dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

23 grudnia 2012

020. SUROWICA (16)


Rozdział XVI

Testament


Jakiś czas po tej rozmowie zadzwonił Krzyś. Brzmiał bardzo nerwowo i wydawał się być zezłoszczony. Emilka próbowała go uspokoić, lecz bezskutecznie.

— Chora! Nie uwierzę! Akurat teraz! — wściekał się.
— Boże, Krzysiu, nie bądź taki bez serca, ona jest naprawdę…
— Wiem, że jest naprawdę! Specjalnie to zrobiła! Specjalnie, bo nie miała sił, by nas wyprowadzić z kłopotów! Łatwiej umrzeć!
— Uspokój się! — krzyknęła przez łzy. Powstrzymała łkanie i przełożyła słuchawkę do drugiego ucha. — Jak możesz! To twoja matka!
Krzyś oddychał ciężko po drugiej stronie słuchawki, nic nie mówiąc.
— Masz rację. Masz rację. Boże, oszalałem… — jęknął po chwili i wydawało jej się, że płacze. — Ja po prostu, Emilko… Ja bym tak chciał… Nie wiem sam, co bym chciał…
— Ja wiem, że chciałbyś dobrze, ale nie martw się tyle — odparła karcąco. — Musisz zdać egzaminy, bez tego naprawdę będzie źle!
— Wiem, wiem. Odzywał się?
Serce Emilki zabiło mocniej. Nigdy nie pytał jej o to, była więc zaskoczona dociekliwością brata. Dziewczyna chrząknęła i zawinęła kabel telefoniczny wokół palca.
— Nie wiem — przyznała szczerze. — Dostałam pocztówkę, ale nie wiem od kogo.
— Skąd? — ożywił się Krzyś.
— Z Grecji. Napisane było: Wygląda na to, że jestem bardzo spóźniony albo coś podobnego.
— I nic więcej?
— Nie.
— A pismo? Po piśmie poznasz.
Emilka oblała się rumieńcem.
— Oj… podarłam już…
— Podarłaś?! — zdziwił się brat. — Dlaczego? — Nie uzyskał odpowiedzi. — Boże, Emilko, ja z tobą nie mogę. Coś tam jeszcze pewnie było, tylko się przyznać nie chcesz!
— Nie, naprawdę. Tylko tyle. Podarłam, bo się zdenerwowałam i tak w impulsie…
Krzyś westchnął głęboko. Emilka oczami wyobraźni widziała jego minę, zapewne wyrażającą zniecierpliwienie, może przewracał oczami… Uśmiechnęła się do siebie na myśl o tej ukochanej twarzy, o całej osobie swojego przyjaciela i opiekuna, o jego temperamentnym sposobie bycia i skłonności do gwałtownej reakcji. Przypomniała sobie, jak bardzo zmienił się w ciągu niespełna półtora roku. Jak bardzo go nie znosiła jeszcze w ubiegłe wakacje… Czasami myślała, że była dla niego niesprawiedliwa, ale potem sobie przypominała, jakie świństwo zrobił panu Iwanowi, który się do niego nie odezwał słowem od tamtej pory, i przestała czuć żal. Poza tym, pomyślała, jakby chcąc się usprawiedliwić, ja także rok temu byłam taka głupia… I jaka przemądrzała — dodała po chwili.
Krzyś przedrzeźniał ją jeszcze chwilę, na koniec jej podokuczał i zapowiedział, że po egzaminach ma przepustkę i zjawi się na kilka dni w domu.
— Kocham cię, braciszku — powiedziała Emilka, gdy upewniła się, że Krzyś już się rozłączył i przypadkiem nie usłyszy jej wyznania.

Następnego dnia znów padało, lecz tym razem od momentu, gdy się przebudziła. Z rana wybrała się do kościoła, oczywiście bez matki, która wyglądała, jakby z Bogiem i tak miała się zaraz spotkać. Odliczała dni do przyjazdu Krzysia, lecz zanim to się stało, w ich progach zawitał pan Staś.
Wcale się nie zmienił przez ostatnie kilka miesięcy. Co prawda, miała okazję widzieć go wielokrotnie od jego wyjazdu na początku stycznia, lecz zawsze przez chwilę i z daleka. Pilnowała, by w dniach, w których przyjeżdżał, akurat nie było jej w domu, albo symulowała migreny. Sama nie potrafiła podać powodów swoich uników — liczyła być może, że pan Staś się zniechęci i zostawi ją w spokoju. Nie należał do jej ulubieńców i nie zanosiło się, by się to zmieniło.
Tym razem jednak swojego przyjazdu nie zapowiedział i gdy wjechał na podjazd, Emilka akurat pomagała Anielce zbierać jabłka w sadzie. Ujrzał to i uchylił kapelusza, uśmiechając się szarmancko.
— Dzień dobry paniom — krzyknął z samochodu. — Ja na chwilę!
Anielka zeszła z drabiny i gderając wesoło, otworzyła gościowi bramę. Wjechawszy na podwórze, otworzył drzwiczki i jego czarno-białe lakierki dotknęły ubitej ziemi znaczonej kurzymi odchodami.
— Dobrze pana widzieć, panie Stanisławie — cieszyła się Anielka — u nas akurat za dużo pierogów nalepione…
— Powiedziałbym, że nie mam czasu na obiad, ale i tak mnie, kochana pani, do krzesła przykujesz i każesz jeść, więc nie pozostaje mi nic innego jak oświadczyć, że umieram z głodu.
— Wspaniale! — zawołała i podparła się pod boki. Emilka przeszła przez furtkę sadu, trzymając na ramieniu kosz z jabłkami. Na jej widok mężczyzna rozpromienił się i ponownie uchylił kapelusza.
— Witaj, Emilko. Dobry Boże, zmieniasz się z dnia na dzień.
— Przecież pan mnie codziennie nie widzi — odrzekła z ledwo wyczuwalną ironią. — Dzień dobry — dodała szybko i dygnęła, zanim zdążyło zrobić się niezręcznie.

— Co pana sprowadza? — zapytała Emilka, gdy siedzieli we dwójkę przy stole. Bardzo nie odpowiadała jej ta sytuacja, jednak musiała zastępować matkę, gdy ta leżała chora. Anielka podeszła i postawiła na środku ogromną misę z parującymi, wielkimi jak pięść pierogami.
— Złe wieści na temat stanu twojej matki — odrzekł, nakładając sobie sześć. — Chciałem z nią porozmawiać.
— Nie — ucięła dziewczyna, nawet nie siląc się na uprzejmość. — Jest bardzo chora. Nikt nie będzie jej zajmował.
— Kiedy trzeba, Emilko, lepiej już nie będzie. A co z jej testamentem? Co z domem? Kto się tobą zaopiekuje? Kto…
— Jak pan śmie! Ona jeszcze żyje! — wrzasnęła histerycznie Emilka, podrywając się. Anielka zamarła, ściskając ucho dzbanka w ręku, z ustami wpół otworzonymi i wytrzeszczonymi oczami. Pan Staś natomiast wcale nie wyglądał na urażonego czy złego, jedynie nieco się zdziwił.
— Emilko, jesteś już duża — przypomniał jej tonem, który sprawił, że poczuła wstyd. Usiadła z powrotem na krzesło, czując ucisk w gardle i łzy w oczach. Zauważyła kątem oka, że jej towarzysz rzuca jej spojrzenie pełne troski.
Przez chwilę panowała cisza, którą przerywały jedynie dźwięki uderzania sztućców o zastawę i żucia pierogów.
— Przepraszam — wychrypiała Emilka, pragnąc w tamtej chwili zapaść się pod ziemię.
— Niepotrzebnie — odrzekł pan Staś. — Nie widzę w twoim zachowaniu nic nietaktownego…
Milczeli kilka minut, jedząc. Dziewczyna unikała patrzenia gdziekolwiek, wlepiła tylko spojrzenie w znikające pierogi. Czuła zapach męskiej wody kolońskiej, papierosów i bogactwa, jaki wydzielało ciało pana Stasia. Po trzech pierogach straciła apetyt i piła herbatę, spoglądając cały czas na dno szklanki.
Pan Staś podziękował za jedzenie i poszedł na górę zająć się wspomnianymi wcześniej sprawami. Emilka także uciekła do siebie, chcąc uniknąć matkowania ze strony Anielki. Gdy została sama, skryła się pod kocem, zwinęła w kłębek i próbowała zasnąć.
Znalazłszy się już na granicy jawy i świadomości, klapa w podłodze kłapnęła donośnie, aż poczuła drżącą falę przechodzącą przez sprężyny materaca. Otworzyła gwałtownie oczy i ujrzała pana Stasia, który stał przy wyjściu z miną winowajcy.
— Och, przepraszam cię, Emilko — mruknął. — Nie chciałem cię obudzić.
— Dlaczego pan tu wszedł? — zapytała niegrzecznym tonem.
Westchnął głęboko.
— Jestem już zmęczony użeraniem się z twoimi humorami — stwierdził nagle. Emilka zerwała się do pozycji siedzącej z oburzeniem ogarniającym jej umysł. — Chciałem wejść, by z tobą porozmawiać.
— Skoro pan widział, że spałam, to po co pan wchodził?! — zeźliła się.
Milczał. Wyglądał na kogoś, kogo przyłapało się na gorącym uczynku. Mrugał wielokrotnie, patrząc ze zdziwieniem wprost w jej oczy, a na jego twarzy nie widniały prawie żadne emocje oprócz odrobiny zaskoczenia.
— I mnie pan jeszcze do tego obraża! — dodała po chwili Emilka.
— Nie obrażam cię… powiedziałem tylko, że… że masz humory… — jąkał się.
— Jak pan jest taki wykończony użeraniem się ze mną, zawsze może pan… wyjść! — orzekła, robiąc dramatyczną przerwę przed ostatnim słowem.
Mężczyzna westchnął ponownie i potarł dłonią twarz, jakby był bardzo starym, zmęczonym i doświadczonym człowiekiem.
— Rozumiem twoje… rozgoryczenie… Ale nie wiem, skąd to uprzedzenie do mnie — mruknął. — Chcę wam pomóc, dlaczego tak mnie traktujesz?
— Pan chce pomóc? — zapytała. — Ja już wiem, co pan chce… Ja już słyszałam, jakie są pana intencje…
Brwi mężczyzny uniosły się wysoko, nadając twarzy wyraz głębokiego zdziwienia, ale też odrobiny złości. Emilka położyła się z powrotem, czując, jakby za chwilę każdy z jej członków miał się odłączyć od tułowia i pójść w swoją stronę, a ona nic na ten rozpad poradzić nie mogła. Zawinęła się w koc, próbując zapobiec takiemu scenariuszowi.
— A jakie są moje intencje? — zapytał pan Staś. Głos drżał mu z wściekłości. — Uważasz, że szukam zysków w tej ruinie?
Emilka milczała, unikając jego szarych, kocich oczu.
— Co ty sobie myślisz, Emilko? — zapytał na wpół wyzywająco.
— Nic — wymamrotała. — Nic, przepraszam, ja chyba już po prostu oszalałam…
Pan Staś wpatrywał się w nią z mieszaniną współczucia i dogasającej złości w spojrzeniu. Emilka czuła, że musi zostać sama, bo tylko chwile dzieliły ją od płaczu. On jednak tego nie wyczuł i zamiast skierować się ku klapie w podłodze, podszedł do jej łóżka. Dziewczyna uświadomiła sobie, że ma całkowicie zaciśnięte gardło, aż sprawiało jej to ból. Skuliła się jeszcze mocniej, oplatając koc wokół tułowia. Pan Staś usiadł na krawędzi materaca i zrobił coś, co bardzo ją zaskoczyło — wsunął rękę między poły koca, odszukał jej spoconą  dłoń i ujął w mocnym uścisku. Miał szorstkie, duże i ciepłe ręce, takie, jakie powinien mieć mężczyzna. Podniosła wzrok i napotkała jego szare oczy, pełne szczerego współczucia i dobroci. Wtedy coś w niej pękło i zaczęła płakać.
Nie wybuchła głośnym szlochem, jak kiedyś, gdy była młodsza, lecz łkała po cichu, a z jej oczu płynęły łzy. Czuła ich smak prawie tak intensywnie, jak chropowatą dłoń pana Stasia. Wyciągnął ku Emilce drugą rękę i objął dziewczynę ramieniem, a gdy nie zaprotestowała, przycisnął do siebie. Znów poczuła intensywny zapach jego wody kolońskiej i tytoniu. Nie przeszkadzał jej jednak tak bardzo, jak wcześniej. Łkała z twarzą schowaną w jego szyi, przyciśnięta całym ciałem, pozbawiona wstydu, uprzedzeń czy złości, pierwszy raz od bardzo dawna czując się tak swobodnie.
Gładził ją po plecach, szepcząc co chwilę długie, szeleszczące „ćśśś…”. Czas płynął powoli i ospale, jakby usnął od tych uspokajających szeptów. Emilka także zrobiła się senna, kołysząc się w ciasnym uścisku. Łzy zaschły na jej policzkach, krew napływająca do twarzy stała się gorąca. W pokoju nic nie dało się usłyszeć oprócz tykania zegarka na komodzie, oddechu pana Stasia oraz jej coraz regularniejszych westchnień.
Nie wiedziała, czy rzeczywiście jej współczuł, czy taką taktykę obrał, by zdobyć jej serce, lecz w tamtej chwili nie miało to dla niej nawet najmniejszego znaczenia. Wiecznie odizolowana, potrzebowała wreszcie bliskości drugiego człowieka, zapomniawszy dawno, jak wiele daje taki kontakt. I jak bardzo krzywdziła samą siebie, dystansując się od innych.
— Muszę już iść — powiedział nagle bardzo dźwięcznym głosem. Uświadomiła sobie, że to dlatego, że miała ucho tuż przy jego krtani. Ocknęła się z zamyślenia i wyprostowała.
— Dziękuję za wszystko i przepraszam za moje zachowanie — wychrypiała. — Zachowywałam się…
— Nic nie szkodzi — przerwał jej. Milczeli przez chwilę, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. — Nie wiem, dlaczego tak chłodno mnie traktujesz. Com zrobił źle?
To pytanie całkowicie ją zaskoczyło: jego szczerość, nagłość i prostota. Nie potrafiła na nie odpowiedzieć, dlatego nie mówiła nic. Po chwili mężczyzna wstał i bez słowa podszedł do klapy w podłodze. Podniósłszy ją, rzekł na odchodne:
— Trzeba znaleźć tego człowieka, na którego idzie cała posiadłość. Bez tego nic nie załatwię.
Pokiwała głową, patrząc, jak odchodzi.

Dwa dni później zadzwonił Krzyś i powiedział, że ze względu na okoliczności pozwolili mu wcześniej zdawać poprawkę, którą zaliczył.
— Teraz będę się pakował i wieczorem wsiadam w pociąg — powiedział bezbarwnym tonem. — Będę koło północy.
— Przyjadę po ciebie — zadeklarowała się. — Myślę, że pan Rysio nie będzie miał nic przeciwko.
— Oj, a co, jakiś interes masz, że tak biegniesz na spotkanie z braciszkiem? — roześmiał się nagle. Chciała odpowiedzieć coś miłego, lecz powstrzymała się i kontynuowała przekomarzanie.
Cały dzień na zmianę leżała i kręciła się po domu, nie mogąc doczekać się przyjazdu Krzysia. Chciała go zobaczyć jak najprędzej, przytulić, wycałować i pozwolić się zmiażdżyć w jego bezlitosnym uścisku, a przede wszystkim — poczuć, że nie jest sama z problemami.
Wieczorem matka poprosiła ją do pokoju. Gdy Emilka pojawiła się w jej sypialni, uderzyło w nią bladość twarzy Elżbiety, jej ciężki oddech i cienie pod oczami. Dziewczyna przysunęła krzesło obok łóżka chorej i usiadła na nim, czując, jak ogarnia ją nagły napad paniki. Matka przez chwilę zbierała się w sobie, patrząc na Emilkę spod opuszczonych do połowy powiek.
— Pomożesz mi coś napisać, kochanie? — zapytała cicho zachrypniętym głosem. Emilka pokiwała głową. — Podyktuję ci… dopisek… do testamentu, dobrze?
Dziewczyna wstała i poszła po kartkę papieru i pióro. Wytarła ukradkiem spływające z oczu łzy i odetchnąwszy kilka razy głęboko, wróciła i usiadła przy łóżku matki. Podłożywszy pod kartkę podkładkę, czekała na słowa matki.
— Pisz, skarbie… Ja tylko podpiszę… Pisz tak: Ja, Elżbieta Franczakowa, w pełni zdrowa na umyśle…
Emilka pisała starannie, czując kolejne łzy zbierające się w jej oczach. Ciężko było jej pisać drżącą ręką, lecz powstrzymywała dygotanie i wykonywała polecenie matki.
— …pragnę przekazać opiekę nad moją córką Emilką… Piszesz?
— Tak, piszę…
Matka nagle charknęła i dostała nagłego napadu suchego, skrzypiącego kaszlu. Poczerwieniała na twarzy, łzy nabiegły jej do oczu o popękanych naczynkach. Po chwili uspokoiła się i trzymając rękę na piersiach kontynuowała:
— …nad moją córką Emilką mojej siostrze Franciszce…
— Ciotce Franciszce? — zdziwiła się Emilka, zapominając na chwilę o przytłaczającym ją przygnębieniu.
— A komu, kochanie? — prawie szepnęła matka.
— Przecież Krzyś jest już…
Urwała, uświadamiając sobie, że Krzyś nie może się nią opiekować, że jest w wojsku… Nie chciała mieszkać u siostry swojej matki, która była dla niej irytująca, głośna i głupia, lecz powstrzymała się od wszelkich próśb, zrozumiawszy, że to nie pora na egoizm. Elżbieta czekała jeszcze chwilę, aż jej córka dokończy myśl, po czym dyktowała dalej:
— ...mojej siostrze Franciszce i proszę ją o rzetelną i troskliwą opiekę oraz zapewnienie wszelkiej dostępnej edukacji. — Ręka Emilki drżała coraz mocniej, pismo stawało się niewyraźne i brzydkie. — Ja, niżej podpisana… Napisz datę i zostaw miejsce, daj, podpiszę…
— Mamo? — zapytała się nagle, wpatrując w dopiero co napisane słowa. — Mamo, przecież to oczywiste, że zajęłaby się mną ciocia, chyba nie trzeba tego…
— Trzeba — ucięła matka. — Trzeba, bo nie ma sensu przepisywać całego… testamentu… — Znów zaczęła kaszleć, a gdy się uspokoiła, brwi Emilki tworzyły prawie jedną linię.
— Nie rozumiem. To kto miał sprawować nade mną opiekę?
Elżbieta kaszlała i kaszlała, aż otarła łzy i spojrzała na swoją córkę niepewnie.
— Pan Iwan. Taki był zapis w testamencie ojca. Że przejmuje posiadłość i opiekę nad wami. Ale Krzyś jest już pełnoletni.
Emilka zamarła, wpatrując się w szoku w matczyną, wymęczoną twarz.
— Pan Iwan? Ale jak to?!
— Poprosił… — wychrypiała matka, coraz bardziej opadła z sił. — Powiedział, że będziecie tutaj mieszkać… że po co… po co was męczyć… martwić przeprowadzkami…
— Mamo, ja nic nie rozumiem. Dlaczego oddajecie dworek pani Iwanowi, a nie Krzysiowi? Jak mogliście to zrobić?
Matka milczała, a w jej oczach zbierało się coraz więcej łez, tym razem nie od kaszlu. Patrzyła się w przeciwległą ścianę, oddychając coraz częściej i głośniej. Po chwili załkała i otarłszy twarz chusteczką, powiedziała:
— Jam nie chciała… Prosiłam ojca… ale on się nie zgodził… Mówił, że tak będzie lepiej… że jak mu nie oddamy, to cały dworek przepadnie… Ale ja nie chciałam…
Znów zaczęła kaszleć.
— Mówię mu: Henryku, ale jak to tak nasze dzieci… obdzierać z majątków… A on mi na to, że… że jak Iwanek naszych długów nie zapłaci, to nie będzie was z czego obdzierać…
Płakała coraz intensywniej. Emilka pochłaniała każde słowo, które wydobywało się z matczynych ust.
— Iwanek… Iwan wydawał mi się wtedy… dobrym człowiekiem… Mówił mi tylko… że kocha to miejsce… że chce… że chce dom jakiś mieć…
Elżbieta z coraz większym trudem składała zdania, oddychając nieregularnie i płytko. Znów zaczęła kaszleć, a kolejne łzy płynęły z jej oczu na blade, zapadnięte policzki.
— Jakże mu mogłam odmówić… Ale gdybym wiedziała, że on taki… To ja cię nie oddam w ręce… w ręce gwałtownika… takiego jak on…
— Mamo, o czym ty mówisz?
Elżbieta zakaszlała ponownie, wytarła twarz z łez i oświadczyła:
— Krzyś mi już mówił, co on nawyprawiał.
— Mamo! — pisnęła Emilka. — Pan Iwan nigdy nie skrzywdził żadnej kobiety! Krzyś się wściekł o ten dworek i nazmyślał! Mamo, nie mów mi, że w to wierzysz…
Matka patrzyła na nią badawczo zaszklonymi, wyblakłymi tęczówkami.
— Lucyna też kłamała, ze złości… Mamo, pan Iwan nie jest ideałem człowieka, ale nie myśl… nie myśl o nim takich rzeczy — prosiła Emilka. — Ja ich widziałam wtedy razem i z całą pewnością krzywdy jej nie robił!
— Emilko, czy ty i pan Iwan… Ja pamiętam, że na wiosnę w ubiegłym roku… Przecież on…
— Mamo! — Dziewczyna poczuła przypływ złości. — Mamo, przecież ci mówiłam, że to najgłupsza bzdura świata!
— Ale… — Elżbieta zawahała się. — Skarbie, bądźże ze mną szczera…
— Dlaczego mi nie wierzysz? — zapytała Emilka, a żal ścisnął jej gardło. — Dlaczego nie wierzysz własnej, rodzonej córce, nawet teraz?
Zapadła chwila ciszy, podczas której matka oddychała ciężko, wpatrując się w swoje dziecko wyblakłymi tęczówkami. Po chwili westchnęła bardzo głęboko i bardzo głośno, pociągnęła nosem i odezwała się:
— Skoro tak mówisz… — powiedziała cicho. — Więc chcesz… chcesz, by on się tobą…
— Nie — przerwała szybko Emilka. — Ja… To znaczy… Ja to bym chciała, by nic się nie zmieniło…
Matka spojrzała na nią uważnie i w jej oczach zebrały się kolejne łzy. Wyciągnęła rękę do Emilki i uścisnęła jej dłoń słabo. Dziewczyna spuściła wzrok i nim zdążyła się zmobilizować, zaczęła płakać. Nie chciała tego robić przy matce ani przy kimkolwiek innym, lecz było już za późno. Łzy płynęły jej z oczu właściwie nieustannie, ciągłymi strumieniami, a każda piekła jej podrażnioną od ocierania skórę na policzkach. Słyszała także cichy, zachrypnięty szloch matki, której uścisk po chwili zelżał.
Emilka podniosła wzrok i ujrzała, że twarz Elżbiety zrobiła się jeszcze bledsza, o ile to było w ogóle możliwe. Z jej piersi wydobywało się coraz głośniejsze rzężenie, na czoło wstąpił pot.
— Emilko… Emilko, jak mi duszno… Otwórz… okno…
Dziewczyna zerwała się i uchyliła odrobinę okno, na tyle jednak, by w pokoju nie zrobił się przeciąg. Potem pobiegła do Anielki, która chwilę później robiła matce okłady, podawała ziółka i poprawiała poduszkę z wyrazem zrezygnowania w smutnych oczach. Po chwili oddech ustabilizował się, matka wróciła do nieco zdrowszych kolorów i zasnęła.

Podróż na dworzec wyjątkowo się Emilce dłużyła. Pan Rysio próbował ją jakoś zainteresować różnorakimi tematami, a to nauką, a to pogodą, a to końmi, lecz Emilka nie potrafiła na niczym swojej uwagi skupić i tylko odburkiwała coś bezsensownego co jakiś czas. W końcu dozorca zaprzestał prób umilenia jej czasu i oboje zamilkli.
Gdy wjechali do miasta, dziewczyna czuła się, jakby miała zaraz wyfrunąć ze swojego ciała i polecieć samej na dworzec. Zawsze myślała o ponownym spotkaniu z Krzysiem jako o dniu, w którym wszystkie jej problemy przestaną istnieć, a przynajmniej stracą swoją ważność. Wciąż liczyła, że razem z bratem łatwiej jej będzie radzić sobie z kłopotami, w które się wplątali, i chociaż wiedziała, że to wyjątkowy przejaw naiwności, lżej jej się oddychało z myślą, że go ujrzy.
Gdy wjechali na dworcowy parking, wyszła z samochodu, zanim kierowca zdążył go w pełni zatrzymać. Kłapnęła drzwiami i ruszyła w stronę wejścia do budynku, mijając spieszących się, obcych ludzi o nieznanych twarzach. Co chwilę z kimś się zderzała, przepychała łokciami przez tłumy, aż nareszcie dotarła do peronów. Szukała tego, przy którym stałby pociąg Krzysia, lecz okazało się, że ów jeszcze nie przyjechał. Przeszła przez tory i usiadła na ławce, a ręce pociły jej się ze zdenerwowania, którego przyczyn nie potrafiła określić.
Po chwili dołączył do niej pan Rysio i bez słowa usiadł obok. Czas płynął bardzo powoli, w szczególności, że Emilka spoglądała co rusz na wskazówki zegara, nasłuchując dźwięku nadjeżdżającego pociągu. Po piętnastu minutach doczekała się. Usłyszawszy dźwięk pracujących mechanizmów i parującego silnika, odwróciła głowę w stronę, z której dobiegał. To był ten pociąg. Wstała i niemalże ze łzami w oczach wyczekiwała zobaczenia brata po półrocznej rozłące. Wpatrywała się w okna hamującego pociągu, licząc, że może już tam zobacz ukochaną twarz, lecz migały zbyt szybko. Hamulce zapiszczały, silniki przestały pracować, szmer ludzkich głosów wzmógł się i drzwi do wagonów otworzyły się.
Wychodzili z nich ludzie różnej płci i wieku, każdy w innym nastroju na obcych twarzach. Po kilku chwilach pojawił się także Krzyś, chociaż właściwie wyglądał zupełnie inaczej, lecz w tamtej chwili nie zwracała na to uwagi. Gdy ich zobaczył, rozpromienił się. Podszedł, postawił walizki na błyszczącej, marmurowej podłodze i pozwolił Emilce wpaść sobie w ramiona.
Przyciskała się do jego ciała, nie mogąc powstrzymać łez. Wydawało jej się, jakby nawet sam Bóg nie był w stanie wymyślić kłopotu, który w tej chwili miałby dla niej znaczenie, teraz, gdy miała obok siebie ukochanego brata. Oplatała ramionami jego kark i szyję jak dziecko. Usłyszała, że Krzyś mówi coś do dozorcy, głaszcząc ją po plecach i próbując delikatnie wyrwać się z uścisku.
— Emilko, puść mnie, idźmy już… — prosił zmęczonym głosem. Niechętnie wykonała jego polecenie i puściwszy go, spojrzała w twarz brata. Wyglądała, jakby postarzała się przynajmniej o pięć lat. Rysy mu zmężniały, chociaż nie potrafiła powiedzieć, czy był przystojny, gdyż był po prostu Krzysiem. Jej bratem. Włosy miał krótkie, ścięte prawe całkowicie, na twarzy kilka drobnych, niezbyt głębokich blizn. Lecz nie to tak dobitnie stanowiło o jego przemianie, lecz wyraz oczu, w których zamiast błyskających wiecznie, psotliwych iskierek dostrzegła ledwo tlący się zapał do życia. Liczyła, że to ze zmęczenia podróżą, lecz przeczuwała, że może się gorzko rozczarować. — No, to ile mam ci pożyczyć? — roześmiał się.
— Ale ty jesteś głupi! — jęknęła, uderzając brata pięścią w pierś. Zaśmiał się jeszcze głośniej.
— Sama jesteś głupia. Zobacz, płaczesz.
Otarła policzki z łez, nie mogąc powstrzymać kolejnych. Krzyś ponownie przycisnął ją do siebie, a Emilka poczuła w nozdrzach silną woń tytoniu.
— Chodź już — powiedział, biorąc walizkę w lewą rękę, a siostrze proponując swoje prawe ramię. Ujęła je i wtulając się w braciszka, ruszyła z nim do samochodu. Gdy jechali drogą powrotną, Krzyś wyglądał, jakby miał zaraz usnąć, więc nie zaczepiała go więcej i pozwoliła odpocząć.
Była już noc, zresztą bardzo piękna. Niczym nie zasłonięte gwiazdy migotały na granatowym tle. Cieniutki jak źdźbło trawy księżyc nie mógł dawać zbyt wiele światła, więc gdy krajobraz miejski ustąpił miejsca lasom i polom, wokół nich zrobiło się całkowicie ciemno. Krzyś oparł głowę o szybę i przysypiał, wyglądając jak pijany.
Po kwadransie dojechali już do wsi. Droga stała się nierówna, a cały samochód podskakiwał na dołkach i małych wzniesieniach. Krzyś obudził się i wyprostował, rozglądając wokoło.
— Już? Jakoś szybko minęło — mruknął. Emilka uśmiechnęła się. Spojrzała na wprost i ujrzała coś dziwnego.
— A czemuż światła popalone w całym domu? — zapytał pan Rysio. Nie odpowiedziała, czując, jak serce podchodzi jej pod gardło. Kierowca przyspieszył i po chwili znaleźli się przed bramą. Emilka wyskoczyła jak oparzona na zewnątrz, by otworzyć, ze zmartwieniem patrząc w kierunku domu, w którym prawie wszędzie były pozapalane światła.
Samochód wjechał na podwórze. Dziewczyna nie czekała na to i nie zamknęła bramy, chcąc jak najszybciej wejść i zobaczyć, co się dzieje. Prawie biegnąc, minęła Krzysia wypakowującego walizki z bagażnika, otworzyła szybko furtkę, przebiegła przez ogródek, przeskoczyła schodki na taras i otworzyła prędko drzwi. W tej samej chwili w progu stanęła Anielka, jakby właśnie chciała jej otworzyć, z miną, która mówiła wszystko.
Emilka minęła gosposię i ruszyła po schodach, prawie potykając się o stopnie. Usłyszała głos Urszulki wołający wszystkich domowników. Niewiele myśląc, przebiegła przez korytarz i stanęła u progu sypialni matki. Nad łóżkiem Elżbiety stała służka, zasłaniając sobie usta ręką. Poderwała szybko wzrok i spojrzała na dziewczynę oczami pełnymi szoku i przerażenia. Emilka zbliżyła się do łóżka matki, czując łzy w oczach.
Słyszała kiedyś, że ludzie martwi wyglądają, jakby spali. Kiedy usiadła na materacu, była to ostatnia rzecz, jaka mogłaby jej przyjść do głowy. Chociaż Elżbieta nie poruszała się ani nie oddychała, jej twarz zastygnięta była w mieszance przerażenia, bólu i potwornego osamotnienia, jakby wciąż była wśród żywych, lecz ktoś jej na siłę zamknął oczy.

13 komentarzy:

  1. Enigmatyczna24.12.2012, 17:47

    Prawie codziennie tu wchodziłam i doczekałam się :)

    Elżbieta nie żyje, to było nieuniknione. Mam nadzieję, że Iwan w końcu się pojawi; ciekawa jestem, czy bardzo się wkurzy o tą zmianę w testamencie, jakiej dokonała Elżbieta przed śmiercią. Zastanawia mnie, co planuje pan Staś. Chce jakoś odkręcić ten testament? A może sprzątnąć Iwana? ;) Różne myśli przychodzą mi do głowy. Czekam na następny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za opinię, cieszę się, że tym razem nie masz uwag... :D To chyba mój spory sukces. hihi.
      Pan Staś, jak sądzę, i tak zrobi inaczej niż wszyscy, łącznie ze mną, się spodziewają... ;) Pozdrawiam.

      Usuń
  2. No proszę, ależ wolta, pani kochana. Zmiany testamentu, śmierć Elżbiety, co nieco o dawnych tajemnicach... Ja tylko czekam, aż Iwan się odnajdzie, Iwana mi brak.
    Staś to się dalej kręci po uniwersum i ja dalej nie wiem, po co. Czy pan Staś wie, co ma robić? Ech, pewnie mi nie powiesz, szkoda, szkoda.

    Broz-Tito

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj ;) Przez zabiegi czysto świąteczne nie miałam czasu doglądać blogów, ale cieszę się, że ty miałaś czasu uraczyć nas nowym rozdziałem "szeptów".
    Przyznam szczerze, że drugą serię opowiadania zaczęłaś z grubej rury - zmiany w testamencie, śmierć Elżbiety - nie spodziewałam się, że tak szybko zejdzie z świata Emilki i Krzysia, ale tytuł właściwie był obiecujący, prawda?
    Cieszę się, że Krzysiu został przepustkę (czy jakikolwiek to się nazywa) i wrócił do domu. Mam tylko nadzieję, że tu, że zdał egzaminy nie było kłamstwem. Nie sądziłam, że na młodym Franczaku tak dość szybko odbije się piętno dorosłości tudzież szarej rzeczywistości, trochę mi żal, że ten młody, pełen iskier wesołości, spontaniczny chłopiec przepadł w strugach szarej rzeczywistości, jednakowoż mam rozumieć, że to taka metafora jego dorosłości? Oby tylko był Emilce otuchom na te ciężkie chwilę, co ich teraz czekają.
    Widzę, że pan Staś nie zrezygnował i nadal chce pojąć Emilkę. Mam też wrażenie, że chce obrócić w jakiś sposób obietnice, którą wymusił na rodzinie Emilki Pietruczuk.
    Czekam na powrót Iwana, bo bardzo mi go w tym wszystkim brakuje.
    Ściskam ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem pewna czy dobrze rozumiem Twój komentarz, ale chyba przegapiłaś poprzedni rozdział (mój błąd, zapominam ciągle dodać go do odlnego menu). Ten rozdział jest drugim z drugiej części. co do merytorycznej części szystkich komentarzy odniosę się jak będe miała chwilkę, pozdrawiam.

      Usuń
    2. Wiem, że jest drugi, ale mimo wszystko nie zmienia to faktu, że jest to dopiero początek drugiej serii, prawda?;)

      Usuń
    3. Wraz z 14 rozdziałem kończy się I część i pewien etap w życiu zarówno Emilki, jak i Krzysia. Dziękuję za opinię, do niczego więcej nie mogę się odnieść, bo to oczywiście się okaże w treści opowiadania :)

      Usuń
  4. Witam serdecznie na http://shiibuya.blogspot.com/ pojawiła się ocena twojego bloga. Serdecznie zapraszam do zapoznania się z nią i skomentowania :) POzdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam :) Trafiłam na ten blog przypadkiem. Przeczytałąm kilka pierwszych rozdziałów i jestem pod wrażeniem ! Naprawdę :)Jeszcze nigdy nie spotkałam się z takim blogiem i myślałam, że jestem jedyna :)Też piszę historię z okresu mięzywojennego. Są to dalsze losy mojego ulubionego bohatera literackiego, Cezarego Baryki z powieści "Przedwiośnie" Żeromski pozostawia czytelnikowi otwarte zakończenie więc postanowiłam skorzysttać z tego faktu i opisać dalsze losy Baryki. Będę tu często zaglądać :) Zapraszam do mnie na http://buntownik-baryka.blogspot.com/ wpadnij, oceń, a jeśli Ci się spoodoba to wpadaj częściej :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, cieszę, że się podoba. Jak po maturze (lub przed, jeśli dopadnie mnie demon prokrastynacji) znajdę chwilkę, to wpadnę i poczytam. Pozdrawiam.

      Usuń
  6. Kurczę, gdzie się podział mój komentarz ??? :)

    OdpowiedzUsuń
  7. To opowiadanie jest świetne, podoba mi się ten styl pisania. Szkoda, że blog został zakończony.
    Zapraszam do moich opowiadań, może któreś się spodoba.
    wadazagency.blogspot.com
    opowiadanie-demona.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem