dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

16 stycznia 2013

021. Bez końca I. Koślawy

Domyślam się nieskromnie, że wolelibyście zobaczyć tu kolejny rozdział "Surowicy", ale z przyczyn mnogich i zbyt nieokreślonych, by się nimi dzielić ze światem, na razie jej nie ma (co zresztą widzicie bez potrzeby czytania tego wstępu). Osobiście najchętniej podzieliłabym się z Wami wszystkim, co mam aktualnie naskrobane, jednak nie jest to dobry pomysł.
Piszę w żółwim tempie, chociaż, co jest naprawdę sporym sukcesem, udało mi się ostatnio wypocić ze dwie strony. Nie jest tak, że Emilka i Iwan w jakikolwiek sposób mi się znudzili czy, niedajboże, umarli w mojej głowie, nie musicie się martwić. Mam po prostu zbyt zajętą sprawami przyziemnymi i podniebnymi głowę, by móc cokolwiek sensownego tworzyć, a w każdym razie tworzyć cokolwiek z ciągiem przyczynowo-skutkowym, a niestety ta historia tego wymaga do zachowania jako-takiej jakości.
Sprawą przyziemną jest oczywiście matura i próba zachowania życia towarzyskiego, a podniebną - dziwne nastroje, które mnie ostatnimi czasy nawiedzają, zwykle niespecjalnie pozytywne. Nie mogą się kisić, bo zaczynają we mnie śmierdzieć i fermentować w alkohol, a to nie wpływa pozytywnie na moją koordynację myślową i sprawność psychiczną. 
Dlatego rozpoczynam serię miniaturek "Bez końca". Skąd nazwa serii? Bo, po pierwsze, jedynym wspólnym mianownikiem będzie to, że historie pozostawię z otwartym zakończeniem. Cała reszta to kwestia moich randomalnych upodobań (randomowych?). Zarówno w kwestii klimatu, miejsca, czasu, bohaterów... Wolna amerykanka. Będą krótkie, spontaniczne i nie zamierzam skupiać się na ich wielokrotnym poprawianiem, bo już z góry wątpię w ich wartość artystyczną. Ot, takie odmęty mojego umysłu.
"Bez końca" również dlatego, że są sprawy, które mnie tak nurtują bez końca i to one powodują ferment w mojej zbyt często lirycznej duszyczce.
Oczywiście, jeśli ktoś będzie chciał się pokusić o dokładną analizę merytoryczno-stylistyczną, nie pogardzę, aczkolwiek chyba można by traktować te teksty w kategorii lirycznych wynurzeń, które głupio poprawiać na chłodno.
Dopadło mnie wielosłowie, szczerze wątpię by ktoś dotrwał do tej części notki, ale może ktoś teraz, tak jak ja, siedzi, niezdolny do żadnych konstruktywnych czynności, zerka przez okno i czeka na coś, co prawdopodobnie i tak się nie wydarzy, albo wydarzy się w zupełnie inny sposób, niż byśmy sobie tego życzyli. No cóż, smacznego.



Bez końca

Koślawy


Miał, owszem, nos zupełnie niesymetryczny, właściwie myślała o nim — przykry, koślawy i trochę obrażony, w szczególności na tym zdjęciu. Lubił, a jakże, marszczyć do tego brwi i spoglądać spod nich na nią nieco ze złością, rzekomo prawdziwą, ale w zasadzie on nie potrafił się złościć, uznawał to za stratę czasu. Często, och jak często, błyszczały mu te oczy, chociaż przyczyny były różne… Ale jakoś tak najczęściej błyszczały ze znużenia, kiedy wieczorami musiał przepisywać na maszynie pisma urzędowe (bo w pracy, cóż, psuła się maszyna, a nowej kupić nie można było. Borowski jakoś niespecjalnie się tym przejmował, no bo dlaczego niby?, praca ma być wykonana bez względu na okoliczności).
Właśnie na tej fotografii błyszczały. Raz jej się wydawało, że właśnie z tego znużenia, że musi robić poważną minę przed obiektywem… A może był troszkę zdenerwowany, może w kolejce stał albo fotograf jakiś nieuprzejmy był — ach, nad jakimi ona teraz myślała głupotami! Ale ten koślawy nos… jakiś był obrażony bardziej niż zwykle, a obiecywał jej, pamięta to, że nieco podniesie głowę, żeby nie wyszedł taki koślawy, pamiętała, że jej obiecał, a on jak obiecywał, to tak było! Może to ten fotograf?
Nigdy go nie zapytała, dlaczego miał tak paskudnie krzywy nos. To niezwykłe — być czyjąś żoną i nie wiedzieć nawet, czy ktoś mu ten nos złamał, czy może wpadł na drzewo jak był mały, no i teraz to ją właściwie najbardziej zastanawiało — ten nos to ktoś mu…? Czy tak sam się…?
Zapyta go o to, kiedy wróci. To może być lada dzień.
Odstawiła fotografię i rozsiadła się w fotelu. Chciała zapalić papierosa, ale obiecała mu dawno temu, że przestanie palić (nie wiedzieć dlaczego bardzo mu to przeszkadzało). Miała, to prawda, brzydki zwyczaj niedotrzymywania obietnic, w przeciwieństwie do niego. Tak sobie pomyślała, że skoro on zrobił nos koślawszym na fotografii, mimo że obiecał, że nie zrobi, co było niezwykłe, to ona raz może dotrzymać obietnicy i…
Za oknem padał lepki, gęsty śnieg, taki ociężały, płatki wyglądające jak kawałki waty spadające z nieba. Dozorca zostawił ślady butów od furtki i z powrotem. Powoli zasypywał je śnieg (te, które zostawił na dywanie jej mąż, dawno już zniknęły, bo od tamtej pory, rzadko bo rzadko, ale parę razy tu odkurzyła). Bawiła się włącznikiem lampki naftowej, podkręcając dopływ i go zakręcając, tak okropnie znużona, że gdyby była własnym mężem, błyszczałyby jej oczy. Teraz też błyszczały, ale inaczej, bo zbierało się na płacz z tęsknoty. Długo go nie widziała i nawet nie mogła skreślać dni w notesiku do jego powrotu, gdyż jeden Bóg wiedział, kiedy to nastąpi.
Wstała i nastawiła gramofon. Przerwał tę smutną ciszę, która przypominała jej, że męża nie ma obok. Prawdą było, że nawet gdy siedział z nią w domu, to panowała cisza, bo on rzadko się odzywał, ale co innego, gdy ktoś milczy i jest cicho, a co innego, gdy nawet nie milczy, tylko go zwyczajnie nie ma. Wtedy robi się uszom jakoś tak zimno, jakby biegały po całym domu i zaglądały w każdy zakamarek domu, by natknąć się na chociaż jeden dźwięk świadczący o tym, że nie są jedynymi uszami w mieszkaniu. Niestety, były, może poza parą kocich, leniwych uszu, ale one także rzadko były w domu; z nieznanych przyczyn wolały marznąć na dworze.
Podeszła do szafy i otworzyła ją. Nie robiła tego często, ale tym razem nie potrafiła się powstrzymać. Uderzyło ją w twarz ciepłe powietrze, które lubiło się tam kumulować (dlaczego?). Ona sama chętnie by się w środku skumulowała, schowała w płaszczach swojego męża i zamieniła w kurz, ale jeśli wróci i zobaczy, że zamiast żony ma kupkę brudu i to na dodatek osiadłego na jego ulubionym płaszczu, może znów udawać, że się złości. Oczywiście, nie było w środku jego munduru, bo go zabrał ze sobą.
Płyta gramofonowa wydała z siebie piskliwe kaszlnięcie i się zacięła. A dobrze, niech się zacina, przypominała wtedy jego. On brzmiał zupełnie podobnie, gdy się rano zacinał przy goleniu.
Nagle gdzieś spod kanapy wyczołgała się paskudna, owłosiona, śmierdząca myśl.
A co jeśli nie wróci?...
Cóż to za, istotnie, paskudna myśl, przecież obiecał, że wróci („Obiecuję”, tak dokładnie powiedział, bo wymusiła to na nim, no ale nieistotne. Wymuszone czy nie — „Obiecuję” zawsze ma tyle samo głosek). Co prawda, obiecał też, że zadrze głowę, a nos jest jeszcze koślawszy niż normalnie na tym zdjęciu, ale nos to rzecz absolutnie i skończenie drugorzędna, a powrót do domu to poważna sprawa… Po co miałby tam zostawać, przecież tam tylko trupy i smród prochu. A w domu… w domu dwie pary uszu, jego ulubiony płaszcz i odkurzona podłoga…
A może nie może trafić, bo zatarła jego ostatnie kroki? Czy to byli Jaś i Małgosia, którzy zostawiali okruszki chleba? Kto je tam zjadł… Nieważne, może i ona zmiotła to błoto, które zostawił na dywanie, a teraz biedaczek nie potrafi trafić…
Pchnęła igłę płyty gramofonowej i zerknęła przez okno. Nie było już widać śladów butów dozorcy. To pewnie ten śnieg. Śnieg zasypał wszystko i dlatego nie wiadomo, jak wrócić. Gdy stopnieje, stanie w drzwiach… zapyta go wtedy o ten koślawy nos, a następnego dnia głuptas znów zatnie się przy goleniu. Wieczorem oczy zabłyszczą mu ze znużenia, ale na ustach zabłąka mu się tajemniczy, słodki uśmiech, jakby to znużenie było najlepszym z możliwych, bo znużeniem od kąta do kąta — domowym.

Są takie chwile, gdy się nie śmie badać
swej własnej duszy, bo się człowiek lęknie,
że ani jednej nie znajdzie w niej struny,
co, potrącona, jeszcze czysto dźwięknie.

Lecz trzeba tylko jednego spojrzenia
pełnymi wielkiej miłości oczyma,
by w akord zawiązać wszystkie struny duszy…
potrzeba jednych oczu — — lecz ich nie ma!
Kazimierz Przerwa-Tetmajer

2 komentarze:

  1. O, będę pierwsza. :3
    Podoba mi się klimat tego tekstu. Podoba mi się bardzo Pan Mąż - a szczególnie jego nos, bo szaleję za koślawymi męskimi nosami! - i Pani Żona również, bo ma bardzo ciekawe przemyślenia, wydaje mi się kobietą trochę zadziorną, prowokującą (a mianowicie w tym oto fragmencie: "Miała, to prawda, brzydki zwyczaj niedotrzymywania obietnic, w przeciwieństwie do niego. Tak sobie pomyślała, że skoro on zrobił nos koślawszym na fotografii, mimo że obiecał, że nie zrobi, co było niezwykłe, to ona raz może dotrzymać obietnicy"), a jednocześnie taką uroczą i wdzięczną.
    To taka miniaturka-scenka wyrwana z czyjegoś życia i przez to jeszcze bardziej przyjemna, pozostawia wiele niedopowiedzeń i duże pole do popisu dla wyobraźni czytelnika. Czytało się nadzwyczaj miło. Aż sama się dziwię tej powyższej "interpretacji", bo miałam się zająć analizą pieśni Kochanowskiego, ale stokroć bardziej wolę Twoje miniaturki, Suszaku. Nie umniejszając zaletom Kochanowskiego, rzecz jasna. ;)
    Buziaki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Także kocham krzywe, złamane nosy miłością bezwarunkową i bardzo namiętną :)) Dziękuję za opinię!

      Usuń

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem