Domyślam się nieskromnie, że wolelibyście
zobaczyć tu kolejny rozdział "Surowicy", ale z przyczyn mnogich i
zbyt nieokreślonych, by się nimi dzielić ze światem, na razie jej nie ma (co
zresztą widzicie bez potrzeby czytania tego wstępu). Osobiście najchętniej
podzieliłabym się z Wami wszystkim, co mam aktualnie naskrobane, jednak nie
jest to dobry pomysł.
Piszę w żółwim
tempie, chociaż, co jest naprawdę sporym sukcesem, udało mi się ostatnio
wypocić ze dwie strony. Nie jest tak, że Emilka i Iwan w jakikolwiek sposób mi
się znudzili czy, niedajboże, umarli w mojej głowie, nie musicie się martwić.
Mam po prostu zbyt zajętą sprawami przyziemnymi i podniebnymi głowę, by móc
cokolwiek sensownego tworzyć, a w każdym razie tworzyć cokolwiek z ciągiem
przyczynowo-skutkowym, a niestety ta historia tego wymaga do zachowania
jako-takiej jakości.
Sprawą przyziemną
jest oczywiście matura i próba zachowania życia towarzyskiego, a podniebną -
dziwne nastroje, które mnie ostatnimi czasy nawiedzają, zwykle niespecjalnie
pozytywne. Nie mogą się kisić, bo zaczynają we mnie śmierdzieć i fermentować w
alkohol, a to nie wpływa pozytywnie na moją koordynację myślową i sprawność
psychiczną.
Dlatego
rozpoczynam serię miniaturek "Bez końca". Skąd nazwa serii? Bo, po pierwsze,
jedynym wspólnym mianownikiem będzie to, że historie pozostawię z otwartym
zakończeniem. Cała reszta to kwestia moich randomalnych upodobań
(randomowych?). Zarówno w kwestii klimatu, miejsca, czasu, bohaterów... Wolna
amerykanka. Będą krótkie, spontaniczne i nie zamierzam skupiać się na ich
wielokrotnym poprawianiem, bo już z góry wątpię w ich wartość artystyczną. Ot,
takie odmęty mojego umysłu.
"Bez
końca" również dlatego, że są sprawy, które mnie tak nurtują bez końca i
to one powodują ferment w mojej zbyt często lirycznej duszyczce.
Oczywiście, jeśli
ktoś będzie chciał się pokusić o dokładną analizę merytoryczno-stylistyczną,
nie pogardzę, aczkolwiek chyba można by traktować te teksty w kategorii
lirycznych wynurzeń, które głupio poprawiać na chłodno.
Dopadło mnie
wielosłowie, szczerze wątpię by ktoś dotrwał do tej części notki, ale może ktoś
teraz, tak jak ja, siedzi, niezdolny do żadnych konstruktywnych czynności,
zerka przez okno i czeka na coś, co prawdopodobnie i tak się nie wydarzy, albo
wydarzy się w zupełnie inny sposób, niż byśmy sobie tego życzyli. No cóż,
smacznego.
Bez końca
Koślawy
Miał, owszem,
nos zupełnie niesymetryczny, właściwie myślała o nim — przykry, koślawy i trochę obrażony, w
szczególności na tym zdjęciu. Lubił, a jakże, marszczyć do tego brwi i
spoglądać spod nich na nią nieco ze złością, rzekomo prawdziwą, ale w zasadzie on
nie potrafił się złościć, uznawał to za stratę czasu. Często, och jak często,
błyszczały mu te oczy, chociaż przyczyny były różne… Ale jakoś tak najczęściej
błyszczały ze znużenia, kiedy wieczorami musiał przepisywać na maszynie pisma
urzędowe (bo w pracy, cóż, psuła się maszyna, a nowej kupić nie można było. Borowski
jakoś niespecjalnie się tym przejmował, no bo dlaczego niby?, praca ma być
wykonana bez względu na okoliczności).
Właśnie na tej
fotografii błyszczały. Raz jej się wydawało, że właśnie z tego znużenia, że
musi robić poważną minę przed obiektywem… A może był troszkę zdenerwowany, może
w kolejce stał albo fotograf jakiś nieuprzejmy był — ach, nad jakimi ona teraz myślała głupotami!
Ale ten koślawy nos… jakiś był obrażony bardziej niż zwykle, a obiecywał jej,
pamięta to, że nieco podniesie głowę, żeby nie wyszedł taki koślawy, pamiętała,
że jej obiecał, a on jak obiecywał, to tak było! Może to ten fotograf?
Nigdy go nie
zapytała, dlaczego miał tak paskudnie krzywy nos. To niezwykłe — być czyjąś żoną i nie wiedzieć
nawet, czy ktoś mu ten nos złamał, czy może wpadł na drzewo jak był mały, no i
teraz to ją właściwie najbardziej zastanawiało — ten nos to ktoś mu…? Czy tak sam się…?
Zapyta go o to,
kiedy wróci. To może być lada dzień.
Odstawiła
fotografię i rozsiadła się w fotelu. Chciała zapalić papierosa, ale obiecała mu
dawno temu, że przestanie palić (nie wiedzieć dlaczego bardzo mu to
przeszkadzało). Miała, to prawda, brzydki zwyczaj niedotrzymywania obietnic, w
przeciwieństwie do niego. Tak sobie pomyślała, że skoro on zrobił nos
koślawszym na fotografii, mimo że obiecał, że nie zrobi, co było niezwykłe, to
ona raz może dotrzymać obietnicy i…
Za oknem padał
lepki, gęsty śnieg, taki ociężały, płatki wyglądające jak kawałki waty
spadające z nieba. Dozorca zostawił ślady butów od furtki i z powrotem. Powoli
zasypywał je śnieg (te, które zostawił na dywanie jej mąż, dawno już zniknęły,
bo od tamtej pory, rzadko bo rzadko, ale parę razy tu odkurzyła). Bawiła się
włącznikiem lampki naftowej, podkręcając dopływ i go zakręcając, tak okropnie
znużona, że gdyby była własnym mężem, błyszczałyby jej oczy. Teraz też błyszczały,
ale inaczej, bo zbierało się na płacz z tęsknoty. Długo go nie widziała i nawet
nie mogła skreślać dni w notesiku do jego powrotu, gdyż jeden Bóg wiedział,
kiedy to nastąpi.
Wstała i
nastawiła gramofon. Przerwał tę smutną ciszę, która przypominała jej, że męża
nie ma obok. Prawdą było, że nawet gdy siedział z nią w domu, to panowała
cisza, bo on rzadko się odzywał, ale co innego, gdy ktoś milczy i jest cicho, a
co innego, gdy nawet nie milczy, tylko go zwyczajnie nie ma. Wtedy robi się
uszom jakoś tak zimno, jakby biegały po całym domu i zaglądały w każdy
zakamarek domu, by natknąć się na chociaż jeden dźwięk świadczący o tym, że nie
są jedynymi uszami w mieszkaniu. Niestety, były, może poza parą kocich,
leniwych uszu, ale one także rzadko były w domu; z nieznanych przyczyn wolały
marznąć na dworze.
Podeszła do
szafy i otworzyła ją. Nie robiła tego często, ale tym razem nie potrafiła się
powstrzymać. Uderzyło ją w twarz ciepłe powietrze, które lubiło się tam
kumulować (dlaczego?). Ona sama chętnie by się w środku skumulowała, schowała w
płaszczach swojego męża i zamieniła w kurz, ale jeśli wróci i zobaczy, że
zamiast żony ma kupkę brudu i to na dodatek osiadłego na jego ulubionym
płaszczu, może znów udawać, że się złości. Oczywiście, nie było w środku jego
munduru, bo go zabrał ze sobą.
Płyta gramofonowa
wydała z siebie piskliwe kaszlnięcie i się zacięła. A dobrze, niech się zacina,
przypominała wtedy jego. On brzmiał zupełnie podobnie, gdy się rano zacinał
przy goleniu.
Nagle gdzieś
spod kanapy wyczołgała się paskudna, owłosiona, śmierdząca myśl.
A co jeśli nie
wróci?...
Cóż to za,
istotnie, paskudna myśl, przecież obiecał, że wróci („Obiecuję”, tak dokładnie
powiedział, bo wymusiła to na nim, no ale nieistotne. Wymuszone czy nie — „Obiecuję” zawsze ma tyle samo
głosek). Co prawda, obiecał też, że zadrze głowę, a nos jest jeszcze koślawszy
niż normalnie na tym zdjęciu, ale nos to rzecz absolutnie i skończenie
drugorzędna, a powrót do domu to poważna sprawa… Po co miałby tam zostawać,
przecież tam tylko trupy i smród prochu. A w domu… w domu dwie pary uszu, jego
ulubiony płaszcz i odkurzona podłoga…
A może nie
może trafić, bo zatarła jego ostatnie kroki? Czy to byli Jaś i Małgosia, którzy
zostawiali okruszki chleba? Kto je tam zjadł… Nieważne, może i ona zmiotła to
błoto, które zostawił na dywanie, a teraz biedaczek nie potrafi trafić…
Pchnęła igłę
płyty gramofonowej i zerknęła przez okno. Nie było już widać śladów butów
dozorcy. To pewnie ten śnieg. Śnieg zasypał wszystko i dlatego nie wiadomo, jak
wrócić. Gdy stopnieje, stanie w drzwiach… zapyta go wtedy o ten koślawy nos, a
następnego dnia głuptas znów zatnie się przy goleniu. Wieczorem oczy zabłyszczą
mu ze znużenia, ale na ustach zabłąka mu się tajemniczy, słodki uśmiech, jakby
to znużenie było najlepszym z możliwych, bo znużeniem od kąta do kąta — domowym.
Są takie chwile, gdy się nie śmie badać
swej własnej duszy, bo się człowiek lęknie,
że ani jednej nie znajdzie w niej struny,
co, potrącona, jeszcze czysto dźwięknie.
Lecz trzeba tylko jednego spojrzenia
pełnymi wielkiej miłości oczyma,
by w akord zawiązać wszystkie struny duszy…
potrzeba jednych oczu — — lecz ich nie ma!
Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
O, będę pierwsza. :3
OdpowiedzUsuńPodoba mi się klimat tego tekstu. Podoba mi się bardzo Pan Mąż - a szczególnie jego nos, bo szaleję za koślawymi męskimi nosami! - i Pani Żona również, bo ma bardzo ciekawe przemyślenia, wydaje mi się kobietą trochę zadziorną, prowokującą (a mianowicie w tym oto fragmencie: "Miała, to prawda, brzydki zwyczaj niedotrzymywania obietnic, w przeciwieństwie do niego. Tak sobie pomyślała, że skoro on zrobił nos koślawszym na fotografii, mimo że obiecał, że nie zrobi, co było niezwykłe, to ona raz może dotrzymać obietnicy"), a jednocześnie taką uroczą i wdzięczną.
To taka miniaturka-scenka wyrwana z czyjegoś życia i przez to jeszcze bardziej przyjemna, pozostawia wiele niedopowiedzeń i duże pole do popisu dla wyobraźni czytelnika. Czytało się nadzwyczaj miło. Aż sama się dziwię tej powyższej "interpretacji", bo miałam się zająć analizą pieśni Kochanowskiego, ale stokroć bardziej wolę Twoje miniaturki, Suszaku. Nie umniejszając zaletom Kochanowskiego, rzecz jasna. ;)
Buziaki!
Także kocham krzywe, złamane nosy miłością bezwarunkową i bardzo namiętną :)) Dziękuję za opinię!
Usuń