dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

6 kwietnia 2013

024. PANDEMIA (0, 1)

Nie wiem, czy ktoś tu jeszcze zagląda, ale mam dla Was jedyne dłuższe niż piętnaście stron opowiadanie, które udało mi się zakończyć. Umieszczone zostało w pewnym fandomie, jednak właściwie nie działo się w jego realiach i wystarczyło zmienić imię i nazwisko głównego bohatera. Spotkało się ze sporym entuzjazmem dwa lata temu, gdy ją pisałam, a właściwie trzy. Może nie jest tak dobrze dopracowane jak Surowica przynajmniej w moich oczach; styl także pozostawia wiele do życzenia a fabuła ma trochę błędów zarówno logicznych, jak i kompozycyjnych, oraz jest mocno naiwna w kreacji bohaterów i publikuję to tylko i wyłącznie dla Was, gdyż nie wiążę z tym tekstem przyszłości. Taka o historyjka: dramat/romans/thriller.
Miłej lektury.



PROLOG

Jesień 1918


Jamesie,
Piszę do Ciebie, choć jestem świadoma, że nie uzyskam żadnej odpowiedzi. Nigdy Cię nie zapomnę. Wciąż żyję głupią nadzieją, że pewnego dnia zapukasz do moich drzwi, uśmiechniesz się tak, jak masz w zwyczaju, i zaproponujesz spacer. Ciągle karmię swoje serce naiwnymi wizjami naszych wspólnych wieczorów, chociaż czuję, że to żałosne.
Wiedz – nie mam Ci nic za złe.
Kocham Cię –
Chloe.

Przełknęła łzy i zgięła kartkę na pół. Powstrzymując szloch, włożyła ją do koperty i zaadresowała. Coś pociekło po bladym policzku i skapnęło na wypisane drżącą ręką nazwisko Jamesa. Poczekała, aż wsiąknie, by nie rozmazać atramentu jeszcze bardziej, jednak mokrych kropek na papierze przybywało. Przygryzając wargę, dokończyła pisać i położyła list na komodzie, by w najbliższym czasie zanieść go na pocztę i wysłać do kogoś, kto nigdy nie przeczyta tych kilku słów.


ROZDZIAŁ I

Wiosna 1918


Po mroźnej zimie przyszedł czas na wiosnę. Przyroda zaczynała odżywać, tak samo jak mieszkańcy stanu Illinois. Razem ze śniegiem obciążającym gałęzie drzew i krzewów oraz lodem pokrywającym drogi topniały ludzkie serca. W powietrzu unosił się słodki zapach kwitnących jabłoni, a delikatny wietrzyk pieścił twarze tych, którzy wyszli na spacer wzdłuż Missisipi. Chloe kochała obserwować zmiany w pogodzie – zawsze utożsamiała się z naturą, która ją otaczała. Smutniała na widok pierwszych płatków śniegu, odżywała na dźwięk śpiewających ptaków na wiosnę, szalała w upalnym letnim słońcu i uspokajała się, gdy żółkły listki na drzewach. Także wtedy czuła, jakby coś narodziło się w niej na nowo. I to nie tylko z powodu rozkwitających pąków - przeprowadziła się na przedmieścia Chicago, na zawsze pożegnawszy smutny obraz uprzemysłowionego miasta. Od tamtej pory mogła żyć w cyklach, jakie wyznaczała przyroda, i czuła się z tym wspaniale - jakby coś rozkwitało także w jej sercu.
Chloe Harris mieszkała z ojcem i małym braciszkiem, natomiast matkę pożegnała, gdy ta rodziła drugie dziecko. Cała trójka zdążyła się już pogodzić z nieobecnością pięknej Margaret, chociaż każde z nich przeżywało tę śmierć na swój sposób. Ojciec momentami załamywał się i dziewczyna nie raz przyłapywała go na płaczu nad suknią czy biżuterią martwej żony. Czuła żal i chciała w jakiś sposób okazać ojcu litość, jednak odchodziła bez słowa, by nie wprawić taty w zakłopotanie. Jej braciszek, David, jeszcze nie do końca rozumiał całą sytuację – miał niecałe siedem lat – ale i tak Chloe widziała w jego oczach swego rodzaju smutek na wspomnienie matki. Ona sama myślała o niej tylko i wyłącznie z uśmiechem, chociaż czasami był on wymuszony, przyodziewany po to, by nie wybuchnąć płaczem. Nie chciała sprawiać nieżyjącej matce przykrości.
W kwietniu robotnicy zakończyli prace wykończeniowe, więc Harrisowie mogli bez problemu przeprowadzić się do jednorodzinnego domku pod Chicago, zamykając poprzedni rozdział swojego życia. Gdy odjeżdżali razem z ostatnimi pudłami, Chloe rzuciła jeszcze raz spojrzenie na budynek, który nosił w sobie widmo matki, z myślą, że nigdy więcej tego nie zrobi.
Nowe miejsce zamieszkania było cudowne. W okolicy znajdowało się raptem kilka domków i jeden sklep, a oprócz tego same pola, łąki i lasy. Dziewczyna wpadła w zachwyt. Jej romantyczna dusza zakochała się od pierwszego wejrzenia w pagórkach i zagajnikach – wreszcie mogła z bliska obserwować bogactwo fauny i flory.


James nie cierpiał zmian pór roku. Nie dlatego, że przeszkadzał mu widok maluchów tarzających się w śniegu, starszych małżeństw spacerujących jesienią po parkach czy młodych kobiet przyodziewających letnie sukienki w okolicach lipca – po prostu nie lubił, gdy coś się zmieniało. Gdyby mógł, sprawiłby, żeby czas zatrzymał się w miejscu, ponieważ nigdy nie potrafił przystosować się do nowych dla siebie sytuacji. Zazwyczaj wtedy zachowywał się irracjonalnie i niestosownie lub wprawiał ludzi w zakłopotanie. Nie przepadał więc za chlapą oznaczającą początek przyjemniejszej pogody ani myślą, że będzie musiał się odzwyczaić od zakładania płaszczy lub cieplejszych butów. Jednak potem nadchodził moment, gdy wiosna stawała się ukochaną codziennością, stałością, której pragnął, jednolitością, jakiej pożądał, i spokój na powrót gościł w jego sercu. Nie był zgorzkniały czy nieszczęśliwy, wręcz przeciwnie – czerpał z życia pełnymi garściami, ale w zupełnie inny sposób niż jego rówieśnicy. Miał niecałe siedemnaście lat, jednak nie do końca odnajdywał się w towarzystwie innych nastolatków. Czasami czuł się, jakby pochodził z innego świata, ale radził sobie z tym.
Mimo że wyobcowanie nie sprawiało problemu młodemu Hensenowi, przydawało to zmartwień jego matce - Elizabeth. Pragnęła mieć więcej dzieci, lecz nie mogła i sam James okazał się cudem. Kochała swojego synka ponad własne życie, był dla niej sensem istnienia, pociechą. Należał do niezwykle przystojnych chłopców i pani Hensen miała tę świadomość. Nie potrafiła ukryć uśmiechu za każdym razem, gdy widziała miny zapatrzonych w niego dziewcząt. A on wciąż i wciąż pozostawał sam.
– Mamo, zaraz umrę z głodu – usłyszała jego głos, a następnie trzaśnięcie drzwi. Uśmiechnęła się pod nosem, nie odpowiadając ani nawet nie podnosząc wzroku. Czytała w kuchni magazyn dla kobiet, czekając na moment, w którym chłopak wejdzie do kuchni i ujrzawszy przyszykowane jedzenie, zacznie się zajadać. Zanuciła wesoło jakąś melodię i odłożyła gazetę, gdy poczuła pocałunek na prawym policzku, a jej uszu chwilę potem dobiegł dźwięk odsuwanego krzesła.
– Jak ci minął dzień? – zagadnęła po chwili, zasiadając na krześle obok. Na wargach młodzieńca zabłąkał się uśmiech, a w oczach błysnęły iskierki.
– Joseph pokazał mi świetne miejsce. Całkowite odludzie – cisza, spokój… – wymamrotał pomiędzy kolejnymi łyżkami pomidorówki.
– Joseph? – Matka za nim nie przepadała z powodu jego narodowości i próbowała co jakiś czas sugerować, by przestał się z nim zadawać.
– Przestań, mamo – wymamrotał, wbijając wzrok w zupę. Kiwnęła głową i usiadła na krześle obok.
– A co tam u tej dziewczyny, którą poznałeś u Stephena?
– Nic – uciął, przechylając talerz, by łatwiej mu było opróżnić jego zawartość.
– Nie spotkałeś się z nią od tamtego czasu?
– Nie.
Westchnęła i oparła głowę na ręce podpartej na łokciu, obserwując, jak syn kończy posiłek.
– Dziurę zaraz wyskrobiesz na dnie. Coś ty taki głodny?
– Och, mamo… – jęknął, zamieniając puste naczynie na drugie danie, po czym zaczął jeść. Obserwowała z czułością każdy jego ruch, a on, tak jak zawsze, przewracał oczami, gdy to zauważał, chociaż kąciki ust drżały mu lekko. Sięgnęła ręką do miedzianych włosów syna i zanurzyła w nich palce, czochrając je i chichocząc.
– Mój łobuziak – zaśmiała się, gdy odsunął głowę z zasięgu dłoni matki z niezadowoloną miną. – Jesteś cały spocony. Jak zjesz, zmykaj na górę i się umyj.
– Mamo!!! – zawołał z oburzeniem. – Mam siedemnaście lat, a nie…
– Szesnaście i – zastanowiła się – i dziesięć miesięcy.
– No, to prawie siedemnaście. Nie jestem już małym dzieckiem, nie musisz mi mówić, co powinienem zrobić.
– Oczywiście – przyznała, zaciskając mocno usta, by nie wybuchnąć śmiechem.
Westchnęła głęboko i poczuła, że uśmiech spełza jej z warg. Przypomniała sobie o wiszącym nad synem widmie i żal ścisnął serce kobiety. Był zbyt dobry, zbyt niewinny, nieskalany, by mordować. Zbyt młody i piękny, by cierpieć. Zbyt ważny, by ginąć. Od początku wojny codziennie myślała o wyroku, jaki spadł na jej pierworodnego, i za każdym razem przerażenie zapierało Elizabeth dech w piersiach. Przygryzła wargę, pozwalając oczom błądzić po delikatnych, wciąż chłopięcych rysach, zmierzwionych włosach, silnych ramionach…
– Mamo – wyrwał ją z zamyślenia zmartwiony szept Jamesa. Patrzył na rodzicielkę ze smutkiem, opuściwszy widelec. – Znowu niepotrzebnie się zamartwiasz.
– Nie zamartwiam się – odparła, czując, jak załamuje się jej głos. Sięgnął ręką przez stół i jednym ruchem otarł matczyne policzki z łez. Nawet nie miała pojęcia o tym, że płakała.


Tej nocy Chloe wpadła w histerię. Minął tydzień odkąd spała w nowym domu po raz pierwszy i znów przyśniła się jej matka. Nigdy wcześniej nie miało to miejsca, toteż dziewczynę ogarnęło przerażenie, ale nie chciała z nikim dzielić swoich smutków i strachów. Ojciec był zbyt rzeczowy i zamknięty w swojej skorupie, by poczuć chociaż odrobinę zainteresowania cierpieniem córki, a David za mały, żeby jakkolwiek pomóc. Więc pozwoliła emocjom wziąć górę i szlochała do poduszki, drżąc na całym ciele.
Gdy się nieco uspokoiła, wstała, poszła do kuchni i zaparzyła sobie mocną herbatę. Zegarek wskazywał czwartą nad ranem, więc chodziła na paluszkach, nie chcąc pobudzić domowników. Zamknęła oczy, wyczekując dźwięku bulgoczącej wody i wsłuchując się w ciszę ciążącą w powietrzu. Czuła zapach nowości przesiąkający cały dom – drewno, lakier i rabatki na oknie, które obiecała pielęgnować, wydzielały charakterystyczną dla siebie woń. Otworzyła oczy i pociągnęła parę razy nosem, spoglądając na krajobraz malujący się za szybą. Niebo było ciemne i bezchmurne, gwiazdy niczym drobne punkciki migotały z góry, przypominając miniaturowe diamenty. Sierpowaty księżyc oświetlał pola i łąki widniejące na horyzoncie, rzucając na nie delikatną, srebrną poświatę. I wtedy zobaczyła majaczącą w ciemności postać.
Najpierw się przestraszyła, przypominając sobie opowieści o duchach, czarownicach, wilkołakach i wampirach, jednak po chwili skarciła się za zabobonność. Podeszła do okiennic i zmrużyła oczy, próbując dojrzeć jakieś szczegóły. Człowiek, najprawdopodobniej mężczyzna, siedział sam na skupisku skał i spoglądał w niebo, trzymając coś w ręku. Przez chwilę zastanawiała się, co za szaleniec szedłby o czwartej rano na spacer, po czym wyłączyła kuchenkę, zarzuciła cienki płaszcz na ramiona i wyszła.
Cel jej wyprawy okazał się bardziej oddalony, niż początkowo mogłoby się wydawać. Szła dobre kilkanaście minut, co jakiś czas upewniając się, że nieznajomy wciąż siedzi na skałach i odganiając od siebie karcące myśli. Wędrowała w kierunku obcego, czując podniecenie narastające w sercu. Zupełnie jakby była małą dziewczynką, która przeżywa swoją małą wielką przygodę. Gdy wdrapała się na wzgórze i od człowieka dzieliło ją zaledwie parę metrów, odwrócił głowę i zauważył dziewczynę.
Najpierw się przestraszyła i cofnęła o dwa kroki, jednocześnie martwiąc się, że spłoszy nieznajomego, jednak on prześwidrował ją spojrzeniem i odezwał się.
– Ktoś ty?
Odchrząknęła, prostując się i nieśmiało odpowiedziała.
– Jestem Chloe. – Nabrała pewności siebie; po głosie poznała, że jej rozmówca nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat. – A ty?
Chłopak przyglądał się dziewczynie badawczo, po czym wstał i podszedł kilka kroków.
– Na imię mi Joseph – powiedział dziarsko, kłaniając się nieco. – Co o tej porze taka młoda dama robi sama w kniejach?
Rozbawiła ją przerysowana maniera w głosie nieznajomego. Gdy się wyprostował, światło księżyca padło na jego twarz i wreszcie mogła zobaczyć, jak wygląda. Miał mniej więcej osiemnaście lat, ciemne włosy i ostre rysy. Orzechowe oczy jakby prześwietlały Chloe na wylot, a pomiędzy brwiami pojawiła się drobna zmarszczka.
– Jesteś w piżamie – zauważył, parsknąwszy śmiechem. Chloe dopiero wtedy to sobie uświadomiła, opatuliła się więc mocniej płaszczem, czując rumieńce pojawiające się na policzkach. Joseph milczał przez chwilę, patrząc jej w oczy. Dziewczyna stała jeszcze chwilę, chcąc zapaść się pod ziemię, po czym odwróciła się na pięcie i zrobiła to, co powinna uczynić wcześniej: wróciła do domu.

Joseph Hingerstein uchodził za dziwaka i dobrze się z tym czuł. Od małego miał w zwyczaju zachowywać się inaczej, niż się spodziewano, wpadać na niespotykane pomysły czy mówić od rzeczy. Wychował się w rodzinie judaistycznej, jego dziadek był ortodoksyjnym Żydem i patrzył na swojego wnuka bardzo nieprzychylnym wzrokiem. Jednak chłopak mimo przeciwności losu pozostał sobą i przypłacił to samotnością.
Chociaż wyśmiewano jego dziwny sposób mówienia, ubrania, przyzwyczajenia, przywary, nocne spacery i czytanie gazet po ciemku – nigdy nie zobaczył kogoś tak dziwacznego, jak ta dziewczyna. Kiedy spojrzał na nią pierwszy raz, przeraził się nie na żarty. Wyglądała upiornie: długie, falowane włosy sterczały we wszystkie strony, ślady łez na policzkach błyszczały w świetle księżyca, oczy miała wytrzeszczone i przepełnione strachem. Stała jedynie w krótkiej do kolan koszuli nocnej, na którą zarzuciła męski sporo za duży płaszcz, a na dźwięk jej głosu, na skórze Josepha pojawiła się gęsia skórka. Kiedy próbował przezwyciężyć strach i nawiązać rozmowę, odeszła bez słowa i zostawiła go samego.
Chłopak westchnął i otworzył gazetę, której lekturę przerwała mu nieznajoma. Odrzucił od siebie myśli o duchach, czarownicach, wilkołakach oraz wampirach i zaczął przeglądać nagłówki. Nowa epidemia atakuje, głosił jeden z nich. Zmarszczył brwi. Pod spodem napisano mniejszym drukiem: Europę zaatakował nowy wirus nieznanej dotąd choroby. W Hiszpanii wybuchła pierwsza epidemia, rozprzestrzeniając się po Starym Kontynencie w zatrważającym tempie. Lekarze unikają wypowiedzi na temat nieznanego schorzenia, jednakże nie wygląda ono na groźne. Na pewno nie jest śmiertelne – poinformował nas doktor Henry Fieldson z Londynu. Najczęściej, co dziwne, zapadają na nie osoby pomiędzy piętnastym a czterdziestym rokiem życia. Niewiele ofiar umiera, nie należy więc panikować. Jestem pewien, że to po prostu nowy typ grypy sezonowej –  uspokaja. Miejmy nadzieję, że ma rację. Obyśmy już nigdy nie musieli się zmagać z epidemią równą dżumie.
Joseph zmarszczył brwi i zamknął gazetę. Spojrzał przed siebie, na dom, który został tu niedawno wybudowany. Tam musi mieszkać Chloe – uznał, obserwując światło na poddaszu. Skrzywił się nieco; miał żal, że to miejsce, które tyle czasu pozostawało tylko jego i do niedawna jeszcze Jamesa, będzie codziennym obrazkiem widocznym z okna przedziwnej dziewczyny.

7 komentarzy:

  1. Kocha to wróć. Uwielbiam, więc jestem i zabieram się za czytanie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko pamiętaj, że pisałam to trzy lata temu i nie robiłam jakichś gigantycznych poprawek, zatem niektóre uwagi mogą być już nieaktualne :D No i podejdź do tego z przumrużeniem oka, dopiero zaczynałam pisać jakoś tak poważniej C;

      Usuń
  2. Tak tak tak!!! W końcu jeden z moich ulubionych blogów wraca do życia! Jak najszybciej prooooszę o rozdziały;-)

    Agata

    OdpowiedzUsuń
  3. A jak idzie pisanie surowicy? Na kiedy przewidujesz wydanie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słabo, stoję w miejscu na 23. rozdziale, ale po maturze ruszę, tak sądzę. Jak skończę to będę myśleć nad wydaniem, ale musiałabym napisać jeszcze drugie tyle... Także myślę że zacznę szukać wydawcy na emeryturze :D

      Usuń
    2. Oj tam na pewno dasz radę;-) trzymam kciuki za szybkie wydanie:-)
      Pozdrawiam

      Usuń

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem