dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

4 września 2023

032. SUROWICA (21)

 Rozdział XXI


Lipiec 1934

Serce jej brata uderzało głośno, miarowo i regularnie. Odnosiła wrażenie, że nawet ono dało się okiełznać wojskowej musztrze… Przyciskała cały swój tułów do jego ciała, jakby pragnąc, że uda jej się wniknąć do środka i tam schować się przed światem. Krzyś obejmował ją silnym ramieniem i gładził po plecach. Gdy podniosła głowę, ujrzała, że z kamienną twarzą spogląda w dal, z oczami pełnymi mrozu, zaciśniętą szczęką i ustami ściągniętymi jak w skupieniu. Nigdy nie widziała u niego tyle powagi, tyle sztuczności i posągowości. Gdy przełknął ślinę, wargi zadrżały mu mimowolnie, jednak oczy pozostały niewzruszone.


Kościelny wraz z innym mężczyzną, zajmującym się pilnowaniem porządku na cmentarzu, opuszczał trumnę w głąb grobowca na linach. Raz opadał bardziej jej przód, raz tył, aż w końcu uderzyła o ziemię. Emilka podążyła za nią wzrokiem i ujrzała tam też drugą trumnę — swojego ojca.

Po kilku chwilach zaczęto przykrywać dół płytą nagrobkową. Wyryto tam wcześniej nowy napis w kamieniu.

 

Elżbieta Lidia

Franczakowa zd. Zaorska

ur. 2 V 1896 r.

zm. 16 VII 1934 r.

SPOCZYWAJ W POKOJU

 

Podeszła do nagrobka i razem z Krzysiem ułożyła na nim duży wieniec storczyków i goździków. Na wstążkach napisała własnoręcznie dnia poprzedniego Kochanej Mamie, Krzyś i Emilka. Odeszli i przyglądali się, jak inni także składają wieńce wokoło.

Odszukała wzrokiem pana Iwana. Stał w niewielkim oddaleniu od większości, w ręku ściskał lilię. Wzrok miał nieobecny, chociaż zdecydowanie trzeźwy — co niewątpliwie było dosyć zaskakujące. Ogolił się, nałożył wyprasowaną koszulę i nie roznosił wokół siebie smrodu zgorzknienia, którym zwykle psuł innym nastroje. Jego grube brwi nieco się zbiegły, aż podniósł wzrok i spojrzał Emilce w oczy. Przeniosła spojrzenie w inne miejsce.

 

— Jak ona się ma?

Emilka otworzyła oczy i ujrzała, że klapa jest otwarta, jednak w pokoju jest sama. Po skromnym obiedzie poszła prosto do swojego pokoju, by pobyć w samotności, i zasnęła. Na zewnątrz zrobiło się szaro. Musiało być już późno…

— Sama nie wiem — odrzekła Anielka. — Martwi mnie. Jest bardzo… Emilka nigdy nie wstydziła się przy mnie płakać, a teraz nie widziałam u niej ani jednej łzy. To niedobrze… trzeba wylać z siebie żale…

— Tak niektórzy znoszą straty. — Był to głos pana Iwana.

— Biedne dziecko… Najpierw siostra, potem ojciec, a teraz matka. Cóż ją jeszcze może spotkać? Dobrze, że Krzyś ją wspiera… To taki dobry chłopak…

— Liczyłem, że wojsko bardziej go utemperuje.

— Na wszystko trzeba czasu, proszę pana…

— No właśnie. Daj pani i jej czas.

Przez chwilę nic się nie działo, aż Anielka westchnęła głęboko i powiedziała, że będzie już iść do gospodarstwa. Po chwili nierówne kroki pana Iwana nabierały na głośności, gdy wchodził po schodach. Emilka zamknęła szybko oczy i ułożyła się w naturalnej pozie, jaką mogła przybrać podczas snu, chcąc uniknąć rozmów.

Iwan przeszedł przez pokój na poddaszu, aż stanął przy jej łóżku. Bała się otworzyć oczy, nie mogła więc określić, czemu to ma służyć. Usłyszała, że odwraca się na pięcie, a potem powoli przechodzi przez pokój. Rozchyliła odrobinę powieki i spostrzegła, że mężczyzna z uwagą ogląda pomieszczenie. Utykał i krzywił się przy każdym ruchu, jednak jego rysy złagodniały, gdy podszedł do zawieszonego na ścianie zdjęcia Eugeniusza Bodo. Było duże i niezwykłe — jej idol spoglądał na obserwujących w bardzo przenikliwy sposób. Zdjęcie to zrobiono z jego pięknym psem, a dostała je od Krzysia, tak samo jak większość płyt tego artysty.

Po chwili Iwan przestał się uśmiechać. Zgięło go wpół, a na jego twarzy Emilka dostrzegła cierpienie. Doczłapał do nieco wysłużonego fotela i usiadł na nim, oddychając ciężko. Dotykał swojej lewej nogi na wysokości kolana. Emilka pomyślała, że powinna przestać udawać, bo mógłby potrzebować pomocy, gdy wyprostował się i masując nogę, powoli uspokajał oddech.

W pokoju panował półmrok. Coraz ciężej było cokolwiek zobaczyć, jednak Iwan nie zapalił lampki, widocznie w obawie przed tym, że ją zbudzi. Mężczyzna pogrzebał w kieszeni za pazuchą marynarki i wyciągnął z niej kopertę. Spojrzał na nią przez chwilę, wyciągnął list ze środka i przebiegł wzrokiem po kilku linijkach, a potem coś naskrobał na kartce. Po chwili porzucił tę czynność, prawdopodobnie dlatego, że w takim świetle czytanie sprawiało mu dużo trudności.

Złożył papier, wsunął do koperty, a tę położył na parapecie obok łóżka. Emilka zdążyła zamknąć oczy, by mieć pewność, że nie nakryje jej na udawaniu. Słyszała znów jego kroki, potem — powracające, a po chwili poczuła na sobie dotyk cienkiego koca. Iwan poprawił jego rogi i zgarnąwszy kosmyk włosów z czoła dziewczyny, wyszedł z pokoju i zatrzasnął klapę w podłodze.

Od razu zerwała się i sięgnęła po list. Gdy go rozkładała, pan Iwan pojawił się na podwórzu. Skinął głową na Anielkę, odpowiedział na jedno jej pytanie, a potem wszedł do stajni, by po chwili wyjechać z niej na swoim ukochanym wierzchowcu, z workowatą torbą przymocowaną do siodła.

 

Wrzesień 1934

— Dobrze, że zostajesz do piątku — mruknęła Emilka, składając w rękach swoją koszulę i zerkając na Małgosię ukradkiem. Ta siedziała w fotelu, paląc papierosa z turbanem z ręcznika na głowie i patrząc na świeżo pomalowane paznokcie u stóp, które oparła o taboret. — Wezmę wolne u korepetytorki, muszę trochę odetchnąć.

— Wolne? To tak można?

— Nie można — Emilka uśmiechnęła się — więc powiem, że jestem chora.

Małgosia roześmiała się na głos.

— Poszłabym potańczyć — mruknęła i zaciągnęła się papierosem, a jej oczy zaszły jej mgiełką rozmarzenia. — Och, ileż ja nie tańczyłam…

— Ja ostatni raz na Sylwestra — rzekła Emilka, układając koszulę na stertę złożonych ubrań.

— Nie, to ja nie. Byłam z miesiąc temu na dansingu w sanatorium, ale jak zapewne się domyślasz, mój partner swoją młodość przeżywał jeszcze w ubiegłym wieku.

Milczały przez chwilę. Emilka usiadła przed toaletką i rozczesała mokre włosy.

— Pociemniały ci same czy farbowałaś? — zapytała Małgosia, gasząc peta.

— A pociemniały?

— Tak.

— Czasami tak mi się robi… albo są po prostu mokre, tak mi się czasami dzieje…

— Nie, są ciemniejsze — oświadczyła kuzynka. Westchnęła głęboko i spojrzała na swoje dłonie. — Tak jak moje ręce. Zobacz, wyglądają, jakbym się nie myła.

— Słońce — rzekła krótko Emilka.

— Może i tak — odrzekła niezadowolona Małgosia. Zawsze cieszyła się ze swojej jasnej cery i raczej unikała opalania.

— Sok z cytryny — poradziła jej dziewczyna.

— Próbowałam.

— To czekaj, aż zejdzie. — Emilka spojrzała w swoje odbicie w lustrze. — Kartofla też mam jakiegoś czerwonego, prawda?

— Kartofla? Nos? — dopytała Małgosia i znów się zaśmiała. — Wcale nie taki kartofel. Stasiek ma gorszego. — Westchnęła głęboko i nachyliła się, by przyjrzeć się schnącemu bordowemu lakierowi. — W ogóle on jakiś taki… ziemniakowaty, nie uważasz?

— Pan Staś? — zdziwiła się.

— No… tak. Takie ma czoło jak kartofel.

— Czoło?

— Przyjrzyj się. I ręce jakby takie bulwy. — Małgosia zrobiła dziwny gest, jakby chciała pokazać, jak wyglądają bulwiaste dłonie. — No wiesz, jakby je dopiero z ziemi wyciągnął.

Emilka zaczęła się śmiać.

— Ma zabawne, długie palce, to prawda, ale żeby od razu bulwiaste? — zapytała. Poczuła, że może swobodnie wypytać ją o pana Stasia. — Ja uważam, że jest przystojny.

— No jest, jest. Wygląda jak przystojny ziemniak.

— Przesadzasz…

— Ja nie mówię, że to źle. Przecież powiedziałam: przystojny. Ale to tak jakby wziąć ziemniaka…

Emilka zebrała mokre włosy w kucyk i zakręciła je z tyłu głowy w zawijany koczek, myśląc intensywnie. Zabezpieczyła fryzurę wsuwkami i odwróciła się do kuzynki.

— Nie suszysz? — zapytała Małgosia.

— Nie. Rano rozczeszę i będą się falować.

— Zazdroszczę. Z moimi to tylko na siłę… — Westchnęła głęboko i spojrzała przez okno, gdzie panowała ciemność. — Parszywa okolica, prawda? Ale kamieniczka ładna.

— Wracając do Stasia… Jest trochę dziwakiem, nie uważasz?

— Lubi czarną kawę i nakłada na włosy trzy słoiczki brylantyny na raz. Podejrzewam, że jego osobowość żywi się tylko skrajnościami. — Małgosia wyciągnęła jeszcze jednego papierosa z papierośnicy i zapaliła go. — Ale bogatym się wiele wybacza, prawda?

— Pomimo niesłodzonej kawy i brylantyny ma jednak złote serce.

— Pozłacane — poprawiła ją Małgosia ze smutnym uśmiechem. Emilka zmarszczyła brwi. — Jest taki dobry tylko dlatego, że chce ci się przypodobać.

— Bzdury — odrzekła Emilka. — Już od dawna mnie nie adoruje.

Kuzynka pokręciła głową i zaciągnęła się papierosem.

— Dlaczego go tak łatwo osądzasz, Małgosiu? Może i ma złe intencje, ale możemy być tego tak samo pewne jak tego, że ma dobre. Nie znamy go.

— Sama nie wiem. Może po prostu lepiej się na ludzi nie nastawiać dobrze, żeby się nie rozczarować.

— Brzmisz jak stara panna. — Małgosia strzepnęła popiół z papierosa na popielniczkę. — Pomagał nam i to za darmo. Nigdy nie zachował się nietaktownie. Jest przystojny, dobrze się ubiera, nie ma nałogów. Czego chcieć więcej?

Kuzynka westchnęła po raz kolejny, ze zmarszczonymi brwiami patrząc na Emilkę.

— Masz rację. Przepraszam cię, to chyba tak… z zazdrości…

Emilka rzuciła jej szybkie spojrzenie. Małgosia zaciągnęła się papierosem i ze złością wyciągnęła gąbeczki spomiędzy palców u stóp.

— Szlag by tych facetów trafił, doprawdy… Tylko same problemy… niepotrzebne nadzieje…

— Ależ Małgosiu, czego ty mi zazdrościsz?

— Och, pies z kulawą nogą nie chce takiej Małgosi! — Wyglądała na bliską płaczu. — Poza jakimś idiotą, student architektury, ale we łbie… „niezagospodarowana przestrzeń”! No i paskudny… miał jedną wielką krostę zamiast twarzy. A ty? Najpierw ten Iwan, potem Antek… No i Stasiek… Możesz sobie wybrać!

— Małgosiu, co za bzdury. Antka nie widziałam od tamtej bójki…

— Ale był! Ktoś się w tobie zakochał!

— Nie nazwałabym… — Emilka zawahała się. — A pan Staś naprawdę już się mną nie interesuje. Możesz mi wierzyć.

— Widziałam, jak na ciebie patrzył wczoraj…

— Na mnie? Kiedy?

Małgorzata zmieszała się.

— No, tak ogólnie… Sama nie wiem…

Przez chwilę obie milczały. Emilka spoglądała na swoją kuzynkę z uwagą, zastanawiając się, jak wiele może jej powiedzieć.

— Wiesz co, Małgosiu? — Tamta podniosła głowę. — Wczoraj, jak żeś poszła się położyć, bardzo się o ciebie martwił… Wypytywał, czy bardzo cię boli, że może pójdzie do apteki… — Było to kłamstwo, lecz Emilce wydało się być odpowiednim do sytuacji. — Szybko potem wyszedł, gdy ciebie zabrakło.

— Zmyślasz.

— Nie chcesz mi wierzyć, to nie. — Emilka odwróciła się do niej plecami i spojrzała w swoje odbicie w lustrze. Stamtąd spoglądała na nią ta sama twarz, nieco pociągła, o bezkształtnym, niezgrabnym nosie i asymetryczne usta.

— Emilko… — Małgosia podeszła do niej i przytuliła się do siostry od tyłu, patrząc jej w oczy z lustra. — Emilko, ty mnie nie kłamiesz?

— Nie — odrzekła. — Zapytaj Anielki.

— Dobrze już, dobrze. — Małgosia pocałowała ją w policzek, chuchając w twarz tytoniem. — Idę spać.

— Pan Iwan nie jest żaden mój — rzuciła Emilka, nawiązując do argumentów kuzynki. — I nigdy nie będzie. Jest dla mnie za stary, poza tym irytuje mnie sposób, w jaki mnie traktuje.

— Wszystko się może zmienić — przypomniała jej Małgosia i poszła do swojej sypialni, zabierając po drodze papierośnicę i lakier do paznokci.

Dziewczyna została sama w pokoju. Poprawiła wilgotnego koka na czubku głowy i otworzyła szufladkę, by wyciągnąć list, który dostała po pogrzebie od pana Iwana. Wtedy widziała tego mężczyznę po raz ostatni, chociaż pisał do niej trzy razy od tamtej pory, zazwyczaj w jakichś mało istotnych sprawach. Westchnęła głęboko i przeczytała go po raz kolejny — już nawet straciła rachubę, ile razy przebiegła wzrokiem po tych wyznaniach.

 

Emilko,

Winny Ci jestem wyjaśnienia. Nie tylko ja, Twoja matka również. Jestem jednak w stanie wyobrazić sobie powody, dla których nie chciała przedstawiać Ci naszych relacji sprzed śmierci Henryka, Twojego ojca.

Kiedy spieszyłem się na ten świat, moja Matka wydawała z siebie ostatnie tchnienia. Oczywiście, nie mogę ich pamiętać, lecz czasami śni mi się Jej przeraźliwy, bezsilny szloch. Nie masz pojęcia, jak ciężko chodzić po świecie z myślą, że twoja wola życia kolidowała z wolą niewinnej istoty. Czasami ogarnia mnie wstyd za tę egoistyczną chęć przyjścia na świat, chociaż rozsądek podpowiada, że to nie moja wina. Serce zaś mówi co innego.

Od małego staram się cokolwiek o Niej dowiedzieć. Wiem jedynie, że była dobra. Że jeśli istniało kiedykolwiek na tym świecie miejsce wolne od zła, grzechu i nienawiści, to właśnie w Jej sercu. Wiele z moich odczuć względem Mamy można by podciągnąć zapewne pod patologię. Nie dbam o to. Kocham Ją tak mocno, że żaden naukowiec nie znalazłby skali dla tego uczucia. Jeśli czegoś się w swoim życiu nie wstydzę, to właśnie tej bezgranicznej miłości.

Kiedy miałem czternaście lat, Michalczuk przysłał mnie tutaj w ramach pokuty za czyny, których nie popełniłem, a o których wolałbym nie wspominać. Kazał mi mieszkać u ciotki, z dala od świata. Był na mnie wściekły, oskarżał o absurdalne rzeczy. Odkąd pamiętam, był dosyć… nawiedzony. A ojciec? Wiem, że mnie nie kochał, lecz nie mam mu tego za złe. Brzydziłbym się sobą, gdyby ten człowiek obdarzył mnie jakimkolwiek silnym uczuciem. Byłem mu tak zupełnie obojętny, że choćbym się zabił, nie zrobiłbym na nim większego wrażenia. Takiego — wybacz określenie — sukinsyństwa, jakie on sobą reprezentował, się nie wybacza. Ja nie wybaczyłem chociażby tego, jak traktował moją Matkę przed i po śmierci.

Poznali się, gdy Matka miała 17 lat, a on 26. Uwiódł ją lub przymusił, właściwie nie wiadomo. Mama nigdy przed nikim go nie oskarżyła, jednak sugerowano, że między nimi nie było nawet krzty uczucia, może poza zwierzęcym pożądaniem u mego ojca oraz obrzydzeniem u Matki. To nie miało znaczenia. Dalej ogarniało go zezwierzęcenie i zapragnął sobie mieć Ją jako kukiełkę na półce. Pojął za żonę, a Ona nie miała wyboru. Była biedna i ciężarna, nikt by Jej dobrego życia nie zapewnił.

Mimo tej krzywdy potrafiła mnie kochać, jeszcze zanim przyszedłem na świat. Podobno pisała dla mnie dzienniki, by umilić oczekiwanie na narodziny. Nigdy ich nie dostałem. Ojciec spalił większość Jej rzeczy tuż po śmierci. Możesz sobie wyobrazić, co czułem na wieść o tych bezdusznych zniszczeniach. Cieszył się na jej odejście, bo znów mógł być wolnym ptakiem. Umarła kilka godzin po porodzie, cały czas trzymając mnie w ramionach. I chociaż była świadoma nadchodzącego końca — lekarze nie dawali jej szans — potrafiła kochać mnie równie mocno, co przez poprzednie miesiące. I głęboko wierzę, że kochała mnie także potem.

Wróćmy jednak do tego, jak tu trafiłem. Miałem czternaście lat i nienawidziłem wszystkiego, co widziałem wokół siebie. Robiłem głupstwa, ryzykując życie, czego teraz nie potrafię zrozumieć… To był brak szacunku dla ofiary mojej Matki i wstyd mi za to. Jednak wtedy przeżywałem najgorszy okres. I poznałem Twoją matkę. Była uosobieniem tego, jak wyobrażałem sobie moją. Z wyglądu może nie, były bardzo różne. Ale w sercu miała takie pokłady dobroci, że aż od niej promieniowało i ogrzewało moją oziębłą duszę. Mam nadzieję, że bierzesz na poważnie tę metaforę — dosłownie chłód przepełniał mnie od środka, aż bolało. Znasz to uczucie? Niezwykłe, niechciane uczucie mrozu przenikającego kończyny, sprawiające cierpienie nie do opisania. To właśnie czułem każdego dnia o każdej porze, z wyjątkiem tych chwil, które dzieliłem z Elżbietą. Łaknąłem jej towarzystwa jak Beduin pragnie wody na pustyni, jak tonący powietrza, jak zesłaniec wytchnienia. A ona chętnie poświęcała mi swój czas, nie żałując tego nieskończonego dobra.

Miała już dwójkę dzieci. Wojna się skończyła, a jej mąż wrócił stamtąd zupełnie odmieniony. Chociaż już wcześniej bywał oziębły i stanowczy, odezwał się w nim dyktator i zaborca. Wściekał się bez powodu, wyżywał na Elżbiecie przy każdej okazji, wrzeszczał nieustannie. Obwiniał biedaczkę o całe zło świata, w tym też i o to, że popadli w długi, które on sam zaciągnął. Wcale nie żyli biednie i nie musieli zaciskać pasa — podejrzewałem, że chodzi o coś więcej i miałem rację. Tego się jednak dowiesz w swoim czasie. Tak czy inaczej, wymęczona awanturami Elżbieta nie miała już sił. Jadwisia chorowała, Krzyś nie dawał się wychowywać. Wtedy ją z tym urwisem odciążyłem i trochę nauczyłem posłuszeństwa, szybko się jednak oduczał tego, co wypracowałem. To nie miało znaczenia. Elżbieta zaszła w ciążę. Z Tobą.

Jakkolwiek źle to nie zabrzmi, kochałem ją wtedy tak bardzo, że z radością bym się z nią zamienił, by samemu znosić obelgi Henryka, by to nie ona musiała się z nim konfrontować, by uchronić ją od przemocy, której padała ofiarą. To oczywiście było niemożliwe. Poszła do niego któregoś dnia i powiedziała, że jest w ciąży. Spodziewałem się, że wpadnie w szał, bo powtarzał, że nie stać ich na zakup leków dla Jadwisi, więc nowe dziecko zapewne w jego oczach to ekonomiczna katastrofa. Ale tego było mało. Oprócz oskarżeń o to, że „zaszła specjalnie”, by „wykończyć go finansowo”, wymyślił sobie, że to dziecko nie jest jego, a moje.

Możesz być jednak pewna, że jesteś córką swojego ojca, chociaż nie wiem, czy Cię to ucieszy. Elżbieta była czysta jak łza i do końca życia pozostała wierna swojemu mężowi. Nigdy jej nie dotknąłem. To znaczy… nigdy nie dotknąłem jej tak, jak bym chciał. Miałem wtedy piętnaście lat i zarzut Henryka pewnie byłby śmieszny, gdyby nie jego konsekwencje. Zrzucił Twoją matkę ze schodów. A potem pobił. Oczywiście liczył, że poroni. Pragnąłem tego z całego serca. Możesz mnie za to nienawidzić, ale nigdy nie znienawidzisz mnie tak, jak ja nienawidziłem Ciebie, siedzącej u Elżuni w brzuchu i zagrażającej jej życiu zarówno poprzez niezrównoważone zachowanie Henryka, jak i fakt, że Elżbieta mogła porodu nie przeżyć. Obydwa poprzednie — zarówno przy Krzysiu, jak i Jadwisi — ledwo zniosła, balansowała na granicy życia i śmierci z wycieńczenia. A była coraz chudsza i słabsza, jeszcze maltretowana przez Twojego ojca… Modliłem się codziennie, by poroniła, póki jeszcze jesteś malutka i nie zrobisz jej krzywdy. Ale trzymałaś się kurczowo tego łona i pomimo jeszcze jednej próby Henryka, przyszłaś na świat z głośnym wrzaskiem.

Moja miłość się pogłębiała i przybrała niemalże obsesyjny wymiar. Całymi dniami i nocami myślałem tylko o Elżbiecie. Musisz jednak wiedzieć, że kiedyś była inna. Potrafiła inaczej spojrzeć… Tak żywo, tak przenikliwie, tak bardzo, że raz odważyłem się ją pocałować (znacznie później, tuż przed wstąpieniem do wojska), lecz odtrąciła mnie bardzo delikatnie. Nie masz pojęcia, jak urocza i niezwykła była w młodości. Cały ten urok schowała gdzieś głęboko po moim wyjeździe. Gdy wróciłem w ’26, nic mi z niej nie zostało. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Nigdy, niestety, nie miałem romansu z Twoją matką. Chociaż bardzo tego pragnąłem. Chyba się minęliśmy… Gdybym urodził się kilka lat wcześniej, ona — później, to kto wie? Może wszystko wyglądałoby inaczej? A może nigdy bym jej nie poznał? Nie będę gdybać. Twoja matka była dla mnie pierwszą, nigdy nie zakończoną miłością. Wciąż jest, chociaż od wielu lat nie miałem okazji ujrzeć jej poprzedniej twarzy… twarzy o uroczym uśmiechu, błyszczącym spojrzeniu, wyrazistym rumieńcu… twarzy, w której się zakochałem. Znów to powtórzę: tak mi się przynajmniej wydawało.

Mówią, że istnieje stara chińska klątwa: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Ja znam gorszą: „Obyś nigdy nie odnalazł swojego Domu”. Nie masz pojęcia, jak żyje się bez tego swojego miejsca na Ziemi.  To wcale nie musi być dom w dosłownym znaczeniu — nie potrzeba murów i fundamentów. Tym domem może być osoba. Ja nie miałem ani murów, ani osoby. Aż poznałem Elżbietę. To ona pozwoliła mi posmakować tego cudnego uczucia — że choćby nie wiem jak wiele zła Ci się trafiło, zawsze możesz tu wrócić i poczuć się bezpiecznie. Była mi Domem, ona i dworek, który aktualnie stoi w ruinie. Ani posiadłość mego ojca, ani majątek mojej ciotki, ani mieszkanie w kamienicy, które odziedziczyłem niedawno po mojej znajomej, Helenie, nie pozwolą mi poczuć się bezpiecznie. Oprócz tych murów, które przeszły na mnie wraz z dniem śmierci Twej matki.

Gdy jednak wymyśliłem ten niemalże genialny układ, zapomniałem o jednym — muszla bez ślimaka jest jedynie pustą, chociaż efektowną skorupką. Nic nie znaczy. Gdy przykładasz ucho do wnętrza muszelki, nie słyszysz szumu fal ani szeptów nimf, a swoją własną krew płynącą przez mózg. Ten dom po śmierci Elżbiety nic nie jest wart.

Rzecz stanęła na tym, że Krzysztof mnie za mój „genialny plan” nienawidzi, Ty czujesz się niezręcznie, a Elżbieta w ostatniej chwili chciała odebrać mi skorupkę mojego domu. Z ostatnim tchnieniem moja Matka tuliła mnie w ramionach i kochała nawet mocniej, podczas gdy Elżbieta w ostatnich chwilach życia żałowała zaufania oraz więzi, które między nami były. Nigdy nie przeżyłem takiego rozczarowania i zawodu, nawet wtedy, gdy odkryłem, że muszelka bez ślimaka jest pustą skorupką. Co sobie o mnie myślała? Brała mnie za złego człowieka? Uwierzyła w kłamstwa Michalczuka? A może zaufała zeznaniom Lucyny, podjudzanej przez Twego brata? Co sprawiło, że niemalże wyrwała mi serce, pozwalając innym je zadeptać? Wiem, że wyglądam na kogoś, kto w piersi ma co najwyżej worek ołowiu, jednak i mnie, na moje nieszczęście, Bóg skonstruował według szablonu, z którego powstałaś i Ty, i Elżbieta, i każdy inny człowiek na Ziemi, więc niestety muszę ponosić konsekwencje tego schematu.

Wiem, że to nie Krzyś przekazał treść mojej zakodowanej w żenujący sposób wiadomości, a Lucyna. To już nie ma znaczenia. Jeśli kiedyś będziesz miała taką okazję, przekaż bratu, że nie chcę z nim o cokolwiek rywalizować — nigdy nie chciałem. Wasz dworek będzie Wasz. Wasze mury, podłogi, obicia, drzwi, stajnia, podwórko i Wasza gosposia. Jak tylko ostatnia płytka w kuchni zostanie ułożona, kiedy ostatnie łóżko ktoś dosunie do ściany, gdy elektryk wkręci ostatnią żarówkę, przyjadę obejrzeć rezultaty, przepiszę całość na Krzysia i zniknę z Waszego życia raz na zawsze.

Biję się z myślami o to już od początku listu, lecz muszę Ci to powiedzieć. Emilko, jesteś piękna. Jesteś piękna jak Twoja matka na kamiennej ławeczce, martwiąca się, że urodzi się drugi urwis. Jesteś piękna jak jej oczy, niegdyś o jasnoniebieskich, wyrazistych tęczówkach. Jak kołysanka, którą śpiewała Ci na dobranoc. Masz jej oczy, rumieńce i piękny głos. Jej dobro, czysty śmiech i wiarę w ludzi. Ta cudowna naiwność, ufność, niemalże dziecinna radość, które w Tobie dostrzegam, topią chłód w moim sercu na kilka chwil. Nikt mnie już nie wyleczy, a moje serce boleśnie zamarznie — to nieuchronne. Wierzę jednak, że zanim to się stanie, będę mógł widzieć jeszcze kilka razy radość w Twoich oczach. Kupiłem Ci psa, wyremontuję dom, zapewnię edukację, znajdę mężczyznę godnego uwagi, który wiem, że Cię nigdy nie skrzywdzi i nie zrzuci ze schodów na wieść o ciąży… A potem odejdę.

Przysięgnij mi, że nigdy nie będziemy rozmawiać o tym liście. Nie musisz odpisywać — przysięgnij sobie w duchu i proszę Cię, nie zmuszaj mnie do powtarzania tych słów kiedykolwiek. Z trudem je napisałem, a przez gardło mi to nie przejdzie.

Iwan, 19.07.1934 r.

 

PS Słodkich snów. (22.07.1934 r.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem