Rozdział XVII
Na następny dzień
niebo przypominało miejsce wędrówek chmur. Gdy Emilka patrzyła przez okno,
mogła nacieszyć wzrok barankami i pękatymi obłoczkami o najwymyślniejszych
kształtach. Jeden z nich wyglądał jak ptak, a inny jak wiszące w powietrzu
schody w przestworza. Błękitne niebo odznaczało się wyraźnie od jaskrawobiałych
konturów wierzchów chmur oraz mieszało z szarawymi, ocienionymi spodami. W
dzieciństwie Emilka marzyła, by polecieć samolotem na chmurę i ją zjeść — teraz
dziewczyna pragnęła razem z chmurami szybować spokojnie w powietrzu. Być takim
lekkim, pięknym, spokojnie płynącym obłoczkiem, dla którego nie liczy się nic
oprócz chłodnego wiatru unoszącego go nad szczytami górskim, zielonymi
pagórkami i złotymi polami…
W oddali chmury
mieszały się ze sobą, a niebo blakło. Na horyzoncie majaczyły pojedyncze drzewa
i ledwo widoczne brzegi lasów, już nie ciemnozielone lub brązowe, a
błękitno-szare, zbladłe od dzielącego je i Emilkę powietrza. Bliżej malowały
się złotawe, beżowe i zielonkawe pola, poprzetykane wystającymi jak pomniki
drzewami lub rozrośniętymi krzewami, porozcinane polnymi ścieżkami, posypane
czarnymi kropkami jak makiem. Pomimo że Emilka nie widziała ich dobrze, mogła
się domyślić, że są to pracujący ludzie. Jeszcze bliżej rozpościerała się
ogromna łąka. Z daleka przypominała ona jednak różnokolorowy, długowłosy dywan,
którego cienkie frędzelki falowały na delikatnym wietrze. Emilka otworzyła
okno, a podmuch powietrza odgarnął jej włosy z twarzy i obsuszył resztki łez na
policzkach. Wychyliła się i ujrzała na łące za stodołą trzy łaciate krowy z do
ziemi pochylonymi głowami, które co chwilę unosiły, by omieść znudzonym
wzrokiem okolicę, żując trawę. Jedna z nich zamuczała donośnie i tak nisko, że
dziewczyna niemal poczuła wibracje na sprężynach materaca pod swoimi kolanami.
Bliżej od łąki
stały szare, podstarzałe budynki gospodarskie. Pastwisko od podwórza oddzielała
stodoła, dziurawa w kilku miejscach, z obdrapaną cegłą i spróchniałym drewnem.
W jednej z dziur dachu Emilka widziała prześwitujące snopy siana. Na prawo
znajdowała się stajnia, już w nieco lepszym stanie, bo na wiosnę malowana, chociaż
wciąż nie przypominała nowoczesnego, wyremontowanego pomieszczenia dla koni,
jakie widywała w bogatszych dworkach. Ze stajni wydobywały się głośne końskie
prychania, a jedna z klap drzwi skrzypiała, półotwarta i poruszana przez
podmuchy wiatru. Obok postawiono kurnik, w którym mieszkały wygrzewające się
teraz na słońcu kury i kaczki. Jeszcze bliżej dworku stała zagroda dla kurcząt
i małych kaczuszek, teraz pusta, bo niedawno wyklute maleństwa zostały
sprzedane.
Z lewej strony od
stodoły widniała brama odjazdowa, którą zazwyczaj wjeżdżano na podwórze. Brama
główna znajdowała się z drugiej strony domu i oddzielała ogród od szosy, z tej
jednak korzystali rzadziej, gdyż garaże mieli na podwórzu. Stał tam także składzik
i budka dozorcy, teraz pusta, bo pan Rysio, tak jak i cała służba, obradował w
salonie na parterze.
Emilka odepchnęła
od siebie przykre myśli i kontynuowała przechadzkę wzrokową. Na środku podwórza
spacerowały spokojnie kury i kaczki, mijając swoje śpiące koleżanki i obracając
ostro zakończone głowy w poszukiwaniu ziarenek i robaków. Podwórko oddzielone
było ogrodzeniem, za którym znajdował się trawnik, ścieżka i dwie ławeczki wraz
z altanką tuż pod dworkiem. Zawędrowawszy wzrokiem tak blisko, spojrzała na
prawo. Za stajnią dostrzegła jeszcze chlew i oborę, a za kurnikiem — pobielaną
letnią kuchnię, w której Anielka często trzymała zapasy a także jedzenie dla
zwierząt. Za garażem znajdowało się poletko, na którym Elżbieta czasami siała
zielony groszek lub fasolę.
Po lewej zaczynał
się sad, który jednak z tej perspektywy był widoczny tylko po części. Biała
bramka usadowiona na drewnianym płocie kołysała się delikatnie, tak jak i drzwi
do stajni. Za nią Emilka dostrzegła rząd jabłoni, wokół których unosiła się
chmura bzyczących głośno pszczół i os. Resztę zasłaniała jej ściana dworku.
Z podwórka słychać
było ciche, ale regularne gdakanie i kwaczenie, ze stajni końskie prychanie i
skrzypienie zawiasów, z łąki dobiegało ją muczenie krów, a z pól odległe
rozmowy. Ignorowała dźwięki, które wydobywały się spod podłogi, a więc piskliwe
głosy służby oraz niski i donośny, chociaż nieco zrozpaczony głos Krzysia.
Emilka zamknęła oczy, rozkoszując się przyjemnym wiatrem smagającym ją po
twarzy, szyi i ramionach, świszczącym w uszach i szepczącym słowa jej nieznane,
lecz niosące ukojenie. Trzmiel podleciał na wysokość jej czoła, bucząc nisko i
głęboko. Otworzyła oczy i ujrzała, że unosi się w powietrzu tuż przed jej
nosem, pękaty jak obłoczki na niebie, o gęstej, żółto-brązowej szczecince
pokrywającej jego tłusty odwłok. Popatrzyli chwilę na siebie i owad odleciał w
stronę sadu. Podążyła za nim wzrokiem i dostrzegła jakiś ruch w oddali, na
końcu szosy, lecz znów zasłaniała jej pobielana ściana. Zmarszczyła brwi. To
nie był samochód — samochody mają inny kształt — ani człowiek — w życiu nie
spotkała człowieka takich rozmiarów… Stanęła na materacu łóżka i opierając ręce
o ramę okna, wychyliła się nieco do przodu, by zobaczyć więcej. Wtem coś
ścisnęło jej ramiona i usadziło na łóżku.
— Emilko, co ty
wyprawiasz? — zapytał Krzysztof. Odwróciła głowę i spojrzała na swojego brata.
Wyglądał na bardzo zagubionego i przynajmniej kilka lat starszego. Patrzył na
nią swoimi jasnobłękitnymi oczami, które odziedziczyli obydwoje po matce, a w
spojrzeniu miał smutek i zmartwienie.
— Chciałam wyjrzeć
na szosę — odparła Emilka.
— Jeden podmuch
wiatru i byś spadła… taka jesteś chudziutka…
Krzyś usiadł na
łóżku obok niej i pogładził dziewczynę po ramieniu, błądząc nieobecnym wzrokiem
po niebie za oknem. Przez kilka chwil, kiedy Emilka spuściła obłoczki z oka,
wiatr prawie całkowicie oczyścił niebo, pozostawiając nad nimi jaskrawy,
nieprzenikniony błękit, odcień bardzo charakterystyczny dla przestworzy latem.
Słońce oświetliło twarz Krzysztofa, podkreślając pierwsze, chociaż niezbyt
głębokie zmarszczki, cienkie i delikatne niczym blizny po zadrapaniach, a także
kilka strupów i wąskie, błyszczące ślady łez.
— Mam tak
cholernie wielkie wyrzuty sumienia — powiedział cicho jej brat, wciąż patrząc w
ten sam punkt. — Jak mogłem być tak…
— Przestań,
Krzysiu, wiem przecież, że się martwiłeś… Każdy inaczej przeżywa problemy —
pocieszyła go, lecz on pokręcił gwałtownie głową, zaciskając usta i z
trudnością przełykając ślinę. Opuścił głowę i wykrzywił twarz w grymasie, który
mówił, że ten młody, dzielny, wiecznie roześmiany lub rozgorączkowany mężczyzna
jest bliski płaczu.
— Mówiłem…
myślałem… i pisałem takie straszne rzeczy… — jęknął łamiącym się głosem. Ukrył
twarz w dłoniach i zaczął oddychać ciężko. Emilka po raz pierwszy widziała
swojego brata w takim stanie. Przez jego ciało przeszła fala spazmu, zadrżał od
stóp do głów i zaszlochał cicho. Przysunęła się bliżej i objęła ramieniem tułów
Krzysia, opierając głowę na jego plecach. Mogła słyszeć przyspieszone, chociaż
jakby duszone bicie serca, nieregularny, przerywany łkaniem oddech i ciche
skrzypienie kości, niosące się falą po organizmie.
— Będzie dobrze —
powiedziała, czując się w środku bardzo spokojnie. — Ona cię kochała… kocha… i
będzie kochać, bez względu na to, co wypowiedziałeś w gorączce.
Nie pomogło mu to
ani trochę, wręcz przeciwnie — zaczął drżeć jeszcze bardziej, szczękając
zębami. Ścisnęła go mocniej, nic już nie mówiąc. Siedzieli dokładnie w tym
samym miejscu, gdzie ona parę dni wcześniej z panem Stasiem. Płakała tak samo
intensywnie jak jej brat teraz, z tego samego powodu i zapewne równie żałośnie
i rozpaczliwie. Bała się, że zaraz Krzyś podniesie głowę i z tonem wieszczącym
wyrzuty sumienia zapyta: „A ty co, nie płaczesz?”.
Była chyba tym
zbyt zmęczona, zbyt na to przygotowana, a być może odetchnęła z ulgą, że już
nie musi na nic z przerażeniem czekać… że śmierć matki nadeszła, niosąc ze sobą
kolejne wyzwania, którymi musi sprostać. Nic jednak jej tak nie wymęczyło, jak
to przerażające oczekiwanie — czy to dziś? A może jutro? A może jeszcze nie w
tym miesiącu?
Widziała po sobie,
jak bardzo wyniszczała ją ta sytuacja. Widziała swoje zapadnięte policzki,
wychudzone ramiona i odstające łopatki. Cienkie włosy, głos skrzypiący ze
zmęczenia i niepewności, zaniedbane dłonie, dziurawe pończochy i to wszystko,
czego nie chciała pielęgnować. Przestała codziennie pleść warkocze, chodziła
nieuczesana i poczochrana, coraz intensywniej myśląc o ścięciu ukochanych
włosów.
Po kilku chwilach
Krzyś przestał płakać i w pokoju zapadła cisza. Emilka, wciąż wtulona, błądziła
wzrokiem po staromodnej, wyblakłej toaletce, która stała pod ścianą na lewo od
łóżka. Widziała w lustrze swoje tak bardzo odmienione odbicie. Nagle usłyszała
głośny i bardzo nieprzyjemny zgrzyt zawiasów. Podniosła głowę i uświadomiła
sobie, że dobiega on z podwórka.
Krzyś także
podniósł głowę i oboje spojrzeli przez okno.
— To on —
wychrypiał. — To Iwan.
Ciężko się było
pomylić. Drzwiami od stajni kłapnął z całą pewnością ten sam mężczyzna, którego
po raz ostatni widziała w jednej z sypialni gościnnych tuż przed balem
sylwestrowym. Omiótł spojrzeniem całe podwórko i zarzuciwszy na ramię swoją
podniszczoną torbę skórzaną, przeszedł szybkim krokiem przez żwirowaną ścieżkę.
Emilka wstała z
łóżka i podniósłszy klapę w podłodze, zeszła po schodkach, a za nią Krzyś. Była
tak absolutnie zdziwiona pojawieniem się pana Iwana, że prawie biegła, by go
zobaczyć. Zatrzymała się u góry schodów i spojrzała na gościa. Trzasnął także
drzwiami wejściowymi, rozglądając się po pokoju, aż napotkał wzrok dwójki
rodzeństwa.
— Gdzie ten
cholerny koniuszy?! — warknął, przechodząc przez korytarz na spotkanie z
Anielką. Uścisnął jej obie dłonie i nie uzyskawszy odpowiedzi, nachmurzył się
jeszcze bardziej. — I gdzie dozorca? Naokoło żem jechał, bo brama była
pozamykana…
— Wszyscy są
tutaj, proszę pana — odrzekła Anielka cienkim głosem. Iwan puścił jej ręce i
wyjrzał przez jej ramię.
— Szukam pani
Elżbiety — powiedział, odchodząc kilka kroków i zaglądając do salonu. — Mam do
niej bardzo pilną sprawę.
— Obawiam się, że
to niemożliwe — powiedziała cicho Anielka.
— Niemożliwe? A to
dlaczego? — fuknął Iwan.
— Mama nie żyje —
odrzekła Emilka, schodząc kilka stopni w dół.
— Nie żyje? Pani
Elżbieta? — zdziwił się, jakby to była ostatnia rzecz, o jaką ją podejrzewał.
Emilka pokiwała głową, słysząc cichy szloch Anielki. Dziewczyna obserwowała,
jak mężczyzna opuszcza wzrok, coraz bardziej nieobecny. Pomiędzy jego brwiami
pojawiła się drobna zmarszczka, która jednak zniknęła, gdy ponownie podniósł
spojrzenie, tym razem zupełnie wyprane z uczuć. — Co się stało? I kiedy?
— Wczoraj późnym
wieczorem, miała zapalenie płuc — wyjaśniła Emilka, schodząc po schodach, aż
zrównała się poziomem z panem Iwanem. Po chwili gwałtownie podniósł wzrok i
wpatrywał się w dziewczynę bardzo intensywnie i przenikliwie. Wytrzymała to
spojrzenie, odwdzięczając się tym samym, a w jego czarnych źrenicach napotkała
tę czarną otchłań, w której zapadał się cały odbijający się świat.
Pierwsze, na co
zwróciła uwagę, to jego ciemna karnacja. Nie była to złocistobrązowa, delikatna
opalenizna, lecz skóra człowieka, który spędził na słońcu całe dnie. Był ubrany
jak zwykle — w ciemnozielone spodnie, oficerskie buty, biały podkoszulek i skórzaną
kurtkę. Jego szpiczasty podbródek wydawał jej się jeszcze bardziej spiczasty,
usta jeszcze węższe, brwi grubsze, a spojrzenie groźne i nieprzyjemne. Co
bardzo ją zdziwiło, nie cuchnął wódką ani żadnym innym alkoholem, lecz pachniał
krochmalem i mydłem.
Emilka założyła
ręce na piersi, a Iwan po kilku chwilach odwrócił wzrok i obdarzył swoim
obojętnym spojrzeniem Anielkę. Ta po chwili, cała czerwona na pulchnej twarzy i
podpuchnięta pod oczami, powiedziała coś o szykowaniu pokoju i poszła na górę.
Dwie godziny po
przybyciu Iwana pojawił się pan Staś. Wyglądał na bardzo wzburzonego, gdy
stanął u progu domu, zerwał z głowy kapelusz i wszedł bez zaproszenia.
— Dlaczego nikt
mnie nie poinformował od razu? — zapytał ostro. Zaskoczona Anielka nie
wiedziała, co odpowiedzieć. — Powinienem być na miejscu od samego początku…
— A to dlaczego? —
wtrąciła się niegrzecznie Emilka. Mężczyzna obrzucił ją po raz pierwszy tak
nieuprzejmym spojrzeniem i odkładając kapelusz na wieszak, westchnął głęboko.
— A to dlatego, że
zajmuję się tym wszystkim od strony prawnej.
— Jak to? —
zdziwiła się. — Przecież my mamy adwokata.
— Mieliście. Wasza
matka go zwolniła kilka tygodni temu — odrzekł już nieco spokojniej pan Staś. —
Brał jakieś kolosalne pieniądze. Zaoferowałem się pomóc nieodpłatnie. Nic nie
powiedziała?
— Pani Elżbieta
niewiele ostatnio mówiła do rzeczy — westchnęła Anielka. Mężczyzna potarł
dłońmi twarz, jakby był bardzo zmęczonym człowiekiem.
— Wybaczcie mi
moje zachowanie — rzekł, opuszczając ręce. — Moje kondolencje. Bardzo mi was
żal. I te zamieszania majątkowe…
Anielka
wprowadziła gościa do czeladnej, gdzie siedzieli już Krzyś i dozorca. Emilka
podążyła za nimi, obserwując, jak nowoprzybyły gość siada na krześle naprzeciw
i ponownie wzdycha głęboko. Był ubrany nieco niechlujniej niż zwykle, być może
ubierał się w pośpiechu. Jak zwykle jednak wyczuwała od niego zapach drogiej
wody kolońskiej. Przyłapał ją na tym, że na niego spogląda, więc odwróciła
wzrok i wpatrywała się w leżącą na stole dłoń Krzysia, który palcami wystukiwał
jakiś powtarzający się rytm.
— No dobrze —
zaczął pan Staś. — Trzeba teraz znaleźć jakoś tego mężczyznę, na którego idzie
posiadłość.
— Jest na górze —
poinformował Krzyś beznamiętnie. Pan Iwan, jak to miał w zwyczaju, na chwilę po
przybyciu poszedł do sypialni i się w niej zamknął, nic nikomu nie mówiąc.
— Doskonale, niech
tutaj więc przyjdzie — zasugerował gość. Emilka zerwała się trochę za szybko z
siedzenia, uznawszy, że to idealny moment do porozmawiania z Pietruczukiem.
Minęła Anielkę i poszła schodami na górę, odnalazła wzrokiem jego sypialnię i
ruszyła w jej kierunku.
Drzwi były
uchylone. Podeszła do nich na palcach, zastanawiając się, co mogło być
przyczyną czegoś tak niezwykłego. Zerknęła do pokoju i ujrzała, że jest pusty.
Wychyliła się jeszcze bardziej, lecz to ją tylko w tym utwierdziło. Wróciła do
korytarza i usłyszała jakiś dźwięk dochodzący z łazienki — szum wody. Poszła w
tamtym kierunku i zobaczyła, że drzwi także są niedomknięte, a w środku stał
pan Iwan. Ręce opierał na umywalce, głowę miał spuszczoną, lecz jego twarz
odbijała się w lustrze. Emilka zamarła, widząc na niej grymas ogromnego
cierpienia. Uderzył pięścią w umywalkę, złapał jeden spazmatyczny oddech i
ruszył głową, a na jego policzkach zabłyszczały łzy.
Oddychał głośno i
nieregularnie, co chwile dławiąc się łzami. Po kilku chwilach, przez Emilkę
spędzonych prawie na bezdechu a już z pewnością w bezruchu, otarł dłonią
policzki, odkręcił wodę i obmył nią czerwoną od płaczu twarz.
— Często tak
robisz? — zapytał, sięgając po ręcznik i wycierając się nim. Emilka odruchowo
cofnęła się, lecz pan Iwan zdążył uchwycić jej spojrzenie w lustrze.
— Przepraszam,
szukałam pana i… — urwała, zawahawszy się. Mężczyzna odwiesił ręcznik i
podszedł do drzwi, patrząc na nią w bardzo dziwny sposób. Zrobiła jeden krok do
tyłu, chcąc go przepuścić, lecz udało jej się uchwycić obraz jego twarzy na
moment. Pomimo opalenizny, była nieco zaczerwieniona, błyszcząca od wody i
zastygła w dziwnym grymasie. Spod grubych brwi zabłyszczały jego czarne oczy, a
błysk ten potęgowała dziwna szklistość tęczówek. Przeszedł obok niej, a do
nozdrzy dziewczyny dotarł silny zapach wódki i papierosów.
— No, chodź —
mruknął, stojąc w drzwiach do swojego pokoju. Przeszła niepewnym krokiem w ich
stronę. — Coś ode mnie chciałaś.
— Tak — przyznała.
— Więc wejdź —
poprosił zniecierpliwionym tonem. Przekroczyła próg i usłyszała, jak zamyka
drzwi na klamkę. Minął ją i rozsiadłszy się w fotelu, spojrzał w jej twarz
beznamiętnie.
— Chcą z panem
rozmawiać — zaczęła, podchodząc do drugiego fotela i przysiadając na
podłokietniku. — O testamencie.
— No tak —
westchnął, sięgając do wewnętrznej kieszeni na piersi i wyciągając z niej
piersiówkę. — Może masz ochotę?
— Nie, dziękuję.
To zejdzie pan?
— Wygląda na to,
że muszę… — westchnął głęboko i pociągnął zdrowy łyk z buteleczki. Po chwili
wstał i przeszedł ciężkim krokiem przez pokój, stawiając lewą stopę w nieco
dziwaczny sposób.
— Coś się panu
stało? — zapytała, lecz nie odpowiedział. Zatrzymał się u wyjścia i ruchem
głowy zasugerował, że powinna wyjść z pokoju. Wstała niechętnie i przeszła na
korytarz, po czym pan Iwan przekręcił klucz w drzwiach i schował go do
kieszeni. Nieco szybszym krokiem ruszył w stronę schodów, wciąż jednak dostrzec
można było, że utyka. — Widzę, że ma pan coś do ukrycia — mruknęła. Iwan
spojrzał na nią przelotnie, zanim szedł po schodach.
— A ty nie
powinnaś też zejść?
— Ja? — zdziwiła
się. — Oni chcą rozmawiać tylko z panem.
Kiwnął głową i po
chwili usłyszała jego ciężkie kroki na schodach.
Gdy upewniła się,
że zszedł na dół, podeszła do drzwi jego pokoju i nacisnęła na klamkę.
Uśmiechnęła się do siebie, gdy drzwi otworzyły się bez najmniejszego oporu. Na
szczęście, pan Iwan zapomniał, że tylko dwa pokoje na tym piętrze da się
zamknąć na klucz, w reszcie zamek zepsuł Krzyś, gdy był małym chłopcem.
Zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała po pokoju, szukając wzrokiem jego torby.
Nie zajęło jej to dużo czasu — leżała pod stołem. Wyciągnęła ją stamtąd,
zapamiętując, w którym dokładnie miejscu się znajdowała, by móc ją potem
odłożyć bez narażania się na podejrzenia. Co chwilę podrywała głowę i
nasłuchiwała, czy nikt nie idzie, lecz wyglądało na to, że wszyscy obradują na
dole.
Starała się nie
przewracać jego rzeczy, lecz były one już wystarczającym nieładzie. Znalazła w
środku przede wszystkim książki, głównie te same, co ostatnim razem, lecz
pośród nich schowany był dziennik w skórzanej, brązowej oprawie, nieco już
podstarzały i bardzo podniszczony. Nie zastanawiając się ani chwili, otworzyła
go w założonym miejscu i ujrzała notatki z dnia dzisiejszego.
Środa, 17 lipca 1934
Elżbieta nie żyje. Nie ma więc już nikogo.
Ta krótka notatka
napisana była drżącą, niepewną ręką. Odwróciła kartkę i ujrzała poprzednią,
nieco dłuższą.
Wtorek, 16 lipca 1934
Podróż znośna, chociaż ciężko mi było myśleć, że trzymają
Juniora w jakimś ciasnym boksie. Wiem, że tego nie znosi, jest wolnym
zwierzęciem i nie mam w zwyczaju go więzić, lecz tym razem nie miałem wyboru.
Kiedy wysiadaliśmy na stacji i wyprowadziłem go z wagonu dla zwierząt, patrzył
na mnie z wyrzutem.
Momentami noga już mnie prawie nie boli. Tę noc spędzę w
mieście, a jutro zamierzam odwiedzić Elżbietę. Liczę, że tym razem zechce mnie
wysłuchać i nareszcie mi uwierzy. Mam wrażenie, że ktoś ją źle nastawił
ostatnim razem – może jej syn, a może była wściekła o tego pachołka… Tak czy
inaczej, zachowywała się jak nie ona, jakby coś w nią wstąpiło. A może… może
uwierzyła JEMU?… Chociaż jest zdecydowanie zbyt dobra, by tak szybko we mnie
zwątpić. Zbyt dużo o mnie wie, o mnie i o tym czarcim pomiocie. Tęsknię za nią,
za jej uroczym sposobem bycia, pogodnym głosem i spokojem ducha, jakim zawsze
napełniała mnie jej obecność.
Cofnęła się
kilkanaście kartek do tyłu.
Poniedziałek, 1 lipca 1934
Zdecydowałem się na powrót. Myślę, że wystarczająco zmyliłem
tego sukinsyna i o ile dobrze liczę, jest on teraz gdzieś na środku Pacyfiku.
Jeszcze dzisiaj się spakuję, wsiadam w pociąg do Polski i zawitam do Elżbiety.
Myślę, że mam przynajmniej miesiąc spokoju.
Nie mogłem się powstrzymać i wysłałem pocztówkę do Emilki.
Nie podpisałem się, lecz podejrzewam, że bardzo szybko domyśli się, kto może do
niej pisać. Sam siebie zadziwiam takimi
gestami, lecz nie mogę przestać myśleć o niej jak o własnej podopiecznej,
chociaż prawdopodobnie rozgniewałaby się na mnie za takie określenie… Nic
jednak nie poradzę na to, że czuję się odpowiedzialny nie tyle za jej życie, co
rozwój, gdyż odnoszę wrażenie, że w przyszłości będzie bardzo inteligentną
bestyjką. Jeśli stracę już wszystkie powody do tego, by chodzić po tym świecie,
to zostanie mi chociaż ten jeden – poczekać, aż skończy dwadzieścia kilka lat i
obserwować, jak innym dopieka tak, jak i mi. Chociaż jest bardzo, bardzo
niepozorna… i na swój sposób urocza.
Na tym skończył
swoją notatkę z tego dnia, Emilka jednak wpatrywała się w nią, nie mogąc skupić
myśli. Czym mu znowuż tak dopiekała? Uważa ją za uroczą? Że ma potencjał? Czuje
się jak jej opiekun? Bardzo ją to rozzłościło, tak jak to przewidział. Z jego słów
wynikało, że wciąż traktuje ją z równą pobłażliwością, co jeszcze kiedyś, a w
takich wyznaniach nie znalazła nic a nic przyjemnego. Myślała, że chociaż
trochę zaczął ją traktować poważnie… A może myślała sobie za dużo?
Jej przemyślenia
przerwał jednak jakiś dźwięk. Ktoś wchodził po schodach — były to ciężkie,
nierównomierne kroki. Odłożyła szybko notatnik, wsunęła torbę pod stół i
niemalże wybiegła z pokoju, zamykając je na klamkę. Nim zdążyła cokolwiek
wymyślić, wbiegła do łazienki i zamknęła się w niej.
Słyszała, jak
wchodzi po stopniach prowadzących do jej poddasza i stuka w klapę. Jako że mu
nie odpowiedziała, musiał ją otworzyć. Usłyszała skrzypienie zawiasów, a po
kilku chwilach kolejne kłapnięcie i jego kroki na stopniach. Wrócił się do
korytarza, prawdopodobnie spodziewając się ją gdzieś znaleźć.
— Mam nadzieję, że
nie znajdę cię w moim pokoju, skowronku — mruczał. Usłyszała, że mija drzwi
łazienki, po czym coś zaklekotało. — Cholera… — wymsknęło mu się.
Wywnioskowała, że domyślił się, iż zamek jest wyłamany. Zawiasy zaskrzypiały, a Iwan wszedł do swojej
sypialni. Emilka uchyliła drzwi do łazienki i ujrzała, że rozgląda się czujnie
po swoim pokoju. Gdy przeszedł w głąb i zniknął jej z oczu, wyszła na palcach z
łazienki i skierowała kroki w stronę swojego pokoju. Gdy stawiała pierwsze
stopnie na schodkach do swojego poddasza, poczuła się dziwnie, zupełnie jakby
ktoś świdrował ją spojrzeniem. Odwróciła głowę i zobaczyła, że w futrynie drzwi
do swojej sypialni stoi pan Iwan, patrząc na nią bardzo uważnie.
— Czego tam
szukałaś? — zawarczał.
— Gdzie?
— W moim pokoju.
Przewróciła oczami
i założyła ręce na piersi.
— Ma pan manię
prześladowczą. A teraz proszę mnie zostawić, źle się czuję.
— Byłaś w moim
pokoju! Czego tam szukałaś?
— Nie, nie byłam.
Proszę na mnie nie krzyczeć.
Ruszył w jej
stronę szybkim krokiem, mając w oczach złość. Trochę się przestraszyła, lecz
nie dała tego po sobie poznać. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, ścisnął
jej szczękę w palcach i skierował spojrzenie Emilki prosto w swoje oczy. Nawet
nie mrugnęła, pierwszy raz mając okazję patrzeć w nie z tak niewielkiej
odległości. Niemalże stykali się nosami, a dziewczyna czuła na twarzy jego
cuchnący wódką oddech. Po chwili rozluźnił uścisk i odsunął się.
— Wiem, że tam
byłaś. Nie wiem, czego szukałaś, ale tam byłaś. Co tu mogłaś robić przez tyle
czasu?
— Tu? Byłam na
dworze.
— Łżesz! Nawet nie
schodziłaś po schodach!
— Proszę na mnie
nie podnosić głosu! — zirytowała się. — Niech pan się leczy! Nie życzę sobie,
aby się pan tak do mnie zwracał, w szczególności, że nie muszę się przed panem
rozliczać z tego, gdzie i co robię.
— Właśnie w tej
sprawie po ciebie przyszedłem. Chodzi o opiekę nad tobą — oświadczył chłodno.
— Pan przyszedł po
mnie? Jakby kto inny nie mógł — fuknęła na niego. — Myślał pan, że mnie pan na
czymś złapie!
— A myliłem się?
— Dosyć tego! Nie
będę wysłuchiwać pańskich pretensji i podejrzeń.
Chciała go minąć,
lecz zagrodził jej drogę.
— Dlaczego
skłamałaś? No wiesz, powiedziałaś, że byłaś na dworze. A nie byłaś. Nie
widziałem, aby ktokolwiek schodził po tych schodach.
Ton miał
spokojniejszy, lecz ani odrobinę mniej złowieszczy. Uświadomiła sobie, że ma
ręce mokre od potu, a serce trzepotało w jej piersi jak skrzydła kolibra. Nie
wiedziała, co ma odpowiedzieć, stała więc w milczeniu, nie spuszczając jednak
wzroku. Po chwili Iwan opuścił rękę, którą zagradzał jej przejście, minęła więc
go i zeszła na dół, wciąż czując na plecach jego spojrzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz