dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

4 września 2023

033. SUROWICA (22)

 Rozdział XXII


Małgosia przyjęła oświadczyny.

Była tak szczęśliwa i podekscytowana, że Emilka nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wyniosła, zarozumiała kuzynka o arystokratycznych rysach po wyjściu równie rozradowanego pana Stasia płakała, nie zważając na spływający po policzkach makijaż, śmiała się na głos, nie zasłaniając ust, skakała, zdjąwszy klapki i pozwalała uczesanym w gładką falę włosom wyrwać się z idealnej fryzury.


Emilka z Anielką śmiały się, patrząc, jak ta biega po mieszkaniu w samej bieliźnie, zdjąwszy uprzednio z radości krępującą ruchy sukienkę. Zadzwoniła z piskiem do matki, wycałowała wszystkich domowników, po czym ubrała się i oświadczyła, że idzie do fryzjera. Gdy wróciła, na jej głowie zamiast długich włosów dostrzegły chłopięcą, uroczą fryzurę. Oświadczyła, że trochę tego żałuje, ale nie wyglądała na zbyt przejętą.

Wieczorem Emilka ślęczała nad podręcznikiem do łaciny, gdy do środka weszła jej kuzynka.

— Mogę wejść? Nie będę ci długo przeszkadzać.

Dziewczyna pokiwała głową, przecierając oczy ze znużenia. Małgosia usiadła na łóżku obok niej i westchnęła głęboko.

— Jesteś na mnie zła?

— Zła? Za co?

— Wiesz dobrze. Nie jesteś zła, że Stasiek mi się oświadczył?

Emilka uśmiechnęła się, chociaż nie był to do końca szczery uśmiech. Nie mogła powiedzieć, by była na kuzynkę zła, lecz czuła w sercu coś dziwnego, piekącego i żrącego ją od środka niczym bardzo silny kwas.

— Przestań, głuptasie — rzekła, zamykając podręcznik i przekręcając się na plecy. — Jak mogłabym być zła, że znalazłaś szczęście?

— Emilko… ja też jestem kobietą i wiem, jak działają nasze serca…

To stwierdzenie mocno zawstydziło dziewczynę. Rzeczywiście, jej serce działało w dosyć niesforny i zdecydowanie pozbawiony sensu sposób… i nic nie potrafiła poradzić na zazdrość, która zapuszczała korzenie w głębi jej duszy. Jak mogła tak się czuć? Jeszcze do niedawna uciekała przed jego spojrzeniem i modliła się, aby go nie spotkać; liczyła ciągle na to, że zostawi ją w spokoju i zacznie adorować kogoś innego, aby nie musiała znosić jego natarczywie patrzących kocich oczu. A kiedy to się stało…

— Małgosiu, znasz mój stosunek do Stasia.

— Wczoraj powiedziałaś, że jest przystojny.

— Codziennie mówię też, że Bodo jest przystojny, a jakoś znoszę jego romanse.

Kuzynka roześmiała się, lecz nie dała jej spokoju.

— Emilko, wiem, jak na kobiece serce działa wieść, że adorator znalazł inną. Powiedz no mi szczerze, jak siostra siostrze, nie masz mi tego za złe?

Emilka westchnęła.

— Nie, Małgosiu.

— A jemu?

Zawahała się.

— Hm? Jemu masz za złe? — drążyła Małgosia.

— Trochę… — przyznała szczerze i od razu pożałowała szczerości. Kuzynka westchnęła głęboko i sięgnęła ręką w kierunku głowy, jakby chciała zakręcić kosmyk długich włosów wokół palca, lecz w porę opamiętała się, przypomniawszy sobie, że są krótkie.

— Myślisz, że to szczere? — zapytała, patrząc w dal nieobecnym wzrokiem.

— Oświadczyny? Jestem przekonana.

Małgosia pokiwała głową i wstała, po czym zostawiła Emilkę samą. Ta otworzyła z powrotem podręcznik, lecz pozapominała wszystkie możliwe deklinacje. Wtedy usłyszała dzwonek telefonu.

— Kochanie, to do ciebie — krzyknęła Anielka z salonu. — Krzyś dzwoni.

Dziewczyna poderwała się i z ochotą pobiegła do telefonu.

— Krzysiu?

— Dobry wieczór, siostrzyczko — usłyszała w słuchawce zmęczony chociaż szczęśliwy głos brata. — Ale mnie dziś przeczołgali… Moje żebra…

— Stało ci się coś?

— Nie… tak sobie marudzę — roześmiał się. — Co u ciebie, Milko?

Zawahała się.

— Nic… nic ciekawego… — westchnęła. — Żyję powoli.

— Mhm — mruknął Krzyś. — Co się stało?

— Nic, naprawdę. Nauka mnie tylko… tak męczy.

— Siostrzyczko… a może byś mi poczytała dzisiejsze nagłówki?

— Znowu? Przecież macie tam radio.

— No, wiem… ale nam zabrali, bośmy trochę narozrabiali. Nie pytaj — poprosił, lecz śmiał się. — To jak?

Emilka odłożyła słuchawkę i poszła po poranne gazety. Gdy wróciła, zaczęła monotonnym głosem przekazywać bratu nagłówki i wstępy do artykułów.

Nowy rekord. Kazimierz Kucharski ustanawia nowy rekord biegu na osiemset metrów z czasem jednej minuty, pięćdziesięciu trzech sekund… przecinek cztery.

— To znaczy cztery setne — podpowiedział rozbawiony Krzyś.

— No tak, rzeczywiście… — Emilka zarumieniła się. — Mówią też o jakimś pakcie wschodnim.

— Odrzucili?

— Tak.

— Tak myślałem. Dlaczego?

— Chodzi o Śląsk Cieszyński… i jakiś styczniowy pakt z Niemcami.

— Co, Beck się boi?

— Krzysiu, nie pytaj więcej, bo ja nic z tego nie rozumiem.

— Dobrze już, dobrze… — mruknął, ale brzmiał na zmartwionego. Emilka przewróciła kilka stron, mijając informację o wypadku samochodu z tramwajem i nekrologi, gdy nagle coś przykuło jej wzrok. Przewróciła z powrotem stronę i z coraz głośniej bijącym sercem czytała wstęp do artykułu. — Jesteś tam?

— Jestem… — wychrypiała. — Krzysiu, muszę kończyć.

— Co się stało?

— Nic… wiesz co, coś się… źle czuję… niedobrze mi…

— Może się zatrułaś?

— Nie wiem… Dobranoc, braciszku…

— Kocham cię — rzekł Krzyś jeszcze bardziej zmartwionym głosem i Emilka odłożyła słuchawkę na widełki. Wpatrywała się intensywnie w artykuł, jakby nie mogąc uwierzyć.

WYKŁADOWCA LWOWSKI POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO

 

Wczoraj rano znaleziono ciało wykładowcy Lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza, prof. Antoniego Michalczuka. Według niepotwierdzonych źródeł, profesor popełnił samobójstwo przez powieszenie. Ze wstępnych badań wynika, że musiał leżeć martwy przez przynajmniej kilka godzin. Nikt dokładnie nie zna przyczyn samobójczej śmierci profesora.

Prof. Michalczuk był wykładowcą lwowskich uniwersytetów i akademii, ale bywał także gościnnie na krakowskim UJ-cie oraz na KUL-u. Znany był wszystkim studentom jako nauczyciel historii starożytnej oraz prehistorii. Pogrzeb odbędzie się 15 września…

 

Maj 1930

W powietrzu unosiła się słodka, cynamonowa woń pieczonej szarlotki. Wydobywała się z kuchni i wypadając przez okno, dopadła nosy Emilki i Justysi, leżących na bordowo-granatowym kocu ułożonym w sadzie. Ta miła woń robiła dziewczynkom apetyt, toteż kaligrafowanie wychodziło im coraz gorzej: ogonki stawały się niechlujne a brzuszki pokraczne. Jakby tego było mało, wiał ciepły wietrzyk, poruszając delikatnie liśćmi drzew i szepcząc zachęty, aby dziewczynki zamknęły książki i rozłożyły się leniwie. Owady bzyczały, zagłuszając w ich głowach jakąkolwiek chęć ćwiczeń, konie prychały w stajni, przypominając o swoim istnieniu, kury gdakały, kaczki kwękały, świerszcze cykały, komary buczały, krowy muczały i żadne z tych stworzeń, w przeciwieństwie do Emilki i Justysi, nie musiało robić ćwiczeń z kaligrafii. Po bordowo-granatowym kocu przeszedł się żuk. Emilka machnęła piórem w jego kierunku, chcąc robaka odstraszyć, tym samym pryskając tuszem po zeszytach. Justyna prychnęła z niezadowolenia.

— Zobacz, co zrobiłaś — mruknęła. — Teraz muszę od nowa…

— Nie chce mi się już — odrzekła Emilka, wciąż użerając się z błyszczącym, ciemnozielonym żukiem. — Zostawmy to.

— Mamy do zrobienia jeszcze cztery ćwiczenia…

Emilka wzruszyła ramionami i wziąwszy żuka w dwa palce, cisnęła nim jak najdalej od koca. W tej samej chwili jakaś kura z głośnym szelestem piór podfrunęła na ogrodzenie dzielące podwórze od sadu i zaczęła przekręcać łeb z zainteresowaniem.

— Zabierz to! — pisnęła Justysia, która bała się ptaków. — One są okropne!

Druga z dziewczynek podniosła się i odgarniając jasnobeżowe włosy z twarzy podeszła do stworzenia i machnęła w jego kierunku ręką. Kura odskoczyła trochę na bok, wciąż jednak przytwierdzona do drewnianego płotu.

— Sio… uciekaj… — mruczała Emilka, prawie już jej dotykając. Ptak po chwili zirytował się i wrócił z powrotem na żwir podwórza, szeleszcząc piórami jeszcze głośniej, a powietrze spod jego skrzydeł uderzyło dziewczynkę w twarz. Dostrzegła brata ze swoim przyjacielem, Mietkiem, idących przez podwórko.

— Mila! Chodźcie tu!

— Zostaw nas w spokoju, baranie! — ryknęła, widząc po ich minach, że coś knują. Wróciła na koc i wyrwawszy zaplamioną kartkę z zeszytu, zaczęła pisać od nowa. Przez chwilę panowała cisza, przerywana jedynie mową zwierząt i skrzypieniem piór. Emilka zerknęła na pochyloną nad swoim zeszytem Justysię. Jej piwne oczy pełne były skupienia i bezmyślności jednocześnie. Rudowłosa dziewczynka podrapała się po piegowanym nosie i wzdychając głęboko, kontynuowała kaligrafowanie. Nagle Emilka usłyszała jakiś okropny dźwięk, jakby krzyk wydobywający się z piersi potwora, a potem coś nią szarpnęło, przygniotło do ziemi i przy akompaniamencie pisków obu dziewczynek poczęło je bezlitośnie łaskotać. W całym chaosie Emilka potrafiła dostrzec jedynie mocno za długie, jasne loki swojego brata. Złapała pierwszą rzecz, jaką miała pod ręką — poznała, że była to butelka atramentu — i chlusnęła nią na jego twarz. Krzyś zrobił unik, szkło wyśliznęło się Emilce z palców i upadło wprost na atakowanej przez Mietka Justysi. Wrzasnęła, jakby ktoś ją wrzucił do garnka wrzątku, po czym drapiąc paznokciami, wydostała się z uścisku chłopaka i dysząc ciężko, uderzyła go zaplamionym podręcznikiem w głowę. Z jej włosów i czoła skapywały krople granatowego atramentu. Mietek z Krzysiem śmiali się na głos, a było to dla nich na tyle absorbujące, że Emilka bez trudu wyczołgała się spod brata i biorąc drugi podręcznik, przyłożyła mu z całej siły w potylicę. Przestał się śmiać.

— Żadnego poczucia humoru… — mruknął Mietek, a kąciki ust mu zadrgały, gdy zerknął ponownie na roztrzęsioną Justysię. Przyjaciel Krzysia należał do tej samej kategorii młodzieńców, co młody Franczak — urwisów bez wyczucia smaku, z tą różnicą, że brata Emilki można by przy tym jeszcze nazwać „słodkim”, Mietek zaś pozostawał po prostu irytujący. Ostrzyżone na jeżyka, jasnobrązowe włosy eksponowały jego ogromne uszy, dopełnione garbatym nosem i wąskimi, jakby zmrużonymi oczami. Dawało to efekt niezbyt estetyczny, a już z całą pewnością aparycja nie pomagała mu w uzyskaniu ludzkiego wyrozumienia, którego zawsze doświadczał Krzyś.

— Wy… wy… — jęczała rozwścieczona Justyna, która nigdy nie mogła się zdecydować, którego z chłopców nienawidzi bardziej. Na jej ramionach oprócz rudawych piegów pojawiły się też te atramentowe. — Ja… przysięgam… Tym razem dostaniecie za swoje!

— Idź się poskarż, ruda małpo! — ryknął za nią Krzyś, gdy dziewczynka, zebrawszy swoje rzeczy, szybkim krokiem ruszyła w stronę domu Franczaków, gdzie czekał na nią jej kierowca. — A nie… już nie ruda, a granatowa!

Emilka wściekła się i zaczęła raz po raz uderzać brata w głowę twardą okładką podręcznika, czując łzy złości napływające do oczu.

— KRETYN! BARAN! OSIOŁ! GŁUPEK, GŁUPEK, GŁUPEK! — wrzeszczała, gdy Mietek mrużył jeszcze bardziej swoje oczy (nigdy nie potrafiła dociec, jaki właściwie mają kolor), zanosząc się ze śmiechu. Rzuciła mu mrożące spojrzenie i cisnęła w nim książką, która w locie otwarła się i uderzyła go w czoło kantem okładki.

— Oj, siostrzyczko, przestań się wściekać… — mruczał Krzyś, rozkładając się wygodnie na poplamionym kocu i wzdychając z samozadowolenia. — Mieciu, daj kiepa.

Kolega pogrzebał w kieszeni i podał Franczakowi papierosa. Emilka zaczęła zbierać zeszyty i podręczniki do kaligrafii, rzucając chłopcom co chwila wściekłe spojrzenia.

— Ty to już zupełnie nie masz rozumu — oświadczyła, patrząc, jak jej brat się zaciąga i chowa zapałki go kieszeni. Odpowiedział jej, wypuszczając z ust gęsty obłok dymu.

— A co, też chcesz? — zapytał, puszczając oko.

— Matka cię zobaczy.

— Nie zobaczy, śpi — poinformował ją, podążając wzrokiem za idącą przez podwórze Justysią. Kilka kroków za nią truchtał jej kierowca, krępy, niski mężczyzna o niezbyt przytomnym spojrzeniu.

— Więc Anielka.

— No i co?

Przeciągnął się wygodnie i założył ręce za głowę, paląc bez użycia rąk.

— I komu ty tym chcesz zaimponować, ośle? — warknęła, wyszarpując papierosa z jego ust i gasząc go o korę pobliskiej jabłoni.

— No oczywiście, że mojej siostrzyczce — kpił. — A propos imponowania. Chcesz zobaczyć, czego się nauczyłem?

— Nie — ucięła. — Ale chętnie zobaczę, co zrobi z tobą wujek Franek, kiedy Justysia mu o wszystkim powie.

— To ty w nią tym rzuciłaś. Poza tym, co mnie interesuje wujek Franek? Wiesz, jakie umiem salto do wody?

Nie odpowiedziała, wyszarpując spod chłopców bordowo-granatowy koc. Mietek oświadczył, że musi wracać do domu, bo zaraz ma obiad, więc Emilka została sama ze swoim bratem, który postawił sobie za punkt honoru, że nie pozwoli jej odzyskać koca.

— Odsuń się — warknęła z narastającą złością.

— Nie usłyszałem odpowiedniego słowa…

Proszę — wycedziła. Krzyś uśmiechnął się i wstał, otrzepując spodnie.

— To jak nie chcesz zobaczyć, sam pójdę — orzekł i ruszył w stronę płotu. Przeskoczył zwinnie na podwórko.

— Gdzie pójdziesz?

— No, salto robić. Nad rzekę.

— Nad rzekę?! — krzyknęła. — Postradałeś rozum, baranie? Tam jest woda co najwyżej do szyi!

— Zależy, gdzie pójdziesz. — Szedł przez chwilę tyłem, uśmiechając się do siostry zachęcająco. Westchnęła ciężko i rzucając na trawę koc, przybory i zeszyty, poszła w ślady brata. Przeszli na skos przez żwirowane podwórko, a kury i kaczki uciekały spod ich stóp, marudząc w swoim języku. Przeszli obok nowo postawionego kurnika, z wnętrza którego wydobywał się brzydki zapach ptasich odchodów i wosku z piór. Panował tam mrok, ze względu na brak okna, którym ptactwo zbyt często uciekało poza granice gospodarstwa, gdy w tym miejscu stał jeszcze poprzedni budynek. Emilka mimowolnie wyciągnęła szyję, by zajrzeć do środka. Została jednak obgdakana przez dwie wysiadujące jaja kury, jedną rudą, a drugą pstrokatą, które najwyraźniej poczuły, że ich prywatność została naruszona.

Przeskoczyli metalowe, pogniecione misy z wodą i paszą, zignorowali szczekanie starego owczarka kaukaskiego Miry, Krzyś jeszcze mijając kłapnął drzwiami do stajni, których ktoś nie domknął, i wyszli na drogę prowadzącą w stronę łąki i pól.

— Daleko to jest? — zapytała Emilka, zatykając nos. Po prawej przewinął się chlew z otwartą zagrodą dla prosiąt, skąd śledziły ich kroki trzy pary czarnych ślepi.

— Nie — odrzekł, lecz nie ufała jego słowom. Wiedziała, że aby dojść do znanej jej strony rzeki, należało wyjść od strony bramy wjazdowej, a oni skręcali w zupełnie innym kierunku…

Poprowadził ją ścieżką idącą na skos przez łąkę. Było to miejsce wypasu krów i koni, właściwie nieokiełznane, a Emilka spotkała się tam z różnymi, czasami nawet dość groźnymi okazami fauny i flory. Spojrzała na swoje buciki oraz łydki zasłonięte jedynie cienką warstwą pończoszki. Na widok rodzeństwa stojąca w pobliżu krowa zamuczała nisko, a parobek, który wbijał właśnie jej łańcuch w inne miejsce wypasu, podniósł rękę do oczu i roześmiał się.

— A panicz znów nad rzekę?! — wrzasnął, stukając mimowolnie młotkiem o swoje udo.

— A żebyś wiedział! — odkrzyknął Krzyś, który z nieznanych przyczyn nagle się podirytował.

— I co, panienkę siostrę też wrzuci?

— Ją? Utopiłaby się…

— Wcale bym się nie utopiła — obruszyła się Emilka, gdy parobek wrócił do wbijania łańcucha w ziemię.

— Tam owszem.

— Wcale nie! Taki osioł jak ty się nie utopił, to ja tym bardziej.

— Może i jestem osioł, ale pływam lepiej niż delfiny. A ty umiesz co najwyżej zamachać rękami i nogami w wodzie…

Przekomarzali się jeszcze kilka chwil, aż minęli całą łąkę, pogryzieni przez muszki i gzy, podrapani przez ostre gałązki krzaków, poparzeni przez wysokie pokrzywy i z rzepami na ubraniu. Ścieżka zwężała się, aż wyszli z pastwiska i skręciwszy w prawo, szli wzdłuż granicy między łąką a polami pszenicy i buraków. Chłopi, zgięci wpół w słabnącym już popołudniowym słońcu, zerkali na nich przelotnie, a potem wracali do swoich zajęć.

Kwadrans później, gdy budynki gospodarcze stały się tylko kropkami i kreskami oddzielającymi żółto-zielone łąki od błękitnego nieba, zboczyli w stronę lasku brzozowego, zasadzonego przez mieszkańców wsi przed ponad dziesięcioma laty. Czarno-biała kora drzew była nieco drażniąca dla oczu Emilki, lecz jeszcze bardziej drażnił ją grunt, po jakim zaczęła stąpać. Ziemia uginała się z dziwnym sykiem pod jej podeszwą, a gdy podnosiła stopę, słyszała jeszcze dziwniejsze cmokania.

— Idziemy w bagna?

— Nie, mądralo, to tylko taki kawałek.

— Kiedy ja, Krzysiu, zaraz ugrzęznę.

— Marudzisz.

Krzyś szedł pierwszy, torując jej drogę, dzięki czemu uniknęła spotkań z pajęczynami i gałązkami drzew. Wokoło panował przyjemny półmrok, a w powietrzu wyczuwało się wilgotną, nieco grzybową nutę. Zbliżali się do krawędzi lasku. Grunt twardniał, wilgotna woń ustępowała miejsca suchemu zapachowi spalonej słońcem trawy. Emilka mogła już dosłyszeć cichy plusk wody w rzece. Wyszli na powietrze i stanęli na wysokim, urwistym brzegu rzeki, która odbijała ich sylwetki w tafli kilka metrów niżej.

— Boże, ty oszalałeś — szepnęła, gdy wychyliła się zza krawędzi. Ruch wody może nie był nadto stanowczy, lecz ich stopy znajdowały się  co najmniej cztery metry od powierzchni. — Wracamy do domu.

— Czekaj! Nie widziałaś jeszcze, jak skaczę.

— I nie chcę tego widzieć, ośle. Nie pozwalam ci stąd skakać.

Krzyś roześmiał się i zaczął rozpinać błękitną koszulę. — Siostrzyczko, zobacz, nurtu prawie nie ma, dno piaszczyste i głębokie na przynajmniej cztery metry, a twój brat pływa jak ryba!

Kręciła głową i próbowała odciągnąć jego ręce od guzików, lecz wciąż się śmiał.

— Przestań panikować. Cholera, Mieciu zabrał kiepy… Ale! Ja tu chyba gdzieś mam… — Szperał po kieszeniach ze skupioną miną. Emilka zaprzestała prób powstrzymania brata przed idiotycznym wyskokiem. Odnalazł pogniecionego papierosa i wsadził go sobie do ust, po czym odpalił od zapałki. — Popylnujesz moych rzeczy? — zapytał, a z każdym słowem kolejne kłęby dymu dmuchały jej w twarz. Rozpinał koszulę, ściskając papierosa wargami i wyglądając na bardzo z siebie zadowolonego. Rzucił koszulę na ziemię, a Emilka mogła zobaczyć różnicę między opalonym karkiem i przedramionami chłopca oraz jego bladą piersią i brzuchem. Po chwili obok koszuli leżały ściągnięte bez rozwiązywania buty oraz brązowe spodnie i skarpetki. Zostawszy w samej bieliźnie (dziewczynka odruchowo odwracała wzrok), stanął tyłem na krawędzi i zaciągnąwszy się szybko dwukrotnie, wcisnął Emilce papierosa do ręki. Zgiął nogi w kolanach, wyciągnął ramiona, po czym uśmiechnął się diabelsko i odepchnął stopami od krawędzi. Wykonał półtora salta w powietrzu w skulonej pozycji, wyprostował sylwetkę i z dłońmi skierowanymi w dół przebił taflę wody. Emilka wychyliła się, by czekać, aż się wynurzy. Podejrzewała, że będzie próbował ją nastraszyć, więc wcale się nie zdziwiła, gdy dostrzegła tylko kilka bąbelków zamiast roześmianej głowy swojego brata nad powierzchnią.

— Słaaaabo… — krzyknęła, przykładając stuloną dłoń do ust. Położyła się na trawie, wyczekując, lecz wciąż nic. — Hej, braciszku, jeśli chcesz jeszcze swoje rzeczy, to radzę się wynurzać!

Zamiast odpowiedzi dał tylko kilka większych bąbelków. Roześmiała się i zawinąwszy jego rzeczy w jego koszulę, zawiesiła je nad wodą.

— Liczę do trzech i się wynurzasz! Raz… — Upuściła jednego buta, który wpadł do wody, po czym wynurzył się z powrotem i zaczął płynąć wraz ze słabym nurtem. — Dwa… — Upuściła drugiego, czując drobne uczucie niepokoju. — Trzy! Masz się wynurzać, inaczej wrzucam wszystko!

Buty dryfowały kilka metrów od miejsca, w którym wskoczył Krzyś, w odstępie kilkudziesięciu centymetrów od siebie. Emilka zerwała się i nie zobaczywszy reakcji, wzięła ubrania brata pod pachę i zeszła z wysokiego brzegu, krzycząc jego imię.

— Krzysiu, wyłaź, bo schodzę do ciebie! Słyszysz mnie, ośle?! Wynurzaj się, to nie jest śmieszne!!!

Udało jej się znaleźć miejsce położone nieco bliżej tafli i usiadła na nim, zanurzając palce u stóp. Uznała, że pomimo zimnej wody musi zejść po brata, lecz nagle usłyszała tupot stóp za swoimi plecami, poczuła szarpnięcie i po chwili w całym ubraniu nurkowała przynajmniej metr pod wodą, czując uścisk jego dłoni na nadgarstku. Wynurzyła się, mając wodę w nosie oraz żołądku i próbując złapać trochę powietrza.

— Ty to jednak baran skończony jesteś — wycharczała, gdy tylko udało jej się wydusić z siebie jakiekolwiek słowa.

— Nie… jestem lew… lew morski!!! — oświadczył i zaczął piszczeć jak foka. Chciała go uderzyć, lecz woda spowolniła ruch ręki i unieszkodliwił siostrę jednym uściskiem. — Chodź tu, bo utoniesz.

— Nie dotykaj mnie, kretynie. Myślałam, że utonąłeś!

— Wiem! A ja sobie odpłynąłem, wyszedłem z wody i cię… CHAPS!... od tyłu — odpowiedział, śmiejąc się w głos.

— To ja teraz radzę ci… CHAPS!... swoje rzeczy, póki nie poszły na dno!

Krzyś zamarł, nie rozumiejąc.

— Emilko… ja myślałem, że jestem królem osłów, ale chyba muszę odstąpić ci tronu! — oświadczył, po czym zaczął rozglądać się za ubraniami. Koszula dryfowała na wyciągnięcie ręki, lecz spodnie, pociągnięte w dół przez sprzączkę w pasku, musiały utonąć.

— Masz za swoje.

— A buty? Buty też wrzuciłaś?

— Tam sobie pływają… — Wskazała kierunek. Krzyś minął ją bez słowa i prędko podpłynął do dryfujących na powierzchni butów. Złapał je i ściskając pod pachą, odwrócił się do siostry.

— A SPODNIE?! — krzyknął zdesperowany. Emilka zrobiła przepraszającą, kpiącą minę, po czym zaczęła podpływać do brzegu.

— Przykro mi, patafianie, sam uznałeś, że nie umiem pływać, więc nie mogę ci pomóc w poszukiwaniach!

Wyszła na brzeg, uświadamiając sobie, że zgubiła pantofle. Jej sukienka, chociaż z zasady lekka i przewiewna, ważyła przynajmniej tyle, co sama Emilka. Jęknęła, wyżynając jej fałdy na trawę.

— Zgubiłam pantofelki!

— Rzeczywiście koszmar! A moja siostra zatopiła mi spodnie! Jak ja wrócę?! — wrzasnął, lecz wyglądał na rozbawionego. Wyczołgał się na brzeg i wzdychając ciężko, spojrzał na taflę wody. — To może tego papierosa chociaż masz?

— A nie wiem, tam go gdzieś rzuciłam — odparła, susząc włosy palcami. Krzyś wstał i wszedłszy na wyższy brzeg, rozglądał się po trawie za niedopałkiem. Odnalazł go, ciesząc się jak dziecko.

— Cholera, ale zgasł. Zapałki miałem w spodniach…

Wracali więc trochę nadąsani, a trochę roześmiani, Emilka w samych pończoszkach, a Krzyś — bez spodni. Zaprowadził ją znacznie dłuższą, lecz odludną drogą, tak że nikt nie miał okazji oglądać jego bielizny. Gdy zaszli dworek od frontu, dał jej instrukcję, by jak najszybciej przemknęła do swojego pokoju, to może nikt ich nie wypyta, dlaczego wracają z niekompletną garderobą. Nie mógł się jednak bardziej mylić.

Wspięli się na palcach po schodach prowadzących na ganek, przeszli przez próg i szli już na górę, gdy usłyszeli głos matki.

— Pięknie.

Elżbieta stała przy drzwiach do salonu z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.

— Cudownie. Mój syn znów się spisał.

— Uciekaj, nie widzi, że nie masz butów… — szepnął Emilce i popchnął ją  do przodu. Poszła za radą brata i resztę rozmowy słyszała z piętra.

— Mamo, nie uwierzysz, co mi się przytrafiło.

— Rzeczywiście, nie uwierzę. Tym razem już nie. — Wyglądała na rozzłoszczoną, a to zdarzało się rzadko, jeśli nie nigdy. — To był ostatni raz, kiedy widziałeś się z Mietkiem. Mam dosyć waszych wybryków. A teraz zejdź tutaj i przeproś Justysię oraz wujka Franka.

— Ale mamo, ja nie mam…

— Wiem, że nie masz. Poprawisz Justysi humor.

Krzyś rzucił szybkie spojrzenie Emilce, równie zdumionej zachowaniem matki, co on sam. Odchrząknął i zszedł z powrotem do korytarza. Gdy minął próg salonu, Emilka usłyszała tylko chichot swojej przyjaciółki.

— Przepraszam.

— Za co? — zapytała butnie. — Za wylanie mi atramentu na głowę czy nazwanie mnie małpą?

— Za jedno… i drugie.

— Nazwałeś ją małpą? — warknęła matka. — Jak śmiesz! Nie tak cię wychowywałam! Co z ciebie za człowiek! Brakuje mi już sił… Wstyd całej rodzinie przynosisz!

Emilka zdjęła brudne pończoszki i zostawiwszy je na górze schodów, zeszła na dół, by cokolwiek widzieć, podczas gdy matka kontynuowała reprymendę.

— Nawet nie chcę wiedzieć, dlaczego nie masz na sobie spodni. Wstydź się teraz, bo będziesz tak chodził do jutra, do wieczora. To twoja kara. Wstyd mi, że takiego syna urodziłam. Znalazłam w twoim pokoju niedopałki. Mało tego, że jesteś głupi jak pierwszy chłopek ze wsi, bo uczyć się nie chcesz, mało, że koleżankom i rodzinie życie zatruwasz, to jeszcze dymisz! A niech ci będzie, ja już się więcej nie wtrącam! Co za dziecko!!! Niewdzięczne!!! Nieznośne!!! Nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyniesiesz, bo mi tylko nerwy szargasz… Żałuję, że cię urodziłam! — Emilka poznała po głosie matki, że jest bliska łez lub płacze.

— Elżuniu, uspokój się — prosił wujek Franek, najwyraźniej zaskoczony takim wybuchem. Emilka podeszła pod drzwi do salonu i omiotła spojrzeniem pomieszczenie. Krzyś stał do niej tyłem, w samych butach, skarpetkach i koszuli, matka ukrywała twarz w dłoniach i płakała, ojciec Justysi próbował ją objąć ramieniem, a sama Justyna wbijała smutne spojrzenie w dywan. Najwyraźniej w całej swej arogancji nigdy nie chciała doprowadzić do takich sytuacji. — Elżuniu, przesadzasz. Chłopak ma szesnaście lat… Robi się wtedy dużo głupich rzeczy, ale nie róbmy z igły widły. Będzie miał swoją karę, ale nie ma sensu mówić takich głupot! Krzysiu, idź na górę, ja zajmę się twoją matką. Justysiu, do samochodu.

Justyna minęła ją jako pierwsza, rzucając Emilce niepewne spojrzenie. Krzyś stał jeszcze kilka sekund na środku salonu, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz. Twarz miał kamienną, lecz nie ustrzegł się reakcji na matczyne słowa. Jego pierś unosiła się i opadała nieregularnym, szarpanym oddechem, jakby ledwo powstrzymywał płacz. Ujęła jego zaciśniętą w pięść dłoń i podążyła za milczącym bratem.

— Pójdę i powiem jej, że to ja wylałam atrament i wrzuciłam…

— Nie — przerwał stanowczo. — To tylko pogorszy.

Towarzyszyła mu aż do jego pokoju, gdzie zamknął się na klucz i nie wychodził do końca dnia. Nie chciał zjeść szarlotki upieczonej przez Anielkę. Emilka zajadała ją więc w samotności, gdyż matka położyła się spać na parę minut po odjeździe Justysi z ojcem. Po chwili dołączyła do niej zmartwiona Anielka.

— Smakuje ci, kózko?

Gosposia zawsze wymyślała jej różne pieszczotliwe przydomki pochodzące od zwierząt.

— Rzeczywiście, koza to dla mnie odpowiednie określenie — jęknęła Emilka. — Bo taka głupia jestem!

— Och, nie to chciałam powiedzieć — tłumaczyła się starsza pani.

— Wiem, ale ja chciałam. To ja wrzuciłam Krzysiowi spodnie do wody i to mi wypadł atrament z rąk… i wtedy się wylał… a Krzyś powiedział… że to on… — Rozpłakała się. — A to nie był on!

— Oj, robaczku, nie płacz… — Anielka przytuliła ją do siebie, gładząc po jasnych włosach i ocierając łzy z nieregularnego nosa Emilki. — Wasza mama po prostu była rozstrojona. Jutro wszystko będzie jak dawniej.

— Rzeczywiście, dziwna była… — Dziewczynka podniosła głowę i zamrugała. — Co się stało?

Gosposia machnęła ręką.

— A bo ja wiem, Emilko. A bo ja wiem…

— Coś jednak wie Anielka.

Starsza pani przewróciła oczami i pokręciła głową. — Dzisiaj słyszałam, jak się strasznie kłóciła przez telefon, aż płakała.

— Przez telefon? Z kim?

— Nie jestem pewna… ale chyba z panem Iwanem.

— Z panem Iwanem? — zdziwiła się. — A cóż takiego, co on powiedział, mogło mamę do płaczu doprowadzić?

Gosposia nie odpowiadała. Poprawiła fałdy sukienki spoczywające na jej pulchnych udach i chrząknęła.

— Co mogło mamę doprowadzić do płaczu? — powtórzyła Emilka. — Niech mi Anielka powie! Bo nie będę spać, a potem sama sobie dopowiem i dopowiem coś źle, nieprawdę jakąś, i będę myśleć, że to prawda, i będę kogoś niesłusznie nienawidzić, i…

— Coś o twoim ojcu. Jakieś kłamstwa nawymyślał i pani wpadła w szał. Nic więcej nie wiem, bo od razu wyszłam. — Anielka wyglądała na kogoś, kto żałuje, że powiedział prawdę. — A teraz zjedz szarlotkę i nie marudź, bo specjalnie dla ciebie robiona.

Emilka pokiwała głową i wzięła widelczyk do ręki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem