dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

4 września 2023

029. SUROWICA (18)

 Rozdział XVIII


Weszła do czeladnej i przymknęła drzwi. Przy stole siedzieli Krzyś i pan Staś. O ile pan Barzycki wyglądał na bardzo spokojnego i nawet nie poderwał głowy znad papierów, kiedy weszła, o tyle jej brat wyglądał na trochę zszokowanego, a trochę przerażonego.


— Emilko, czy ty masz pojęcie, komu cię matka zostawiła? — rzucił prędko. — Czy ty masz pojęcie, kto będzie się tobą opiekował?

Usiadła na krześle obok i spojrzała w twarz Krzysia. Wyglądał na coraz bardziej rozeźlonego. Natomiast pan Staś spojrzał na oboje rodzeństwa bardzo przelotnie i westchnął głęboko.

— Dokumenty są od strony prawnej napisane bez zarzutów. Wygląda na to, że nie można nic zrobić.

— Teraz to ON jest twoim opiekunem – powiedział drugi z mieszaniną złości i pogardy w głosie. — Boże, matka oszalała. Nie można czegoś z tym zrobić? Że była niespełna rozumu? Bo chyba była, jeśli do tego dopuściła! Albo… Jezu Chryste, ostatnią rzeczą, jaką ten człowiek może robić, jest wychowywanie kogokolwiek. Nie da się mu jakoś prawnie tego zabrać?

— Nawet jeśli, najpierw musiałby przejść okres próbny. Jeśli prokurator uzna za właściwe, przydzieli kogoś z opieki społecznej, by przyjrzał się, czy…

— Chodzi o pana Iwana, prawda? — zapytała Emilka.

— Zgadza się. — Stanisław odłożył testament i ponownie westchnął. — Emilko, jest jeszcze jedna sprawa. Znaleźliśmy to — wyciągnął spod pliku dokumentów zapisaną przez nią dnia poprzedniego kartkę — na szafce twojej matki.

Podał jej dopisek do testamentu. Poznała swoje pismo — nieco niewyraźne, bo pisała drżącą ręką i ze łzami w oczach, lecz z całą pewnością te literki wyszły spod jej pióra. Zerknęła przelotnie na treść i podniosła spojrzenie.

— Krzyś mówi, że to twoje pismo — poinformował ją pan Staś.

— Tak, to moje.

— Chcielibyśmy się dowiedzieć, kiedy i dlaczego to napisałaś.

— Matka mi podyktowała — wyjaśniła Emilka. — Powiedziała, że chce zmienić punkt testamentu dotyczący opieki nade mną.

— Więc dlaczego nie podpisała? — zapytał uprzejmie mężczyzna, lecz wyczuła w jego głosie nutkę podejrzliwości. Uśmiechnęła się pobłażliwie, zaczynając rozumieć.

— Pan myśli, że to podrobiłam? Że zmyślam?

— Nic z tych rzeczy — odrzekł spokojnie. — Odpowiedz na pytanie.

— Nie podpisała, bo poczuła się nagle bardzo źle.

— Nagle? A więc cały czas czuła się dobrze i tuż przed tym, jak miałaś dać jej do podpisu, poczuła się gorzej?

— Moja matka nie czuje się dobrze od prawie pół roku, proszę pana.

Serce Emilki wypełnił chłód, przenikając aż do płuc i strun głosowych. Pan Staś musiał wyczuć zmianę jej podejścia, bo zmarszczka pomiędzy jego brwiami zniknęła, a wyraz oczu złagodniał.

— Musimy to po prostu wyjaśnić. Chcę wiedzieć, dlaczego twoja matka nie złożyła podpisu pod tym oświadczeniem.

— Bo poczuła się źle — powtórzyła. — Gdy skończyłam pisać, rozmawiałyśmy chwilę i nagle złapały ją duszności. A potem umarła — zakończyła Emilka, sama dziwiąc się swojemu chłodowi. Widziała kątem oka, że Krzyś rzucił jej szybkie spojrzenie. Brwi pana Stasia nieco uniosły się w górę.

— Chciała zmienić treść testamentu w ostatniej chwili — podsumował. — Ciekawe dlaczego…

Dziewczyna nie odpowiedziała, skubiąc rękawy sweterka. Mężczyzna wpatrywał się chwilę w dopisek do testamentu, aż westchnął i położył go obok.

— Obawiam się, że ten dokument jest prawnie bez znaczenia. Nic nie poradzę.

Krzyś pokręcił głową z niedowierzaniem.

— I co teraz? — zapytała Emilka.

— Trzeba ustalić datę pogrzebu… Przeszukać dom, bo może jest jeszcze jakaś aktualniejsza wersja testamentu. Jutro Krzyś pojedzie wybrać trumnę. Grobowiec macie rodzinny, więc przynajmniej tym nie trzeba się martwić…

— Nie o tym mówię — przerwała mu. — Gdzie teraz będziemy mieszkać?

Pan Staś rzucił jej szybkie, niepewne spojrzenie.

— To zależy od… pana… Pietruczuka — poinformował ich. — Chociaż nie wyglądał na kogoś, kto chciałby was stąd wyrzucić.

Pokiwała głową, wzdychając głęboko.

— I co, on teraz będzie… — Nie dokończyła, nie umiejąc ubrać myśli w słowa.

— Będzie twoim opiekunem prawnym. Chyba że się tego zrzeknie.

— Może da się go jakoś przymusić? — zapytał Krzysztof. — To przecież jakiś żart, by ten człowiek sprawował jakąkolwiek opiekę nad moją siostrą.

— Krzysiu, on po prostu chciał, żebyśmy nie musieli…

— Znów zaczynasz go bronić? — syknął. — Nie dość, że zabrał nam wszystko, co mieliśmy, to jeszcze będziesz teraz od niego zależna! Od niego i jego kaprysów! Naprawdę uważasz, że o ciebie zadba? Naprawdę sądzisz, że ktoś, kto wiecznie tuła się po świecie, przysiądzie w miejscu i stanie ci się tatuśkiem?

— Uspokój się — warknęła.

— To drań i sukinsyn, trzeba go jakoś…

— Gdyby nie on, mieszkalibyśmy na ulicy przynajmniej od kilku lat! — przypomniała mu, nieco podnosząc głos. — Gdyby nie on, nie miałby kto nam co zabierać!

— Mógł po prostu pożyczyć pieniądze…

Patrzyła na swojego brata z niedowierzaniem.

— Tych pieniędzy było tak dużo, że pewnie nawet o takiej sumie nie słyszałeś!

— Przestań wierzyć w bajki matki, Emilko. Niby za co miały być te długi? Za wstążki i pantofelki, a może niezapłacony rachunek w restauracji? Przecież nasi rodzice nie robili żadnych ryzykownych…

— A skąd taka pewność? — zirytowała się. — Myślisz, że długi mają tylko hazardziści i kupcy?

Krzyś już otwierał usta z zawziętą miną, lecz nic nie odpowiedział, a jego rysy złagodniały.

— Boże, o co my  się kłócimy… — jęknął, ukrywając twarz w dłoniach. Emilka dotknęła jego ramienia i pogładziła po nim brata.

— Masz rację — westchnęła. — Nie ma co martwić się na zapas. Jakoś to będzie.

Wszyscy na chwilę zamilkli, każdy zatopiony we własnych myślach. Emilka przebiegła wzrokiem po otoczeniu. Przywykła już do zwilgotniałych, podgniłych ścian i smrodu, jaki wydzielały, do zniszczonych, starych mebli (poprzednie sprzedali), które wydawały dziwne dźwięki nawet wtedy, gdy się ich nie używało, a także pustki, jaka panowała w tym pomieszczeniu. Nagle jednak dotarło do niej ze zdwojoną siłą — to już do niej nie należy. Ona już tym nie będzie zarządzać. Bez zgody prawnego właściciela nie może postawić wazonu z kwiatami na dziurawym obrusie z ceraty albo zmienić ułożenia uroczych figurek stojących na parapecie. Pan Iwan dostał cały dom wraz z zawartością i… nią samą.

Wpatrzona jednak w te nieszczęsne plamy na ścianach, uświadomiła sobie, że przynajmniej teraz to on będzie sobie zaprzątał głowę tą ruiną… i on musi ją odbudować albo próbować sprzedać, chociaż dostałby za nią psie pieniądze. A co z Emilką? Poczuła ukłucie niepokoju na myśl o niewiadomej przyszłości. Co on zamierza? Zostawi ją samą sobie, a może pośle do szkoły z internatem, by mieć spokój? Jakoś nie wyobrażała sobie, by teraz rzucił awanturnicze życie specjalnie dla niej, by ona miała jakiegoś stałego opiekuna. Poza tym, przerażała ją myśl, że ten dziwny mężczyzna miałby jej ojcować…

Wstała i podeszła do okna, spoglądając na podwórze. Było parno i duszno, a słońce chyliło się ku zachodowi. Anielka zaganiała kury i kaczki do kurnika, lecz robiła to zupełnie bez zapału, tak że co chwilę jakiś ptak odbiegał od reszty i musiała się po niego wracać. Mimo to mądre, upierzone na rudo, czarno i biało kurki oraz jasnoszare kaczki, przywykłe do codziennego powrotu na grzędy, w końcu zebrały się w kupę i z dziwnym znużeniem w oczach przekroczyły próg rozpadającego się kurnika, który Krzyś w marcu pomalował bordową farbą. Anielka weszła na chwilę do pomieszczenia, a gdy wróciła, twarz miała nieco czerwoną i błyszczącą od łez.

No tak, pomyślała Emilka, pewnie jeszcze boi się, że straci pracę. Biedna, dobra kobieta

Anielka była starą panną, a Emilka nie potrafiła sobie przypomnieć, czy miała jakąkolwiek rodzinę. Nigdy nie chciała podać swojego wieku, argumentując, że metryczka nie ma znaczenia, tylko stan ducha, że ona czuje się bardzo młodo i nikomu znać jej rok urodzenia, jednak podejrzewano, że jest już po pięćdziesiątce, a może dochodziła do szóstego krzyżyka… Była grubszą, energiczną i kochaną kobietą, a Emilka nie wyobrażała sobie bez niej życia. Zastępowała jej babcię, której nigdy nie miała — rodzice zarówno Henryka, jak i Elżbiety umarli jeszcze przed narodzinami dziewczynki. Anielka pracowała tutaj praktycznie od narodzin Krzysia, była więc zżyta nie tylko z domownikami, ale samą posiadłością.

Pochylała teraz swój pulchny tułów nad misami z paszą dla zwierząt i odkształconymi, blaszanymi spodkami na wodę. Jej włosy z dala wydawały się być czarne, lecz z bliska Emilka dostrzegała w nich coraz więcej siwizny. Po chwili wzięła wszystkie graty z podwórka i zaniosła je do schowka.

— Emilko, zgadzasz się? — usłyszała głos pana Stasia.

— Na co?

— Żeby pogrzeb był w sobotę — wyjaśnił Krzyś.

— Tak — odrzekła beznamiętnie. Panowie rozmawiali dalej, a Emilka minęła ich krzesła i wyszła z kuchni. Gdy zamknęła drzwi, na schodach ujrzała pana Iwana, który siedział na drugim schodku od dołu i bardzo intensywnie nad czymś rozmyślał. W oczach mieszał mu się smutek z zadumą, nadając jego twarzy rzadko widzianą łagodność.

— Przepraszam — mruknęła, chcąc go minąć, lecz on nie ruszył się, tylko poderwał głowę do góry i zerknął na nią bez wyrazu.

— Za co?

— Chcę przejść — odrzekła, dziwiąc się jego pytaniu.

— Ach. Już myślałem, że chcesz mnie przeprosić za tak podłe potraktowanie…

Przesunął się, lecz Emilka nie ruszyła się z miejsca, patrząc na Iwana z odrobiną zaskoczenia i strachu. Spojrzała na jego twarz i pociągnęła mocno nosem, lecz to tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że jest trzeźwy. Przewiercał teraz spojrzeniem wytarty parkiet przed schodami, a na jego ustach błąkał się smutny uśmiech.

— O czym pan mówi? — zapytała, czując, jak ogarniają ją wyrzuty sumienia, chociaż jeszcze nie wiedziała, skąd się one wzięły. Pan Iwan milczał, wciąż patrząc w jeden punkt, aż opuścił spojrzenie i westchnął.

— Miałem co do ciebie pewne plany — zaczął — jednak widzę, że bardzo wzbraniasz się przed nimi. W takim razie oddam cię twojej ciotce… jednej lub drugiej — oświadczył, pocierając twarz dłonią, jakby był bardzo zmęczony.

— Ja… Ależ ja…

Iwan znów wlepił nieobecny wzrok w przestrzeń przed sobą. Emilka odetchnęła głęboko i zajęła miejsce na schodach obok niego.

— Przecież pana broniłam… Krzyś taki jest, on nawet matkę oskarżył o to, że umyślnie umarła. Niech pan nie bierze jego słów…

— Nie o tym mówię — przerwał jej.

Nie odpowiadała, spoglądając na niego z mieszaniną smutku i wstydu. Domyśliła się, że pan Iwan podsłuchał rozmowę lub ma pretensje, podejrzewając ją o próbę podrobienia testamentu. Lecz nie to wzbudziło w niej tak wiele czasami sprzecznych uczuć — ale to, że wcale się o to nie zezłościł, wręcz przeciwnie… miał do niej żal.

— Ja nie wiem, co pan sobie myśli, ale… niech pan mi uwierzy, że pisałam wolę matki.

— To niemożliwe — odparł szybko, a w oczach błysnęła mu złość, gdy obdarzył dziewczynę szybkim spojrzeniem. — Elżbieta by tego nie zrobiła.

— Nie wiem, dlaczego pan chciał mieć mnie w swojej opiece, ale jestem w stanie zrozumieć moją matkę — odrzekła Emilka. — Pan pojawia się i znika… w różnym stanie zresztą… Nikt nigdy nie wie, co panu przyjdzie do głowy, szybko pan się denerwuje, ma pan jakieś tajemnice, ciągle coś ukrywa, przed kimś ucieka…

— Ja? Uciekam? — podniósł głos. — Nazywasz mnie tchórzem?

— Może pójdziemy w jakieś ustronniejsze miejsce? — zaproponowała.

— Ażebyś nie miała świadków molestowania mnie swoimi irytującymi pytaniami? — zapytał, ale wstał, po czym podał jej rękę. Jego dłoń była duża, szorstka i ciepła, a uścisk mocny i stanowczy, zdecydowanie za mocny jak dla dłoni kobiecej i za stanowczy jak na zwykłą pomoc przy wstaniu. Trochę za bardzo nią szarpnął, lecz Emilka była zbyt rozbawiona jego zachowaniem, by mieć mu to za złe. — W takim razie się przejdźmy — orzekł i zaproponował jej ramię. Ujęła je i pozwoliła poprowadzić się na podwórze. Gdy szli ścieżką prowadzącą w stronę sadu, ujrzała w oknie swojego brata z miną wyrażającą co najmniej zdumienie. Po chwili wykrzywił twarz w grymasie złości, nadając swoim rysom cechy zbliżające jego aparycję do wściekłego lwa, a następnie zasunął gwałtownie firankę. Emilka modliła się, by powstrzymał się i pozwolił jej w spokoju porozmawiać z panem Iwanem.

— Twój brat mnie wyraźnie nienawidzi — zauważył Iwan, również dostrzegając wyraz twarzy Krzysia.

— Nieprawda — zaprzeczyła, lecz nie brzmiało to zbyt przekonująco. Przeszli przez drewnianą, pomalowaną na biało furtkę, która zaskrzypiała nieprzyjemnie. Do nozdrzy Emilki dobiegł słodki zapach jabłek i czereśni, które zdążyły już dojrzeć, a część z nich pospadała na ziemię i zaczynała gnić. Stojące w rzędzie drzewa dawały schronienie przed słońcem, chociaż powietrze było tutaj tak samo ciężkie, jak poza sadem. Zaczynało robić się szarawo, gdy usiedli na ławce, na której Emilka zwykła pleść wianki i czytać powieści, z dala od problemów i zmartwień.

— Czy… czy Elżbieta mówiła coś o mnie przed śmiercią? — zapytał pan Iwan niepewnym głosem. Spojrzał na dziewczynę przelotnie, jakby bojąc się, słusznie zresztą, że dostrzega te jego wszystkie drobne słabości, od których nie potrafił uciec.

— Nie — skłamała. — Kazała mi tylko zmienić testament.

— Dlaczego? Wiedziała przecież, że nie chcę dla was źle…

Emilia milczała, zastanawiając się, czy powiedzieć temu nieszczęśliwemu mężczyźnie prawdę. Ale jak miała mu to powiedzieć? Że w ostatnich chwilach swojego życia jej matka uważała go za zbira i uwodziciela? Że właściwie nic o nim nie wspominała? Że nie zostawiła po sobie nic, żadnej wiadomości, oprócz testamentu i dopisku, który wyraźnie świadczył o utracie zaufania?

— Nie wiem… — mruknęła dziewczyna, obserwując uważnie jego twarz. Zacisnął wargi i spojrzał w dal, oddychając nieco dziwnie i nierówno.

— Pamiętam to jak wczoraj… — zaczął nagle, uśmiechając się. — Miałem czternaście… piętnaście lat… Tak, chyba już piętnaście. Miała już spory brzuch. Wyglądała, jakby nosiła bańkę pod sukienką, bo cała była chuda, tylko ten brzuch… Siedziała ze mną tu, na tej ławeczce, to znaczy na innej, bo wtedy stały jeszcze takie z kamienia, siedziała i lamentowała, bo jej jakaś przyjaciółka obliczyła, że urodzi się chłopiec. „Na co mi drugi taki urwis!”, powiedziała mi. „Na co mi chłopak! Dziewczynki są łatwiejsze… tak bym chciała dziewczynkę…” „Może będzie dziewczynka”, odrzekłem jej, próbując robić poważną minę, lecz w duchu się śmiałem… „Takie wróżby rzadko się sprawdzają”. „Mi sprawdziły się już dwa razy”, odparła płaczliwym tonem, „raz przy Krzysiu, a drugi przy Jadwisi. To też się spełni!” Miała wtedy dwadzieścia… dwadzieścia trzy lata… Tak uroczo się niecierpliwiła… Tutaj właśnie siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Tak się martwiła, że będzie chłopiec… i taką jej niespodziankę sprawiłaś.

Emilka uśmiechnęła się do swojego rozmówcy, lecz ogarnęły ją nieco dziwne przeczucia, spowodowane zaskakująco czułym tonem pana Iwana.

— Miała dwadzieścia trzy lata, a ja piętnaście… Dwadzieścia trzy lata — i męża od sześciu. Młodo wyszła za mąż, prawda? Twój ojciec miał… czterdzieści kilka, gdyś się urodziła. Nie był dobrym ojcem… ani mężem. Mówiła mi: „Gdyby nie te dzieci, Iwanku, to bym…”

Nagle urwał i otrząsnąwszy się z zamyślenia, nie kontynuował myśli.

— Proszę dokończyć — powiedziała Emilka, spoglądając na niego uważnie.

— A niech… „Gdyby nie te dzieci, to bym się dawno z żalu zabiła”, tak mi powiedziała.

Dziewczyna zamarła, nie mogąc uwierzyć w jego słowa. Pan Iwan przeniósł nieobecne spojrzenie na swoje dłonie, by po chwili obdarzyć Emilkę nieco łagodnym, pocieszającym uśmiechem.

— Twoja matka była doskonałą aktorką. Nawet przed samą sobą potrafiła zagrać, że jest z nim szczęśliwa.

— Nie pamiętam dobrze ojca — przyznała Emilka, wciąż zszokowana.

— Ja pamiętam go doskonale — mruknął Iwan z przekąsem. Milczeli obydwoje, zatopieni we własnych myślach.

Emilia nie mogła poskładać tego wszystkiego w jedność. Nigdy nie pytała matkę o to, czy była szczęśliwa ze swoim mężem, nigdy też nad tym nie myślała. Ojciec wydawał jej się być postacią niemalże fikcyjną, kimś, kto w jej życiu pojawił się jako tło i szybko z niego zniknął, kogo wpisuje w dokumenty i po kim dziedziczy nazwisko Nosiła w swoim sercu przeświadczenie, że nikim ważnym dla niego nie była, lecz odwdzięczała mu się tym samym, nie rozpaczała więc z tego tytułu.

Nagle przypomniały jej się usłyszane w listopadzie słowa mężczyzny o rudych włosach, spoglądającego na nią uważnie i przenikliwie znad okularów opuszczonych na koniec nosa.

„Zawsze, jeśli tylko mógł, na przepustkach najpierw was odwiedzał, a w drugiej kolejności swój dom. I nie tylko dlatego, że jego pułk rzadko stacjonował na wschodzie Polski”.

Zrobiła w pamięci szybkie obliczenia. Gdy się urodziła, matka miała dwadzieścia trzy lata, a Iwan — piętnaście. Przez następne trzy lata Pietruczuk bywał u nich bardzo często, potem już rzadziej, gdyż zaciągnął się do wojska. A więc Elżbieta mogła mieć nawet dwadzieścia sześć lat, a Iwan osiemnaście. Chociaż wydawały jej się to nieprawdopodobne liczby, niczego nie mogła wykluczyć.

Nie, to niemożliwe, skarciła się. Matka zawsze o nim mówiła jak o synu. To by było wręcz niesmaczne.

„Twoja matka była doskonałą aktorką”, powiedział przed chwilą pan Iwan. On sam grał kiepsko, jeśli nie wcale. Pierwszy raz w życiu widziała go tak załamanego i nieszczęśliwego, pierwszy raz miała okazję zobaczyć ludzką twarz człowieka, który wiecznie skrywał przed światem swoje myśli i uczucia.

— Dlaczego była nieszczęśliwa z moim ojcem? — zapytała Emilka.

— Bo był z niego kawał drania. Nie dbał o nią, a na domiar złego zatruwał życie wszystkim domownikom. Wykończyłby ją, gdyby pożył jeszcze kilka lat.

— Albo gdyby nie miała wiernego przyjaciela.

Od razu pożałowała bezmyślnie wypowiedzianych słów. Po jej wypowiedzi nastąpiła cisza, a Emilka miała wrażenie, że drzewa cichym szelestem liści powtarzają jej niekontrolowaną, impertynencką uwagę. Odwróciła głowę, czując, jak krew napływa jej do twarzy, i czekając na równie nieprzyjemną odpowiedź pana Iwana. Nie doczekała się jednak. Milczał.

 Powietrze zaczynało się robić nieco chłodniejsze, co pozwoliło im oddychać bez trudu. W domu pozapalano światła, widziała nawet postać Anielki na pierwszym piętrze, poprawiającą zasłony w jednej z opustoszałych sypialń.

— Więc? Co mam z tobą zrobić, Emilko? — zapytał nagle pan Iwan, nieco przytomniejąc.

— Może mnie pan zawsze zamordować. Upozoruje pan samobójstwo… i teraz tylko modlić się, by nie trafił pan na takich wścibskich detektywów jak ten Wańko.

Lecz panu Iwanowi nie było do śmiechu. Wręcz przeciwnie, zbladł nieco, wytrzeszczył oczy i zamrugał parokrotnie, po czym zmarszczył brwi i roześmiał się głośno.

— Emilko, miałaś tak poważną minę, że prawie się przestraszyłem!

— Wcale nie prawie — wyglądał pan na skrajnie przerażonego.

Śmiali się oboje, coraz słabiej widząc swoje twarze w ciemności. Nagle pan Iwan spoważniał i zerwał się na nogi.

— Mój Boże, Emilko, zapomniałbym! Kupiłem ci prezent!

Także wstała, spoglądając na niego z zainteresowaniem.

— Prezent? Z jakiej okazji?

— Chodź… Boże, mam nadzieję, że nie uciekł!

— Kupił pan zwierzątko? — ucieszyła się. — Pieska?

— Cholera… miała być niespodzianka… — mruczał, ale poprowadził ją do stajni szybkim krokiem, wciąż jednak utykając i krzywiąc się nieznacznie. Emilka dreptała za nim, czując, jak ogarnia ją ekscytacja. Otworzyli skrzypiące drzwi do stajni i zapalili światło, a ich uszu dobiegło piszczenie i skomlenie. Dziewczyna natychmiast podbiegła do miejsca, z którego dobiegało, a był to wiklinowy koszyk dla psów z klapą od góry. Otworzyła ją i jej oczom ukazał się mały szczeniaczek nieokreślonej rasy.

— O mój Boże! Jaki jestem piękny! — pisnęła, wyciągając malucha ze środka i tuląc do siebie. Miał brązową, puchatą sierść, błyszczące oczka jak u żuka i nadpobudliwy ogonek. Pachniał psimi siuśkami i innymi ekskrementami, lecz nie zniechęciło jej to. — Jaki jestem piękny! A ten okropny pan o mnie zapomniał! Jak tak można?! Na miesiąc do kozy!

Pan Iwan śmiał się na głos z jej dziecinnego tonu, sama Emilka nie mogła zaś powstrzymać zachwytu i dalej gaworzyła.

— Na miesiąc?! Mało! Sto lat i proszę mi się więcej nie pokazywać!

— Pewnie jest głodny — przypomniał jej wciąż roześmiany Iwan.

— No pewnie… Jak ma nie być głodnym, jak się zostawia malucha na cały dzień w jakimś obszczanym koszu wiklinowym!

— Emilko! — skarcił ją Iwan, ale uśmiechał się jeszcze szerzej. — Skąd takie słownictwo?

— Mam przecież starszego brata… Tak jakoś mi weszło — wyjaśniła, wychodząc ze stajni, a za nią rozbawiony pan Iwan. Piesek wciąż piszczał, skomlał i miała nawet wrażenie, że zamoczył jej sukienkę, jednak była zbyt zaaferowana, by się tym przejąć.

— Jesteś bardzo dzielna — powiedział jej mężczyzna, otwierając furtkę prowadzącą do ogrodu. — Zaskoczyłaś mnie.

— Być może po prostu nauczyłam się odsuwać od siebie niepotrzebne myśli.

— Albo będziesz aktorką, tak jak twoja matka — dodał Iwan. Nic na to nie odpowiedziała.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem