dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

13 listopada 2012

019. SUROWICA (15)

Miło mi, żeście się o mnie upomnieli. Rozdział pojawia się później o miesiąc, niż w planie początkowym, jednak wynika to z tego, że nie napisałam słowa od 1-ego września. Wiązać się też z tym będzie rzadsze wstawianie kolejnych rozdziałów, przynajmniej co 3 tygodnie. Boję się zwyczajnie, że nie wystarczy mi ich do matury...
Tym rozdziałem rozpoczynam część drugą opowiadania. Dlaczego podzieliłam? Myślę, że z czasem nietrudno będzie zauważyć, jak wielka przepaść jest pomiędzy rozdziałem XIV i XV. I nie mówię tu o czasie, który minął. Ta część jest sporo dojrzalsza i mocno smutniejsza. Sądzę także, że o wiele lepiej dopracowana, ale może to tylko pobożne życzenie. Z całą pewnością ten rozdział powstawał, gdy wiedziałam coś nie coś, na czym się skupić i co podciągnąć. Liczę, że mi się udało.
Miłej lektury, kolejny rozdział za przynajmniej 3 tygodnie.


Rozdział XV

Niewiadome 

Lato 1934
Zdarzają się takie ciepłe letnie dni, kiedy marzymy, by czas zatrzymał się w miejscu i nigdy nie ruszył dalej. Niebo jest czyste, chociaż czasami pełzają po nim tłuściutkie, leniwe obłoczki, białe jak wata cukrowa i piękne jak zimowy wschód słońca. Kiedy Emilka była bardzo małą dziewczynką, marzyła, by wznieść się w powietrze i wylądować na takim obłoczku, poczuć pod stopami miękki puch i spróbować, jak smakuje. Kilka lat później ktoś mądry uświadomił jej, że chmura wcale nie jest słodka i sucha, a już z całą pewnością nie utrzymałaby ciężaru jej ciała. Nie chciało jej się w to wierzyć i do dziś zamykała oczy, wyobrażając sobie ciepłą, miękką watę pod podeszwami stóp, a stamtąd — widok na cały świat.
Kiedy siedzisz na ławce w sadzie i pleciesz wianki, nad głową masz takie właśnie niebo i takie obłoczki, wokół roztacza się zapach dojrzewających truskawek i słodkich jabłek, myślisz o wacie, haftach, wstążkach, obiedzie, zapachu siana i szumie gramofonu, gdy skończyła się muzyka. O tym właśnie myślała Emilka, zawijając łodyżki stokrotek i koniczyny w wianek, i uśmiechała się do siebie, gdy wyczuła w powietrzu woń smażonych, tłustych jak te obłoki na niebie naleśników Anielki. O takich rzeczach, żadnych innych. Nic więcej nie wpływało do jej głowy przez filtry letniego powietrza.
Anielka zawołała ją na obiad. Emilka niechętnie odłożyła wianki i wyszła przez furtkę do ogrodu, a potem schodkami na werandę. Gdy weszła do na wpół wyremontowanego, chłodnego domu, w jej głowie pojawiały się coraz to nowe obrazy: Krzysia w mundurze, stosu rachunków na biurku matki, dziur w ścianach, grzyba w rogu łazienki, Antka znikającego na koniu za rogiem, wzruszonej twarzy Małgorzaty, gdy widziały się po raz ostatni; słyszała potworny, męczący kaszel swojej matki, stukanie urzędnika do drzwi — stukał w taki charakterystyczny, namolny sposób, jakby chciał mieć pewność, że każdy w tym domu wie, iż przychodzi po ich własność — oraz głos pana Iwana: Pospiesz się zatem.
(Pospiesz się, tak powiedział. Spiesz się, wymyśl coś na obronę swojego brata, na swoją obronę, pomimo że ja nie pojawię się w twoim życiu przez najbliższe pół roku. No, dalej. Nabierz się. Uwierz w to).
Jadalnię i salon musieli całkowicie wyremontować, łącznie z sufitem, a więc i podłogą w pokoju Emilki. Dlatego jedli w małym pomieszczeniu, nazywanym przez Anielkę „przedkuchnią”, gdzie trzymała mnóstwo niepotrzebnych naczyń, zastaw i krzeseł, a których pozbyli się na wiosnę w zamian za niewielkie pieniądze. Czasami także przenosili się do czeladnej, gdy część służby jadła kiedy indziej. Ponad połowa domu wymagała gruntownego remontu, w tym jej pokój, dlatego też, by uniknąć wilgoci i grzyba, który rozproszył się na pierwszym piętrze, matka zagospodarowała jej miejsce na poddaszu, w którym było wiecznie sucho i duszno. Emilce to nawet nie przeszkadzało, nikt przynajmniej nie chciał tam wchodzić. Miała wszystko dla siebie.
Ustawiła łóżko przy oknie, by leżąc, mogła podziwiać popołudniami leniwe wędrówki obłoków po niebie, burze z piorunami, grad lub mżawki; by móc się smażyć jak mrówka pod soczewką lupy w południowy lipcowy skwar. Dnie spędzała sama, nie robiąc już prawie nic, bo matka nie miała sił uczyć ją śpiewu czy łaciny, a  Krzyś wstąpił do pułku. Justyna jeszcze w pierwszym tygodniu stycznia wróciła do Londynu, rodzina Emilki wyjechała w połowie miesiąca, więc ze znanych rówieśniczek została tylko Urszulka, która może była trochę niemądra, ale z całą pewnością dobra.
Anielka nałożyła porcję naleśników i polała roztopionym masłem z uśmiechem.
— Zrobiłam takie, jakie lubisz najbardziej — powiedziała jej, głaszcząc po głowie. Odeszła od stołu i powolnym, ciężkim krokiem poszła do kuchni, by wrócić z cukiernicą i szklanką kwasu chlebowego.
— Mama nie je?
— Nie, gorzej się czuje.
— Lekarz kazał jej jeść.
Anielka wzruszyła ramionami, robiąc minę, która mówiła zbyt wiele. Emilka jadła w milczeniu, próbując cieszyć się naleśnikami z dżemem, lecz nie potrafiła odepchnąć od siebie czarnych myśli.
— Złożyłaś papiery, kochanie? — zapytała gosposia, usiadłszy obok.
— Tak, wczoraj — odparła, dłubiąc w talerzu widelcem. — Powiedzieli, że to nie problem, że uczyłam się w domu, ale że będę musiała zdawać egzaminy wstępne z kilku przedmiotów w maju.
— No, tak jak mówiłam. Czekałam na ciebie wczoraj, ale jakoś mnie zmorzyło i zasnęłam.
— Nic się nie stało, wzięłam jedzenie sama.
— Rośnij mi duża, słowiczku mój.
Po kilku chwilach zaczęło robić się duszno. Emilka podniosła wzrok i zobaczyła ciemne chmury sunące powoli w ich stronę znad horyzontu. Anielka wstała i poszła odnaleźć Urszulkę, by ta zdjęła pranie, bo będzie burza. Emilka odstawiła pusty talerz do zlewu, a resztę naleśników zostawiła na stole dla matki.
Przeszła dwa piętra na poddasze, by uchylić okno i czekać, aż burza nadejdzie i oczyści duszną atmosferę. Tak naprawdę lubiła tę duchotę, ponieważ zawsze po tym następowało uczucie głębokiej ulgi, ogarniające ją tak nagle, jak rozpoczynał się letni deszcz. Oparła ręce i brodę na parapecie i czekała.
Na podwórko wjechał samochód pocztowy i listonosz już chciał zostawić pocztę w skrzynce, gdy dostrzegł Urszulkę, po czym przekazał listy. Jak zwykle było ich dużo… Prawdopodobnie połowa z nich to rachunki, pozwy i upomnienia z urzędu. Anielka zaganiała ptactwo do kurnika, zamykała stodołę i oborę. Po chwili zaczęło robić się ciemno i tak duszno, że oddychanie sprawiało Emilce sporo wysiłku. Już tylko kilka minut i ogarnie ją to rozkoszne uczucie.
Usłyszała kroki. Po chwili pod klapą w podłodze pojawiła się Urszulka.
— Mam list i pocztówkę dla panienki — poinformowała.
— Wejdź — odrzekła Emilka, nie odwracając się. List pewnie od Krzysia, a pocztówka z Nałęczowa od Małgosi… lub z kolejnego sanatorium, w którym leżała Gabrysia. Służka zostawiła list i pocztówkę na parapecie i wyszła, zamykając cicho klapę.
Błysnęło, a nim odliczyła do trzech, rozległ się donośny huk. Dwie minuty później z nieba lunęła woda, a rozkoszne uczucie oczyszczenia ogarnęło ciało dziewczyny.
Okno było uchylone, a wiatr wpuszczał pojedyncze krople na parapet. Gdy sięgnęła po list, adresat na kopercie był nieco rozmazany, lecz nie miała wątpliwości, że to do niej Krzyś pisze. Rozerwała papier i wyciągnęła kartkę.

Kochana siostrzyczko,
Piszę, tak jak obiecałem, od razu po egzaminach. Wyników z teoretycznych jeszcze nie mam, ale wydawały się proste, natomiast część zaliczenia sprawnościowego to był koszmar. Kiedy skończyłem testy, myślałem, że zwrócę własne płuca. Natomiast otrzymałem ocenę pozytywną i trafiłem do grupy pewniaków, więc mam trochę spokoju.
Bardzo chciałbym teraz być w domu, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. I nie mówię tu o takich rzeczach, jak smaczna kuchnia czy wygodne łóżko… Mówię o Matce. Mam złe przeczucia — a z tego, co mówisz, wynika, że ona sama siebie na straty już dawno spisała i chce całemu światu udowodnić, że bliżej jej do grobu, niż się wszystkim wydaje. Brak mi sił i żal mi Cię, siostrzyczko, że Cię biedną zostawiają bez porządnej opieki, boś nieporadna jak niemowlę i dobrze o tym wiesz. Żal mi Cię, że musisz patrzeć na upadek własnej Matki, matki-hipochondryczki, egocentryczki i do tego tak żałośnie słabej.
Staram się o stypendium. Zapisałem się nawet do jakiegoś stowarzyszenia, które w zamian za drobne prace charytatywne (np. doszywanie guzików czy naszywek starszym kadetom, bo jak już wspominałem, panienek nam tu brak — może się zdecydujesz w przyszłości?) zbiera pieniądze i pisze podania o dofinansowania. Co prawda, nie mieszkamy w jaskini i nie żywimy się odpadkami ze śmietnika naszych sąsiadów, więc nie mamy tak wielkich szans jak F. (którego rodzice osiągnęli już mistrzostwo w żerowaniu na opiece społecznej), to mimo wszystko… próbuję. Na razie nie mam wystarczająco czasu i sił, by podjąć się tu pracy, ale jak ukończę pierwszy semestr i go ZDAM, to postaram się coś znaleźć i Was odciążyć.
Dostałem pocztówkę od Małgosi z Nałęczowa; nie wiem, czy dobrze rozumiem, ale wygląda na to, że znów wędrują po uzdrowiskach. Powiedziałbym to, co wszyscy od pół roku boją się na temat Gabrysi powiedzieć, ale chyba jestem zbyt zmęczony, by mnie potem całą noc dręczyły wyrzuty sumienia. Ty jednak wiesz, co myślę o tym dziecku.
Matka ciągle do mnie nie pisze — niech tak będzie, skoro woli skupić się na umartwianiu i udawaniu umierania. Wybacz surowość, ale mam już dość. Rzuciłbym szkołę, gdyby nie fakt, że to nic mi nie pomoże, a sama moja obecność nie uzdrowi tej chorej sytuacji, problemy też nie stopnieją od „majestatu Jego Królewskiej Mości”, a żałuję.
Powiedz mi, siostrzyczko, jak się masz, tylko powiedz szczerze, bo wiem, że mnie kłamiesz. Umiem poznać, kiedy zmyślasz, i dobrze o tym wiesz, nie rozumiem więc, dlaczego nie powiesz mi najzwyczajniej, że brak Ci sił. Jeśli myślisz, że od Twojego milczenia będzie mi łatwiej, to muszę Cię wyprowadzić z błędu. Powiedz mi wreszcie, co Cię smuci, przecież Cię nie nakrzyczę — przez list to chyba niemożliwe?
Czy to chodzi o Antka? Czy o naszego kochanego spadkobiercę Iwanka? Swoją drogą zauważyłaś, że odkąd okazało się, że dom jest w ruinie i wymaga włożenia więcej pieniędzy niż w biżuterię ciotki Franciszki, to nasz Iwanek tajemniczo zniknął i nie daje znaku życia? Może już nie jest zainteresowany. Sam już nie wiem, czy się z tego powodu cieszyć; może lepiej by było, gdyby ktoś nas po śmierci Matki (bardzo przez nią wyczekiwanej) wyrzucił na bruk? Dostalibyśmy przydział z opieki społecznej i „jakoś by to było”. Och, wybacz mi zgorzknienie — jestem tym wszystkim zbyt zmęczony.
Tęsknię za Tobą, za Anielką i jej jedzeniem, za siedzeniem w sadzie lub ogrodzie, za świętym spokojem, za naszym podwórkiem, naszymi rozmowami, za narzekaniem Matki, za niebem, które jest tu tak zupełnie inne, za zapachem siana i wsi, za laskiem brzozowym, za naszą biblioteczką, wonią świeżego prania i — wreszcie — za czasami, kiedy tego wszystkiego nie doceniałem.
Bardzo Cię kochający Krzysztof

PS Zanim wysłałem list, przyszły wyniki z teoretycznego. Dostałem dwa punkty na dwadzieścia. Do poprawki w przyszłym tygodniu. Wszyscy koledzy się ze mnie śmieją, bo jako jedyny byłem pewny, że zdam. Życz mi powodzenia.

Zgięła kartkę zamoczoną deszczem i łzami, by włożyć ją do koperty. Uświadomiła sobie, że było już naprawdę zimno, więc zamknęła okno i skryła się pod kocem. Rozmyślała o tym wszystkim, co jej brat miał odwagę powiedzieć, a o czym ona bała się pomyśleć. Prawie zapomniała o pocztówce, więc sięgnęła po nią na oślep, aż wyciągnęła przed siebie i spojrzała na widokówkę.
Przedstawiała ona nie Nałęczów ani żadne inne uzdrowisko, a małe greckie miasteczko podpisane: Missolungi. Na odwrocie był tylko jej adres, wypisany znajomym pismem, i jedno zdanie: Wygląda na to, że jestem bardzo spóźniony. Czytała te słowa wielokrotnie, aż ze wściekłością podarła pocztówkę na strzępy i rzuciła na podłogę.
Dwie godziny później zajrzała do matki.
— To ty, kochanie?
— Tak, mamo — odrzekła, wchodząc do pokoju i zamykając drzwi. — Potrzeba ci czegoś?
— Nie, Emilko, już mi nic nie trzeba — jęknęła żałośnie.
Emilka podeszła do łóżka, na którym leżała jej wychudzona matka o włosach tak przerzedzonych, cienkich i zniszczonych, że chyba lepiej by było, by ich w ogóle nie miała; policzki jej się zapadły, skóra poszarzała i zwiotczała, sylwetka skuliła. Wyglądała rzeczywiście, jakby była na łożu śmierci, ale lekarz nie wykrył nic oprócz niezbyt poważnego kataru. Matka natomiast twierdziła, że rozkładają ją suchoty, i nikt nie miał sił w ogóle z nią dyskutować.

Pan Rysio, dozorca, zabrał ją następnego dnia do miasta, by umówiła się wstępnie z korepetytorką mającą przygotować Emilkę do egzaminów. Wysadził ją przed kamienicą w jednej z bogatszych dzielnic. Idąc po schodach, czuła się prawie tak nieswojo, jak na balu sylwestrowym sprzed ponad pół roku. Zadzwoniła do drzwi numer 16 i odczekała chwilę.
Otworzyła jej służąca — chuda, wiotka i o bardzo bezpłciowym wyrazie twarzy — i pokazała drogę do gabinetu pani Wiktorii. Emilka nawet nie wiedziała, jak miała na nazwisko przyjaciółka jej mamy, ponieważ Elżbieta nigdy go nie używała. Mówiła czasami córce o swojej znajomej z czasów szkolnych — że skończyła studia w Krakowie, że wyszła bogato za mąż, a potem poroniła i owdowiała — jednak Emilka nie miała pojęcia, czego może się spodziewać po osobie z takim życiorysem. Służąca zapukała w drzwi gabinetu, a gdy usłyszały zaproszenie, wpuściła dziewczynę do środka.
Przy biurku siedziała elegancka kobieta koło lat czterdziestu, modnie ubrana, z ciemnymi włosami uczesanymi w schludny kok, o spojrzeniu przenikliwym i nieco aroganckim. Była szczupła, koścista, szyję miała długą i wysuszoną, tak jak i dłonie, w których trzymała jakąś książkę. Wyglądała bardzo dostojnie i inteligentnie, zupełnie tak, jak Emilka sobie ją wyobrażała. Gdy zamknęły się za nią drzwi, pani Wiktoria odłożyła książkę i wskazała gestem krzesło.
— Usiądź — poleciła, splatając dłonie i kładąc je na blacie biurka. Emilka wykonała prośbę i spojrzała na swoją korepetytorkę z bliska. Dostrzegła na jej twarzy i szyi grubą warstwę pudru, która miała ukrywać głębokie zmarszczki i ciemne cienie pod oczami. — Skórka zdjęta z matki — orzekła pani Wiktoria. — Jakby mnie kto zapytał, to bym uznała, że to Elżbieta, tylko duszę diabłu zaprzedała i nic się nie zestarzała.
Emilka próbowała się uśmiechnąć, lecz podejrzewała, że jej usta wykrzywiły się w jakimś brzydkim grymasie.
— Dobrze, przejdźmy do rzeczy. Masz na imię Emilka, prawda?
— Tak, proszę pani.
— O ile pamiętam… mogę się mylić… To masz już piętnaście lat?
— Tak.
— Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam twoją matkę, więc w razie błędu mnie popraw. Napisała mi, że jeszcze do tego roku uczyłaś się w domu, ale teraz zamierza cię posłać do liceum, mylę się?
— Wszystko się zgadza, proszę pani.
— Dobrze, ale o ile jeszcze nie pogubiłam się w dzisiejszym systemie edukacji, to powinnaś mieć zdaną małą maturę.
— Tak rzeczywiście jest, proszę pani, dlatego będę musiała pisać egzaminy wstępne. Ale mama boi się, że mogę mieć zaległości, dlatego chciała mnie poduczyć przez rok u pani.
— Ach, teraz już rozumiem. I wybrałaś, jak podejrzewam, liceum humanistyczne.
— Tak, proszę pani.
Wyciągnęła z szuflady kopertę z listem i czytając go, mruczała coś pod nosem. W końcu podniosła wzrok znad okularów i odchrząknęła.
— Dobrze, zgadzam się. Tylko panuje tutaj kilka zasad, których musisz się trzymać…
Powiedziała jej o tym, że należy się uczyć i to porządnie, że jeśli Emilka nie będzie przygotowana na każdą lekcję, to pani Wiktoria zrezygnuje z korepetycji, a także o tym, że ma przychodzić punktualnie i w schludnym ubraniu. Jeśli zdarzyłoby się, że Emilka poczuje się gorzej lub z innych poważnych przyczyn nie będzie mogła się zjawić, to ktoś ma odpowiednio wcześniej zadzwonić i podać to do informacji. Ma mieć buty na zmianę do chodzenia po domu. Jeśli Emilka przyjdzie kiedyś pijana, pani Wiktoria zrezygnuje z korepetycji. Jeśli będzie śmierdziała papierosami, pani Wiktoria zrezygnuje z korepetycji. Jeśli będzie przychodziła chora, pani Wiktoria ją wyrzuci, bo już lepiej, żeby potem nadrabiała materiał, niż obie marnowały czas, poza tym Emilka może wnieść choroby. Dodatkowo, miała absolutny zakaz wchodzenia do wszystkich pomieszczeń poza gabinetem i toaletą.
Po takim pouczeniu i krótkim wstępie wyszła od pani Wiktorii z dwoma używanymi podręcznikami do łaciny oraz notatkami z języka polskiego i historii. Z tymi pakunkami czekała na pana Rysia, którego z niewiadomych przyczyn nie było przed wejściem. Gdy się zniecierpliwiła, zaczęła chodzić po okolicy, szukając samochodu. Nigdzie go jednak nie było. Odeszła kilkaset metrów wzdłuż ulicy, zaczynało się robić chłodno i ciemno. Zapalono latarnie, świerszcze cykały w okolicznych ogródkach, słychać było gwar i rozmowy. Gdzieś echem niosła się głośna muzyka. Odwróciła się i chciała wrócić pod kamienicę, lecz coś ją tknęło.
Ruszyła w dół drogi, coraz bardziej oddalając się od miejsca, w którym być powinna. Muzyka stawała się coraz głośniejsza, a kamienice ustępowały miejsca sklepom, kawiarniom i restauracjom. Po chwili stanęła przed drzwiami lokalu o dziwnej nazwie Szaleństwo. Lampki wokoło napisu migały i przemieszczały się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, przypominając niekończący się marsz dużych mrówek. Nie mogła odwrócić od nich wzroku. Po chwili drzwi otworzyły się, a muzyka stała się naprawdę głośna. Zdążyła zobaczyć tylko kilka stolików i ze trzy tańczące pary, jednak to jej wystarczyło. Zrozumiała już, dlaczego ten klub nazywa się Szaleństwo. Tamci ludzie tańczyli, jakby dostali drgawek albo padaczki.
Drzwi kłapnęły, a mężczyzna, który wyszedł na zewnątrz, by odetchnąć, zapalił papierosa i puścił do niej oko.
— Chcesz wejść? — zapytał, a na jego czole błyszczały krople potu.
— Nie — odpowiedziała szybko i odeszła, dziwiąc się temu, co ujrzała.
Pan Rysio zgarnął ją w drodze powrotnej. Wytłumaczył się, że musiał znaleźć inne miejsce parkingowe, ale wszędzie było zajęte i jeździł dokoła. Emilka rzuciła książki na siedzenie i kłapnęła drzwiami, wciąż rozmyślając o dziwnym obrazku, którego była świadkiem.

Następnego wieczoru matka poczuła się wyjątkowo źle i tym razem naprawdę. Nie mogła złapać oddechu, rzęziła i charczała, pobladła na twarzy, zalały ją zimne poty i traciła przytomność. Wezwano lekarza, który stwierdził zaawansowane zapalenie płuc i przypisał antybiotyki.
Gdy zbierał się do wyjścia, Emilka podążyła za nim i poprosiła na słowo.
— Panie doktorze… ile to będzie kosztować? — zapytała, pokazując na nazwę leku.
Westchnął głęboko i zastanowił się.
— Nie więcej niż trzysta złotych — oświadczył.
— Trzysta? I ile to jest dawek?
— Powinno na całą chorobę.
Emilka patrzyła na receptę.
— Trochę drogo — mruknęła, a serce biło jej coraz ciężej.
— Sprowadzają to z Niemiec — wyjaśnił lekarz.
Pokiwała głową, czując, że zaraz się rozpłacze. Doktor musiał to zauważyć, bo westchnął ponownie i położył rękę na jej ramieniu.
— Emilko, będę z tobą szczery… Rodzinę twoją znam od dwudziestu lat i z ciężkim sercem przyglądam się na wasze nieszczęścia. Pani Elżbieta… twoja matka jest słaba. Szczerze wątpię, czy wyżyje, nawet z antybiotykiem. To ją wykończy. Masz jakąś rodzinę?
Dziewczyna pokiwała głową, bojąc się, że jeśli odezwie się słowem, z oczu popłyną jej łzy.
— To dobrze. Przyjdę pojutrze sprawdzić, jak to wygląda. Kiedy wraca Krzysztof?
— Po egzaminach — wychrypiała, a gardło zacisnęło jej się jeszcze mocniej.
— Podzwonię tam i wyproszę o przepustkę. Schowaj to — mruknął, gdy Emilka wyciągnęła pieniądze z portmonetki. — Schowaj. Przyda wam się. Do widzenia.
Uchylił kapelusza i wyszedł, odprowadzony przez Anielkę.

7 komentarzy:

  1. ŁAAAAAAAAAAAAAAAAŁ! Listopad to szczęśliwy miesiąc, daje słowo! A to ci dopiero! Surowica nam odżyła i to w takim czasie, w którym w ogóle żem się nie spodziewała.
    Dziwnie się trochę czytało o Emilce trochę starszej, ale mam wrażenie, że dziewczynka wydoroślała chociaż na tyle, żeby myśleć już nie tylko o swoich życiowych usterkach, ale też o tym, co się dzieje wokół, a w końcu o dworku i matce.
    Krzysiu zaś ujął mnie swoją szczerością za serce, choć też mam wrażenie, że zmężniał trochę, jednak nadal na Iwana spogląda trochę krytyczniej niż na wszystkich wokół. Trzymam kciuki za niego, aby zyskał stypendium i zdał poprawkowe egzaminy.
    Szkoda jednak pani Elżbiety, że już jest prawie umierająca, że sytuacja rodzinna ją trochę przerosła i po cichu zaczynam się zastanawiać coś się wydarzyć może z rodzeństwem po jej śmierci?
    I kwestia, która intryguje mnie najbardziej - gdzieś ten spadkobierca się zawieruszył. Jako, że lubię go bardzo a to bardzo, mam głęboką nadzieję, że w końcu się ujawni. Nadal zastanawia mnie jakiż on może mieć intencje co do dworku i nie ukrywam, że mam pewną hipotezę, tylko czekam czy się sprawdzi. Czyżby to od niego Emilka została pocztówkę?
    Czekam z niecierpliwością na rozdział kolejny i mam nadzieję, że już nie zrobisz sobie takiej dłuższej przerwy. Przynajmniej póki co.
    Pozdrawiam gorąco ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. No proszę, proszę, nareszcie jest nowiutkie cudeńko twojego pióra (bo "twojej klawiatury" brzmi idiotycznie).
    Przeskok czasowy trochę mnie zdezorientował, ale już się odnalazłam. Najbardziej z tego wszystkiego podobał mi się list Krzysztofa - wyrasta nam chłopak na faceta, co to na słowa nie zważa i zawsze mówi prawdę.
    Ciekawa też jestem, od kogo Emilka dostała pocztówkę, bo tezy mam dwie - pierwsza, że od Iwana, na co wskazywałby tekst, a druga, że od pana Stasia, ale wtedy nie umiem wytłumaczyć zapisanych słów, ale jak o tym pomyślę, to może znajdę podstawę dla tego dzikiego pomysłu.
    Co do matki Emilki, to mam przeczucie, że rzeczywiście umiera... Och, zobaczymy.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Enigmatyczna18.11.2012, 18:58

    Fajnie, że jest już kolejna część :) Czekałam. Przeczytałam nawet zaraz po opublikowaniu, tylko na komentarz jakoś nie mogłam się zebrać.

    Dość duży przeskok czasowy, jest to dla mnie niezrozumiałe, dlaczego wybrałaś akurat taki moment, ten bal. W końcu nic przełomowego tam się nie wydarzyło; z tamtego rozdziału nie wypływał żaden wniosek, żadna puenta, która podsumowywałaby pierwszą część... Nie wiem, jak potoczy się to opowiadanie dalej, w każdym razie dziwi mnie, że część pierwsza jest czymś niezdolnym do samodzielnego funkcjonowania, urwanym w połowie, tak, jakbyś po prostu w którymś momencie stwierdziła "nie chce mi się już tego kontynuować" i przeskoczyła do czegoś innego. Ciągle czekam na jakiś punkt, który połączy ze sobą wszystkie te wydarzenia, które opisałaś, zbierając je w kupę i nadając całości jakiś sens.

    A co do rodziału... to jest właśnie ten rozdział, który pisałaś, gdy ja w którymś komentarzu spytałam Cię o edukację Emilki...? :) W każdym razie, uważam, że kwestia tej edukacji pojawiła się zupełnie nagle. A tak w ogóle, czy rzeczywiście było w tych czasach możliwe, żeby ktoś, kto uczył się w domu, mógł ot tak iść do liceum? Czy Elżbieta miała jakiegolwiek uprawnienia, żeby móc dawać córce formalne wykształcenie; kto sprawował nad tym zwierzchnictwo? A tak w ogóle, d l a c z e g o Emilka nie poszła do szkoły, nie miała nawet guwernantki, tylko uczyła ją matka?

    Przez chwilę myślałam, że Emilka wejdzie do tego osobliwego lokalu... No cóż :) Nadal czekam na to, by poznać historię Anielki.

    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie podzieliłam przecież tego opowiadania na tomy, a części. Myślę, że z czasem dostrzec będzie można pewną różnicę między obiema z nich. Są to oddzielne jednostki. Tamten wieczór był jednym z ostatnich dni beztroski Emilki. Chwilę potem spadła na nią lawina nieszczęść, bardzo ją to odmieniło, dlatego też tam właśnie urwałam i przeniosłam akcję nieco dalej, by opisywać to, co w opowiadaniu rzeczywiście kluczowe, a mianowicie wątek Iwana.
      System edukacji IIRP po I wojnie był w tak skrajnym nieładzie, że naprawdę nikt nie musiał mieć uprawnień, by uczyć swoje dziecko w domu. Wystarczyło mieć wykształcenie. Skupiono się wtedy przecież na zupełnie niewykształconych chłopach i to do nich dostosowywano system edukacji. Emilka nie uczyła się w szkole, gdyż w okolicy nie było żadnej. Poza tym to nie było nic nadzwyczajnego w tamtych czasach. Moja prababcia, przeżywająca swoją młodość w czasie wojny, jako mała dziewczynka pracowała na wsi i przyjaźniła się z ziemiankami, które nie tylko uczyły się w domu, ale także uczyły wiejskie dzieci dorywczo. Nauka w domu została na polskich ziemiach jeszcze po XIX wieku, w szczególności na tych ziemiach, które znajdowały się pod zaborem rosyjskim (bo w tych okolicach dzieje się akcja), a tam odsetek analfabetów był skrajnie największy w porównaniu z pozostałymi ziemiami.
      Zapytanie, dlaczego Emilka nie chodziła do szkoły, jest dla mnie równie sensowne, to pytanie o to, dlaczego nie wypadało wtedy zajść w ciążę przed ślubem albo szokiem był ślub służki z bogatym synem prawników. Po prostu tak często było, takie zostały zwyczaje i to siedziało w świadomości społeczeństwa. Emilka natomiast ogólnie była niedokształcona, co widać chociażby po tym, że... nie wie nic na właściwie żaden temat. Ale to nie szkodziło (byłej, bo przecież wtedy już oficjalnie nie funkcjonowała taka nazwa) ziemiance w dostaniu się do szkoły. Trzeba było jedynie, jak wspominała pani Wiktoria, mieć zdaną po gimnazjum Małą Maturę. Tak przynajmniej ja się doczytałam, a szukać niestety musiałam długo... ;)
      Co do Anielki - nazwanie tego "jej historią" jest mocną przesadą, ponieważ jej losy nakreśliłam szybko, ale jednak w ogóle je nakreśliłam. Z prostej przyczyny - ona była od zawsze, a jej życie nie należało do szczególnie kluczowych dla akcji utworu, toteż fajerwerków się nie spodziewaj.
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  4. dla zainteresowanych: rozdział pojawi się niec później, aż więcej niż 3 osoby się z nim uporają, a i mi tak będzie wygodniej bo wciąż nic nie napisałam :) jeśli jednak ktoś przeczytał rozdział ale nie zebrał się do skomentowania niech napsize chociaż "przeczytałam/em", to najwyżej wstawię na weekendzie ;) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Enigmatyczna9.12.2012, 13:25

      Aż mi się chciało napisać jako jakiś anonimowy "przeczytałam"... Ale wiesz, to że ktoś nie napisał, to nie znaczy, że nie przeczytał, może po prostu nie przeczytał komentarzy i nie widział Twojej prośby...

      Usuń
    2. Miałam podobno ochotę, co Enigmatyczna, naprawdę ;)
      Niecierpliwie czekam na rozdział kolejny ^^

      Usuń

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem