz nie dała tego po sobie poznać. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, ścisnął jej szczękę w palcach i skierował spojrzenie Emilki prosto w swoje oczy. Nawet nie mrugnęła, pierwszy raz mając okazję patrzeć w nie z tak niewielkiej odległości. Niemalże stykali się nosami, a dziewczyna czuła na twarzy jego cuchnący wódką oddech. Po chwili rozluźnił uścisk i odsunął się.

— Wiem, że tam byłaś. Nie wiem, czego szukałaś, ale tam byłaś. Co tu mogłaś robić przez tyle czasu?

— Tu? Byłam na dworze.

— Łżesz! Nawet nie schodziłaś po schodach!

— Proszę na mnie nie podnosić głosu! — zirytowała się. — Niech pan się leczy! Nie życzę sobie, aby się pan tak do mnie zwracał, w szczególności, że nie muszę się przed panem rozliczać z tego, gdzie i co robię.

— Właśnie w tej sprawie po ciebie przyszedłem. Chodzi o opiekę nad tobą — oświadczył chłodno.

— Pan przyszedł po mnie? Jakby kto inny nie mógł — fuknęła na niego. — Myślał pan, że mnie pan na czymś złapie!

— A myliłem się?

— Dosyć tego! Nie będę wysłuchiwać pańskich pretensji i podejrzeń.

Chciała go minąć, lecz zagrodził jej drogę.

— Dlaczego skłamałaś? No wiesz, powiedziałaś, że byłaś na dworze. A nie byłaś. Nie widziałem, aby ktokolwiek schodził po tych schodach.

Ton miał spokojniejszy, lecz ani odrobinę mniej złowieszczy. Uświadomiła sobie, że ma ręce mokre od potu, a serce trzepotało w jej piersi jak skrzydła kolibra. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, stała więc w milczeniu, nie spuszczając jednak wzroku. Po chwili Iwan opuścił rękę, którą zagradzał jej przejście, minęła więc go i zeszła na dół, wciąż czując na plecach jego spojrzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem