Nie wiem, czy ktoś tu jeszcze zagląda, ale mam dla Was jedyne dłuższe niż piętnaście stron opowiadanie, które udało mi się zakończyć. Umieszczone zostało w pewnym fandomie, jednak właściwie nie działo się w jego realiach i wystarczyło zmienić imię i nazwisko głównego bohatera. Spotkało się ze sporym entuzjazmem dwa lata temu, gdy ją pisałam, a właściwie trzy. Może nie jest tak dobrze dopracowane jak Surowica przynajmniej w moich oczach; styl także pozostawia wiele do życzenia a fabuła ma trochę błędów zarówno logicznych, jak i kompozycyjnych, oraz jest mocno naiwna w kreacji bohaterów i publikuję to tylko i wyłącznie dla Was, gdyż nie wiążę z tym tekstem przyszłości. Taka o historyjka: dramat/romans/thriller.
Miłej lektury.
PROLOG
Jesień 1918
Jamesie,
Piszę do Ciebie, choć jestem świadoma, że nie uzyskam żadnej
odpowiedzi. Nigdy Cię nie zapomnę. Wciąż żyję głupią nadzieją, że pewnego dnia
zapukasz do moich drzwi, uśmiechniesz się tak, jak masz w zwyczaju, i zaproponujesz
spacer. Ciągle karmię swoje serce naiwnymi wizjami naszych wspólnych wieczorów,
chociaż czuję, że to żałosne.
Wiedz – nie mam Ci nic za złe.
Kocham Cię –
Chloe.
Przełknęła łzy i zgięła kartkę na pół.
Powstrzymując szloch, włożyła ją do koperty i zaadresowała. Coś pociekło po
bladym policzku i skapnęło na wypisane drżącą ręką nazwisko Jamesa. Poczekała,
aż wsiąknie, by nie rozmazać atramentu jeszcze bardziej, jednak mokrych kropek
na papierze przybywało. Przygryzając wargę, dokończyła pisać i położyła list na
komodzie, by w najbliższym czasie zanieść go na pocztę i wysłać do kogoś, kto
nigdy nie przeczyta tych kilku słów.
ROZDZIAŁ I
Wiosna 1918
Po mroźnej zimie przyszedł czas na
wiosnę. Przyroda zaczynała odżywać, tak samo jak mieszkańcy stanu Illinois.
Razem ze śniegiem obciążającym gałęzie drzew i krzewów oraz lodem pokrywającym
drogi topniały ludzkie serca. W powietrzu unosił się słodki zapach kwitnących
jabłoni, a delikatny wietrzyk pieścił twarze tych, którzy wyszli na spacer
wzdłuż Missisipi. Chloe kochała obserwować zmiany w pogodzie – zawsze
utożsamiała się z naturą, która ją otaczała. Smutniała na widok pierwszych
płatków śniegu, odżywała na dźwięk śpiewających ptaków na wiosnę, szalała w
upalnym letnim słońcu i uspokajała się, gdy żółkły listki na drzewach. Także wtedy
czuła, jakby coś narodziło się w niej na nowo. I to nie tylko z powodu
rozkwitających pąków - przeprowadziła się na przedmieścia Chicago, na zawsze
pożegnawszy smutny obraz uprzemysłowionego miasta. Od tamtej pory mogła żyć w
cyklach, jakie wyznaczała przyroda, i czuła się z tym wspaniale - jakby coś
rozkwitało także w jej sercu.
Chloe Harris mieszkała z ojcem i małym
braciszkiem, natomiast matkę pożegnała, gdy ta rodziła drugie dziecko. Cała
trójka zdążyła się już pogodzić z nieobecnością pięknej Margaret, chociaż każde
z nich przeżywało tę śmierć na swój sposób. Ojciec momentami załamywał się i
dziewczyna nie raz przyłapywała go na płaczu nad suknią czy biżuterią martwej
żony. Czuła żal i chciała w jakiś sposób okazać ojcu litość, jednak odchodziła
bez słowa, by nie wprawić taty w zakłopotanie. Jej braciszek, David, jeszcze
nie do końca rozumiał całą sytuację – miał niecałe siedem lat – ale i tak Chloe
widziała w jego oczach swego rodzaju smutek na wspomnienie matki. Ona sama
myślała o niej tylko i wyłącznie z uśmiechem, chociaż czasami był on wymuszony,
przyodziewany po to, by nie wybuchnąć płaczem. Nie chciała sprawiać nieżyjącej matce
przykrości.
W kwietniu robotnicy zakończyli prace
wykończeniowe, więc Harrisowie mogli bez problemu przeprowadzić się do
jednorodzinnego domku pod Chicago, zamykając poprzedni rozdział swojego życia.
Gdy odjeżdżali razem z ostatnimi pudłami, Chloe rzuciła jeszcze raz spojrzenie
na budynek, który nosił w sobie widmo matki, z myślą, że nigdy więcej tego nie
zrobi.
Nowe miejsce zamieszkania było cudowne.
W okolicy znajdowało się raptem kilka domków i jeden sklep, a oprócz tego same
pola, łąki i lasy. Dziewczyna wpadła w zachwyt. Jej romantyczna dusza zakochała
się od pierwszego wejrzenia w pagórkach i zagajnikach – wreszcie mogła z bliska
obserwować bogactwo fauny i flory.
James nie cierpiał zmian pór roku. Nie
dlatego, że przeszkadzał mu widok maluchów tarzających się w śniegu, starszych
małżeństw spacerujących jesienią po parkach czy młodych kobiet
przyodziewających letnie sukienki w okolicach lipca – po prostu nie lubił, gdy
coś się zmieniało. Gdyby mógł, sprawiłby, żeby czas zatrzymał się w miejscu,
ponieważ nigdy nie potrafił przystosować się do nowych dla siebie sytuacji.
Zazwyczaj wtedy zachowywał się irracjonalnie i niestosownie lub wprawiał ludzi
w zakłopotanie. Nie przepadał więc za chlapą oznaczającą początek
przyjemniejszej pogody ani myślą, że będzie musiał się odzwyczaić od zakładania
płaszczy lub cieplejszych butów. Jednak potem nadchodził moment, gdy wiosna stawała
się ukochaną codziennością, stałością, której pragnął, jednolitością, jakiej
pożądał, i spokój na powrót gościł w jego sercu. Nie był zgorzkniały czy
nieszczęśliwy, wręcz przeciwnie – czerpał z życia pełnymi garściami, ale w
zupełnie inny sposób niż jego rówieśnicy. Miał niecałe siedemnaście lat, jednak
nie do końca odnajdywał się w towarzystwie innych nastolatków. Czasami czuł
się, jakby pochodził z innego świata, ale radził sobie z tym.
Mimo że wyobcowanie nie sprawiało
problemu młodemu Hensenowi, przydawało to zmartwień jego matce - Elizabeth. Pragnęła
mieć więcej dzieci, lecz nie mogła i sam James okazał się cudem. Kochała
swojego synka ponad własne życie, był dla niej sensem istnienia, pociechą.
Należał do niezwykle przystojnych chłopców i pani Hensen miała tę świadomość.
Nie potrafiła ukryć uśmiechu za każdym razem, gdy widziała miny zapatrzonych w
niego dziewcząt. A on wciąż i wciąż pozostawał sam.
– Mamo, zaraz umrę z głodu – usłyszała
jego głos, a następnie trzaśnięcie drzwi. Uśmiechnęła się pod nosem, nie
odpowiadając ani nawet nie podnosząc wzroku. Czytała w kuchni magazyn dla
kobiet, czekając na moment, w którym chłopak wejdzie do kuchni i ujrzawszy
przyszykowane jedzenie, zacznie się zajadać. Zanuciła wesoło jakąś melodię i odłożyła
gazetę, gdy poczuła pocałunek na prawym policzku, a jej uszu chwilę potem dobiegł
dźwięk odsuwanego krzesła.
– Jak ci minął dzień? – zagadnęła po
chwili, zasiadając na krześle obok. Na wargach młodzieńca zabłąkał się uśmiech,
a w oczach błysnęły iskierki.
– Joseph pokazał mi świetne miejsce. Całkowite
odludzie – cisza, spokój… – wymamrotał pomiędzy kolejnymi łyżkami pomidorówki.
– Joseph? – Matka za nim nie przepadała z powodu jego narodowości i próbowała co jakiś czas sugerować, by przestał się z nim zadawać.
– Przestań, mamo – wymamrotał, wbijając
wzrok w zupę. Kiwnęła głową i usiadła na krześle obok.
– A co tam u tej dziewczyny, którą
poznałeś u Stephena?
– Nic – uciął, przechylając talerz, by
łatwiej mu było opróżnić jego zawartość.
– Nie spotkałeś się z nią od tamtego
czasu?
– Nie.
Westchnęła i oparła głowę na ręce
podpartej na łokciu, obserwując, jak syn kończy posiłek.
– Dziurę zaraz wyskrobiesz na dnie. Coś
ty taki głodny?
– Och, mamo… – jęknął, zamieniając puste
naczynie na drugie danie, po czym zaczął jeść. Obserwowała z czułością każdy
jego ruch, a on, tak jak zawsze, przewracał oczami, gdy to zauważał, chociaż
kąciki ust drżały mu lekko. Sięgnęła ręką do miedzianych włosów syna i
zanurzyła w nich palce, czochrając je i chichocząc.
– Mój łobuziak – zaśmiała się, gdy
odsunął głowę z zasięgu dłoni matki z niezadowoloną miną. – Jesteś cały
spocony. Jak zjesz, zmykaj na górę i się umyj.
– Mamo!!! – zawołał z oburzeniem. – Mam
siedemnaście lat, a nie…
– Szesnaście i – zastanowiła się – i
dziesięć miesięcy.
– No, to prawie siedemnaście. Nie jestem
już małym dzieckiem, nie musisz mi mówić, co powinienem zrobić.
– Oczywiście – przyznała, zaciskając
mocno usta, by nie wybuchnąć śmiechem.
Westchnęła głęboko i poczuła, że uśmiech
spełza jej z warg. Przypomniała sobie o wiszącym nad synem widmie i żal ścisnął
serce kobiety. Był zbyt dobry, zbyt niewinny, nieskalany, by mordować. Zbyt
młody i piękny, by cierpieć. Zbyt ważny, by ginąć. Od początku wojny codziennie
myślała o wyroku, jaki spadł na jej pierworodnego, i za każdym razem
przerażenie zapierało Elizabeth dech w piersiach. Przygryzła wargę, pozwalając
oczom błądzić po delikatnych, wciąż chłopięcych rysach, zmierzwionych włosach,
silnych ramionach…
– Mamo – wyrwał ją z zamyślenia
zmartwiony szept Jamesa. Patrzył na rodzicielkę ze smutkiem, opuściwszy
widelec. – Znowu niepotrzebnie się zamartwiasz.
– Nie zamartwiam się – odparła, czując,
jak załamuje się jej głos. Sięgnął ręką przez stół i jednym ruchem otarł
matczyne policzki z łez. Nawet nie miała pojęcia o tym, że płakała.
Tej nocy Chloe wpadła w histerię. Minął
tydzień odkąd spała w nowym domu po raz pierwszy i znów przyśniła się jej
matka. Nigdy wcześniej nie miało to miejsca, toteż dziewczynę ogarnęło
przerażenie, ale nie chciała z nikim dzielić swoich smutków i strachów. Ojciec
był zbyt rzeczowy i zamknięty w swojej skorupie, by poczuć chociaż odrobinę
zainteresowania cierpieniem córki, a David za mały, żeby jakkolwiek pomóc. Więc
pozwoliła emocjom wziąć górę i szlochała do poduszki, drżąc na całym ciele.
Gdy się nieco uspokoiła, wstała, poszła
do kuchni i zaparzyła sobie mocną herbatę. Zegarek wskazywał czwartą nad ranem,
więc chodziła na paluszkach, nie chcąc pobudzić domowników. Zamknęła oczy,
wyczekując dźwięku bulgoczącej wody i wsłuchując się w ciszę ciążącą w powietrzu.
Czuła zapach nowości przesiąkający cały dom – drewno, lakier i rabatki na
oknie, które obiecała pielęgnować, wydzielały charakterystyczną dla siebie woń.
Otworzyła oczy i pociągnęła parę razy nosem, spoglądając na krajobraz malujący
się za szybą. Niebo było ciemne i bezchmurne, gwiazdy niczym drobne punkciki
migotały z góry, przypominając miniaturowe diamenty. Sierpowaty księżyc
oświetlał pola i łąki widniejące na horyzoncie, rzucając na nie delikatną,
srebrną poświatę. I wtedy zobaczyła majaczącą w ciemności postać.
Najpierw się przestraszyła,
przypominając sobie opowieści o duchach, czarownicach, wilkołakach i wampirach,
jednak po chwili skarciła się za zabobonność. Podeszła do okiennic i zmrużyła
oczy, próbując dojrzeć jakieś szczegóły. Człowiek, najprawdopodobniej
mężczyzna, siedział sam na skupisku skał i spoglądał w niebo, trzymając coś w
ręku. Przez chwilę zastanawiała się, co za szaleniec szedłby o czwartej rano na
spacer, po czym wyłączyła kuchenkę, zarzuciła cienki płaszcz na ramiona i
wyszła.
Cel jej wyprawy okazał się bardziej
oddalony, niż początkowo mogłoby się wydawać. Szła dobre kilkanaście minut, co
jakiś czas upewniając się, że nieznajomy wciąż siedzi na skałach i odganiając
od siebie karcące myśli. Wędrowała w kierunku obcego, czując podniecenie
narastające w sercu. Zupełnie jakby była małą dziewczynką, która przeżywa swoją
małą wielką przygodę. Gdy wdrapała się na wzgórze i od człowieka dzieliło ją
zaledwie parę metrów, odwrócił głowę i zauważył dziewczynę.
Najpierw się przestraszyła i cofnęła o
dwa kroki, jednocześnie martwiąc się, że spłoszy nieznajomego, jednak on
prześwidrował ją spojrzeniem i odezwał się.
– Ktoś ty?
Odchrząknęła, prostując się i nieśmiało
odpowiedziała.
– Jestem Chloe. – Nabrała pewności
siebie; po głosie poznała, że jej rozmówca nie mógł mieć więcej niż
dziewiętnaście lat. – A ty?
Chłopak przyglądał się dziewczynie
badawczo, po czym wstał i podszedł kilka kroków.
– Na imię mi Joseph – powiedział
dziarsko, kłaniając się nieco. – Co o tej porze taka młoda dama robi sama w
kniejach?
Rozbawiła ją przerysowana maniera w
głosie nieznajomego. Gdy się wyprostował, światło księżyca padło na jego twarz
i wreszcie mogła zobaczyć, jak wygląda. Miał mniej więcej osiemnaście lat,
ciemne włosy i ostre rysy. Orzechowe oczy jakby prześwietlały Chloe na wylot, a
pomiędzy brwiami pojawiła się drobna zmarszczka.
– Jesteś w piżamie – zauważył,
parsknąwszy śmiechem. Chloe dopiero wtedy to sobie uświadomiła, opatuliła się
więc mocniej płaszczem, czując rumieńce pojawiające się na policzkach. Joseph
milczał przez chwilę, patrząc jej w oczy. Dziewczyna stała jeszcze chwilę,
chcąc zapaść się pod ziemię, po czym odwróciła się na pięcie i zrobiła to, co
powinna uczynić wcześniej: wróciła do domu.
Joseph Hingerstein uchodził za dziwaka i
dobrze się z tym czuł. Od małego miał w zwyczaju zachowywać się inaczej, niż
się spodziewano, wpadać na niespotykane pomysły czy mówić od rzeczy. Wychował
się w rodzinie judaistycznej, jego dziadek był ortodoksyjnym Żydem i patrzył na
swojego wnuka bardzo nieprzychylnym wzrokiem. Jednak chłopak mimo przeciwności
losu pozostał sobą i przypłacił to samotnością.
Chociaż wyśmiewano jego dziwny sposób
mówienia, ubrania, przyzwyczajenia, przywary, nocne spacery i czytanie gazet po
ciemku – nigdy nie zobaczył kogoś tak dziwacznego, jak ta dziewczyna. Kiedy
spojrzał na nią pierwszy raz, przeraził się nie na żarty. Wyglądała upiornie:
długie, falowane włosy sterczały we wszystkie strony, ślady łez na policzkach
błyszczały w świetle księżyca, oczy miała wytrzeszczone i przepełnione
strachem. Stała jedynie w krótkiej do kolan koszuli nocnej, na którą zarzuciła
męski sporo za duży płaszcz, a na dźwięk jej głosu, na skórze Josepha pojawiła
się gęsia skórka. Kiedy próbował przezwyciężyć strach i nawiązać rozmowę,
odeszła bez słowa i zostawiła go samego.
Chłopak westchnął i otworzył gazetę,
której lekturę przerwała mu nieznajoma. Odrzucił od siebie myśli o duchach,
czarownicach, wilkołakach oraz wampirach i zaczął przeglądać nagłówki. Nowa epidemia atakuje, głosił jeden z
nich. Zmarszczył brwi. Pod spodem napisano mniejszym drukiem: Europę zaatakował nowy wirus nieznanej dotąd
choroby. W Hiszpanii wybuchła pierwsza epidemia, rozprzestrzeniając się po
Starym Kontynencie w zatrważającym tempie. Lekarze unikają wypowiedzi na temat nieznanego
schorzenia, jednakże nie wygląda ono na groźne. Na pewno nie jest śmiertelne
– poinformował nas doktor Henry Fieldson
z Londynu. Najczęściej, co dziwne, zapadają na nie osoby pomiędzy
piętnastym a czterdziestym rokiem życia. Niewiele ofiar umiera, nie należy więc
panikować. Jestem pewien, że to po prostu nowy typ grypy sezonowej – uspokaja. Miejmy nadzieję, że ma rację. Obyśmy
już nigdy nie musieli się zmagać z epidemią równą dżumie.
Joseph zmarszczył brwi i zamknął gazetę.
Spojrzał przed siebie, na dom, który został tu niedawno wybudowany. Tam musi mieszkać Chloe – uznał,
obserwując światło na poddaszu. Skrzywił się nieco; miał żal, że to miejsce,
które tyle czasu pozostawało tylko jego i do niedawna jeszcze Jamesa, będzie
codziennym obrazkiem widocznym z okna przedziwnej dziewczyny.
Kocha to wróć. Uwielbiam, więc jestem i zabieram się za czytanie :D
OdpowiedzUsuńTylko pamiętaj, że pisałam to trzy lata temu i nie robiłam jakichś gigantycznych poprawek, zatem niektóre uwagi mogą być już nieaktualne :D No i podejdź do tego z przumrużeniem oka, dopiero zaczynałam pisać jakoś tak poważniej C;
UsuńTak tak tak!!! W końcu jeden z moich ulubionych blogów wraca do życia! Jak najszybciej prooooszę o rozdziały;-)
OdpowiedzUsuńAgata
A jak idzie pisanie surowicy? Na kiedy przewidujesz wydanie
OdpowiedzUsuńSłabo, stoję w miejscu na 23. rozdziale, ale po maturze ruszę, tak sądzę. Jak skończę to będę myśleć nad wydaniem, ale musiałabym napisać jeszcze drugie tyle... Także myślę że zacznę szukać wydawcy na emeryturze :D
UsuńOj tam na pewno dasz radę;-) trzymam kciuki za szybkie wydanie:-)
UsuńPozdrawiam
intrygujący rozdział
OdpowiedzUsuń