dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

2 czerwca 2012

011. SUROWICA (8)


Kolejny rozdział za dwa tygodnie w okolicach weekendu. Mam nadzieję, że się wszystkim spodoba. Dziękuję za tyle miłych słów pod poprzednimi postami. Pozdrawiam i zapraszam do lektury :)

Rozdział VIII

Dzień jego powrotu




W Wigilię Bożego Narodzenia Emilia nie miała już żadnych obowiązków, musiała jedynie przyszykować się do kolacji. Od rana czuć było zapach przepysznych potraw świątecznych, a służki oraz służący krzątali się w popłochu to w tę, to we w tę. Lecz Emilkę nie interesowało ani pyszne jedzenie, ani piękne dekoracje, ani nic innego. Siedziała przy toaletce i plotła warkocza z bijącym szybko sercem, z głową pełną Antkowej twarzy, Antkowego głosu i Antkowych figlarnych uśmiechów. Z tak gorącą krwią zeszła na dół, już gotowa, pachnąca, uczesana, ubrana i wypiękniona.
Stół był prawie cały zastawiony, talerze błyszczące, sztućce wypolerowane, pękate kielichy ustawione w równych odstępach. Poszła do kuchni i zapytała Anielkę, czy może się do czegoś przydać, lecz czerwona z nerwów i zabiegana gosposia nawet nie usłyszała pytania. Matka zaś, chcąc się jej najwyraźniej pozbyć na jakiś czas, rozkazała wypatrywać na niebie pierwszej gwiazdki, na co Emilka ochoczo przystała. Przez okno sieni ujrzała Antka oraz Krzysztofa palących papierosy na ganku. Ubrała się ciepło i wyszła do nich na mroźne, przeszywające powietrze.
— O, i ciebie, siostrzyczko kochana, matuchna nasza wysłała na mróz?
Uśmiechnęła się niemrawo, spoglądając na wesołego i rumianego od mrozu Krzysztofa. Wiatr mierzwił jego coraz dłuższe włosy, a twarz znikała co chwilę w gęstym dymie tytoniowym. Antek zaś, mimo że blady i widocznie zmęczony, wyglądał naprawdę schludnie i pociągająco — jak kiedyś. Spoglądał na nią uważnie swoimi jasnoszarymi tęczówkami, a w jego oczach czaiły się tak dobrze jej znane, wesołe iskierki. Uśmiechnęła się do niego krótko i spuściła wzrok, gdy odwzajemnił uśmiech.
— Urwanie głowy z tymi świętami — mruczał Krzysztof. — Zrób to, zrób tamto, powieś łańcuch, popraw listwę, jakbyśmy od tego nie mieli służby, co nie, Antoś? — roześmiał się, szturchając kolegę w bok.
— Służba też ma święta — odrzekł bez cienia uśmiechu.
— Wiem przecież, tak sobie dowcipkuję.
— Ty żeś powinien się cieszyć, a nie stękać o to i tamto. Nie każden może sobie pozwolić na takie uczty, jak ta dzisiejsza. Jak żem wszedł z rana do kuchni, to jak Bozię kocham, przez całe życie nie widziałem tyle jedzenia w jednym miejscu.
— To czary kochanych pani Cesi i Anielki.
Nagle w okno sieni zapukała matka i gestem przywołała Krzysia do siebie. Ten, kręcąc głową, dopalał papierosa prędko, gdy drzwi otworzyły się i matka stanęła u progu.
— Aj ty, ja ci dam — ja ci dam! Gaś to natychmiast! Co żeś mi obiecał?!
— Mamo, obiecałem ci to dawno temu, jestem już…
— Co za chłopsko! Za minutę na strychu, musisz pomóc z krzesłami!
Wróciła do środka, pozostawiając Krzysia z nietęgą miną. Pokręcił głową i dopaliwszy papierosa, przydeptał go i także wszedł do domu. Antek patrzył na Emilkę, uśmiechając się.
— Paliłaś kiedyś, Emilko? — zapytał. Pierwszy raz usłyszała swoje imię w jego ustach, a nuta, która zadźwięczała w głosie chłopaka, sprawiła jej niemałą przyjemność.
— Nie, nie, Antoś, coś ty.
— A chciałabyś spróbować?
— Antek! — obruszyła się, chociaż żartobliwie. Roześmiał się i odrzekł:
— No, dobrze już, przecie nic nie mówię.
Bezwstydnie spoglądał w jej oczy z tym ukochanym, figlarnym błyskiem w oku. Był wyższy od niej o głowę, smukły i przystojny. Jego kwadratową szczękę pokrywał ledwo widoczny, delikatny zarost, usta miał wąskie, kości policzkowe wydatne, słowem — rysy ostre, męskie, dojrzałe już. Szalenie podobał jej się całokształt jego twarzy, chociaż patrząc na nią, była świadoma, że nie jest to uroda uniwersalna i nie każda mogłaby się zachwycić do stopnia takiego, jak i ona sama. Niebo ciemniało i szarzało, tak że po chwili musiała bardzo wytężać wzrok, by dostrzec jego oczy w zapadającym mroku.
Uświadomiła sobie, że papierosa skończył palić już kilka minut wcześniej, teraz tylko zagadywał ją, rozbawiał i zaczepiał. Nie słuchała go, lecz mimo to potakiwała uprzejmie, śmiała wtedy, kiedy i on, pozwalała dotykać mimochodem. Zgarnął jej kosmyk z czoła, strzepnął paproch z kożuszka, poprawił beret, zasuwając go na uszy… Zachwycona Emilka nie potrafiła zapanować nad tym, co działo się wewnątrz niej, a wszystko szalało: serce biło w przyspieszonym tempie, pompując wrzącą krew w spocone dłonie, zmiękłe nogi i rumiane policzki, a żołądek skręcał się w tym samym rytmie, nie pozwalając dziewczynie skupić się na chociaż jednej myśli, jakiejkolwiek, którą próbowała uchwycić.
— Emilko, za nic ty mnie nie słuchasz… znowu.
Zamrugała i spojrzała w dół.
— Przepraszam, zamyśliłam się.
— Wiem — odrzekł. Westchnął głęboko i rozejrzał się wokoło. — Źle stąd widać gwiazdy, to przez jasność z okien. Niebo niewidoczne.
Podniosła głowę.
— A jest już gwiazdka?
— No nie wiem, przecie mówię.
— Jak przegapię gwiazdkę, to mnie mamusia zamorduje.
— To chodź stąd — zaproponował.
Nic nie mówiąc i nawet nic nie myśląc, przeszła z Antkiem przez podwórze, gdzie robiło się coraz ciemniej i ciemniej. Patrząc na parę, która wydobywała się z ich ust, podejrzewała, że było zatrważająco zimno, lecz krocząc po żwirowanej ziemi, miała wrażenie, jakby wrzucono ją do kotła z wrzącą wodą. W końcu zatrzymali się w odpowiedniej odległości od domu, tuż za stajnią, gdzie było ciemno, a niebo znacznie lepiej widoczne. Podniosła głowę. Nieboskłon przykryły grube, gęste chmury, tylko miejscami przerzedzone, więc ciężko jej było cokolwiek stwierdzić. Z góry spokojnie spadały na nich poruszane podmuchami wiatru płatki śniegu o bajkowych kształtach, osiadając na ubraniach.
Wtedy poczuła dłoń Antka na skórze. Wodził opuszkami palców po jej rumianym policzku, aż w końcu ujął jej twarz w dłonie i pocałował. Jej wargi, wciąż jeszcze na granicy pomiędzy dzieciństwem a dojrzałością, pulsowały ochoczo w rytm uderzeń rozemocjonowanego serduszka. Pocałunki Antosia, niezbyt namiętne, lecz za to bardzo czułe, wprawiały ją w coraz głębszy stan błogości. Duże dłonie wsunął między poły jej kożuszka i przycisnął dziewczynę do siebie.
 — Emilka? — usłyszeli głos Krzysztofa. Natychmiast od Antka odskoczyła i oddychając ciężko, spojrzała na brata, który patrzył na nich przez chwilę z wysoko uniesionymi brwiami, po czym zaanonsował: — Matka zarządziła, że nieba i tak nie widać i zaczynamy kolację już zaraz. Kazała was zawołać.
Emilka, spuszczając wzrok, czerwona cała nie tylko od pocałunków, ale i niezręcznej sytuacji, minęła brata bez słowa. Antek szedł kilka kroków za nią, lecz gdy zbliżył się do Krzysztofa, ten zatrzymał go, zaciskając dłoń na ramieniu chłopaka. Dziewczyna przystanęła, przeczuwając, co się szykuje.
— Krzysiu, proszę cię, odpuść — odezwała się po cichu. — Krzysiu, daj spokój…
— Ty sukinsynu — warczał Krzysztof. — Mówiłem ci, byś jej nie dotykał…
— Krzysiu, proszę cię!
— Ona ma swój rozum i swoją wolę, pozwól jej wybierać, kto ją będzie dotykał — odrzekł drugi.
— Krzysiu, odpuść, dzisiaj Wigilia!
Krzysztof milczał, wpatrując się w Antka wściekłym wzrokiem i dysząc ciężko. Antoś nie opuszczał wzroku, lecz był spokojniejszy, aż w końcu odepchnął rękę oponenta i minął i jego, i Emilkę bez słowa.
— Tylko żebyś się nie zagalopował — krzyknął za nim Krzysztof — i nie poszedł przypadkiem do jadalni. Służba świętuje w czeladnej!
Antek zatrzymał się, odwrócony do nich plecami.
— Krzysiu, jak możesz! Jesteś okrutny! — pisnęła Emilka, mając łzy w oczach.
— Pan Antoni chyba zapomina czasami, gdzie jego miejsce…
— A jakie to ma znaczenie? Krzysztof, głupolu, opamiętajże się, dopiero com cię chwaliła, żeś taki rozsądny, a ty znów swoje…
Lecz w połowie zdania, które wypowiedziała, Antek odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w ich stronę, odpychając po drodze Emilkę. Nim cokolwiek zdążyła zrobić, nim chociażby rzekła słowo, rzucił się na Krzysztofa, warcząc z wściekłością. Złapał go za poły skórzanej kurtki i z zaskakującą jak na niego siłą podniósł chłopaka w górę, pchając jednocześnie do przodu, aż podparł go pod ściany stajni. Emilka krzyknęła, a Antek zamarł, w jednej ręce ściskając materiał na piersi Krzysztofa, a drugą zatrzymując w powietrzu zaciśniętą w pięść. Dyszeli ciężko, patrząc na siebie z wściekłością. W końcu opuścił obydwie ręce, rozluźnił z uścisku, wytarł o spodnie i rzekł:
— Moje miejsce jest tam, gdzie sam zechcę, i nic ci do tego.
A potem zwrócił się do Emilii.
— Twój brat to szaleniec. Uważaj na niego, bo jeszcze kiedy uzna, że ty sama sobie zagrażasz i ciebie pobije i wyklnie.
Krzysztof stał pod ścianą stajni, uspokoiwszy się nieco, i patrzył na to wszystko z kamienną twarzą. W końcu odetchnął głęboko i przypomniał, że opłatek czeka, że powinni już wracać i nie sprzeczać się więcej, zupełnie jakby ta sprzeczka nie zaczęła się od jego podłego zachowania.

— W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie.  Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz.  Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta.  Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida,  żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna.  Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania.  Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie. Oto Słowo Pańskie.
Emilka skończyła czytać, wszyscy zebrani odpowiedzieli: „Chwała Tobie, Chryste”, a ciotka Franciszka teatralnym gestem otarła łzę, która zabłyszczała w jej oku.
— Ach, wspaniałe, wspaniałe… — kwękała, lecz nikt dokładnie nie wiedział, co było aż tak wspaniałe.
— Emilko, zacznij śpiewać — zarządziła matka.
 Emilia nabrała powietrza w płuca i idąc za rodzinnym zwyczajem, zaśpiewała sama pierwszą, wstępną zwrotkę Wśród nocnej ciszy, nie patrząc na nikogo. Głos drżał jej wciąż od emocji, które nawiedziły dziewczynę jeszcze kilkanaście minut wcześniej. Za moment dołączyła do niej reszta zebranych przy zastawionym pięknie stole, odetchnęła więc z ulgą i śpiewała po cichu.
Po czterech zwrotkach matka wstała i biorąc talerzyk z opłatkiem do ręki, zaczęła mówić:
— W ten szczególny dzień roku, jakim jest Wigilia Narodzenia Pańskiego, pragnę życzyć wam wszystkim, kochani, przede wszystkim zdrowia, bo ono najważniejsze ze wszystkich. Nie ma na świecie naszym, ziemskim, nic cenniejszego niż spokój na ciele, samam tego świadkiem, patrząc na powolną śmierć męża mojego ukochanego, Henryka, a dla niektórych tu ojca, wuja, szwagra bądź po prostu przyjaciela, a także córuchny mojej najmilszej, Jadwisi. Życzyć wam jeszcze pragnę wszystkim, abyście w szczęściu i dobrobycie dotrwali do następnych świąt, a i żeby nikogo ni fortuna opuszczała, ni rozsądek, ni serce dobre i czyste. Wszystkiego dobrego.
To mówiąc, połamała opłatek i rozdała najstarszym, ci zaraz rozpoczęli łamanie z sąsiadami, i tak mijał wszystkim początek Wigilijnego świętowania. Krzysztof podszedł do gramofonu i nastawił płytę z polskimi kolędami w wykonaniu jakiegoś chóru, a ciche, przenikające serca głosy poniosły się po pomieszczeniu, wprawiając wszystkich w bardzo przyjemny nastrój. Emilia usłyszała od matki życzenia zdrowia, spokoju ducha i wstawiennictwa Bożego, od babki Natalii, by zawsze żyła zgodnie z przykazaniami Bożymi, by nigdy nie postępowała kierowana emocjami oraz rosła Panu Bogu na chwałę, od dziadka Gienka — życzenia cnoty rozumu, wytrwałości i rozsądku, od ciotki Frani — bogatego, przystojnego męża już koniecznie w tym roku, Małgorzata zaś bardzo pozytywnie ją zaskoczyła. Zwykle sprawiała wrażenie niezwykle wyniosłej. Smukła, o ostrych rysach, przenikliwym spojrzeniu, w którym błyszczała bystrość i spostrzegawczość, lubiła wykrzywiać okrągłe, pełne usta w przykrym grymasie. W swoim całokształcie, a więc w aparycji, głosie i charakterze, miała też pewną trudną do tolerowania manierę, a ton zarozumiały i nieprzyjemny. Rzucała Emilce co chwila ostre spojrzenia, kiedy tylko się natykały na siebie. Ona sama czuła się bardzo dziwnie w towarzystwie dwóch wodzących za nią zielonych tęczówek.
Po życzeniach Emilii o zdrowie, błogosławieństwo Boże i szczęście każdego dnia, rzekła:
— Życzę ci, Emilko, żebyś w tym roku nie zapomniała, że w przeciwieństwie do tych staruchów, jesteś młoda — przypomniała, kładąc rękę na jej ramieniu — i póki możesz, grzesz do woli. Potem nie będziesz mogła robić tego tak bez konsekwencji.
Pocałowała Emilkę w obydwa policzki i odeszła, a za nią pojawił się Krzysztof. Spoglądał chwilę w jej oczy, aż odważył się odezwać.
— Życzę ci, siostrzyczko, abyś została taka, jaka jesteś: słodka, dobra, nieco zagubiona i tak uroczo niewinna. Żebyś była zdrowa, żebyś czuła się potrzebna i nigdy, przenigdy nie wątpiła w to, że twój brat cię kocha, choć czasami okazuje to w dziwaczny sposób.
Uścisnął ją i uświadomiła sobie, że jego głos drżał. Gdy ją puścił, ujrzała w oczach brata łzy. Rozczuliwszy się zupełnie, westchnęła i uśmiechnęła się szeroko.
— Braciszku, ja ci życzę, aby twoja siostra okazywała ci tyle miłości, ile żywi do ciebie w głębi duszy — zaczęła, gładząc go po szorstkim nieco policzku — i żebyś się wreszcie zakochał, no i żebyś mądrzał a nie głupiał!
— Te dwie ostatnie rzeczy nie są możliwe do spełnienia w jednym czasie — roześmiał się, ocierając łzę i kręcąc głową.
— I żebyś… żeby spełniły się twoje marzenia o wojsku — powiedziała ciszej, patrząc w niebieskie tęczówki swojego brata. Uścisnął ją ponownie, pocałował w czoło i odwrócił do małej Gabrysi, która bez słowa stała przy nim jakiś czas. Dziewczynka przypominała, o ile to było możliwe, Elżbietę, z tą różnicą, że pani Franczakowa swoją dobrotliwością i naiwnością wykazywała jeszcze chociaż odrobinę osobowości, ta dziesięciolatka nie miała zaś ani krzty charakteru. Nijakie, mysie włosy, bladoszara cera oraz ciężkie powieki sprawiające wrażenie sennych dawały Emilce obraz osoby tak wypranej z emocji i kolorów, że już bardziej chyba nie można było. Ciotka Franciszka, oczywiście, usprawiedliwiała taką osowiałość utratą rodziców, lecz nie brzmiało to nazbyt przekonująco.
Emilka zobaczyła Tadzia tuż nad ramieniem Krzysztofa. Przecisnęła się między nim a stołem i posłała mu szeroki uśmiech. Bardzo lubiła Tadeusza, bo mimo całej swojej swawoli, był miłym i zabawnym kuzynem.
— Rośnij duża! — zawołał. — I piękna. Jeszcze piękniejsza. Widzisz tego pana za mną? — zapytał, mając na myśli pana Stasia. — Podobasz mu się. Pokręć się wokół niego, a ciotka twoja, Franciszka, będzie zachwycona. On ma w spadku tyle pieniędzy, że o takiej sumie nawet pewnie nie słyszałaś.
— Ale…
— I zdrówka, raz jeszcze.
Na te przedziwne życzenia odpowiedziała pomyślnością i błogosławieństwem Bożym, a Tadeusz odszedł. Tymczasem matka poszła do czeladnej złożyć służbie serdeczności od rodziny, lecz Emilka chciała osobiście złożyć życzenia pani Anielce oraz, oczywiście, Antkowi. Zanim jednak postąpiła chociażby krok, pojawił się przed nią pan Staś. Nieco przestraszona Emilka spojrzała w jego szarozielone, kocie oczy.
— A tak pięknej panience życzę, aby rosła matce na pociechę, zdrowa była, szczęśliwa, aby w życiu same pomyślne rzeczy jej się przytrafiały, by fortuna panience sprzyjała.
Ucałował obydwie jej dłonie i uśmiechnął się szeroko, patrząc w oczy.
— Błogosławieństwa Bożego — wydukała.
— Tylko tyle?
— W tym się mieści wszystko, co by sobie pan mógł życzyć.
Zamrugał kilkukrotnie, najwyraźniej zaskoczony jej chłodnym potraktowaniem i  oziębłym tonem. Dzielili się opłatkiem, gdy usłyszała, że drzwi w sieni się otworzyły, lecz nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie głos jej matki:
— Iwanku kochany! Co ty tu robisz?
Emilia zamarła, wpatrując się z wytrzeszczonymi oczami w drzwi jadalni, w których spodziewała się ujrzeć pana Iwana. Odwróciła głowę i napotkała wzrok Krzysztofa, równie zdumiałego, co ona. Zerwała się i podbiegła do wyjścia, zaglądając przez szparę między drzwiami i futryną. Tuż za nią stanął Krzysztof, lepiej niż ona zachowując pozory niezainteresowania, lecz wciąż szalenie zaciekawiony.
Pan Iwan stał w sieni, biały od śniegu i czerwony z zimna. Ubrany był w gruby, podniszczony kożuch, głowę miał gołą, tak samo jak i dłonie, a na nogach nieśmiertelne oficerki, wyglądające nieco groteskowo przy zimowym ubraniu. Pocałował matkę w obydwie dłonie i rzekł, nie rozluźniając uścisku:
— Pani kochana, proszę mi wybaczyć spóźnienie.
— Iwanku najdroższy, ale żeś nas zaskoczył!
Elżbieta, tak jak i jej dzieci, była szczerze zdumiona. Iwan oddychał ciężko, ściskając jej dłonie i patrząc na kobietę z równym zaskoczeniem. Po chwili wyprostował się i przeniósł wzrok na ściśniętych przy futrynie Krzysztofa i Emilię. Spojrzenie miał ostre i niechętne, takie, jakie pamiętała z dzieciństwa. Zmarszczył brwi.
— Dostałem zaproszenie na kolację wigilijną na mój adres domu rodzinnego  — zaczął powoli — podałem więc informację przez moją znajomą, że się zjawię. Rozumiem, że wiadomość nie doszła.
— Przez panią Helenę? — zapytała Emilka, wychodząc przed próg. Iwan spojrzał na nią badawczo, rozgrzewając dłonie jedna o drugą.
— Tak.
— Pani Białecka zmarła ponad dwa tygodnie temu — odrzekła, patrząc mu w oczy. Zamrugał wielokrotnie, a na jego twarzy malowało się osłupienie.
— Zmarła? Jak to się stało?
— Nie wiem.
Matka patrzyła to na nią, to na pana Iwana, prawie tak zdumiona sytuacją, jak on sam. W końcu Pietruczuk spuścił wzrok i zamyślił się.
— Przykro mi, Iwanku. — Machnął ręką, jakby to nie miało dla niego żadnego znaczenia. — Ale nie przejmuj się tym, żeśmy nic nie wiedzieli, jesteś tu zawsze mile widziany … Mamy przecież miejsce dla dodatkowego gościa.
— A dla niechcianego też macie? — zapytał z poważną miną, lecz matka wiedziała, że żartował. Pokręciła głową i poleciła mu, by zdjął buty i postawił je przy kominku, zaraz lokaj zajął się jego bagażami, dobrotliwa Anielka zarządziła przygotowanie grzańca, a Krzysztof pociągnął siostrę w głąb jadalni. Jako że wszyscy skończyli dzielenie się opłatkiem, Iwan, zanim zasiadł do stołu, połamał się symbolicznie z matką, a potem zamilkł, nie patrząc na nikogo.
Emilia usiadła na swoim miejscu, które znajdowało się dosyć daleko od miejsca pana Iwana. Siedziała naprzeciwko pana Stasia, a pomiędzy babką Natalią i Krzysztofem. Wtem przypomniała sobie, że miała złożyć życzenia Antosiowi, gdy poczuła dłoń pani Anielki na ramieniu.
— Antek prosił przekazać ci najserdeczniejsze życzenia, kochanie moje — powiedziała do jej ucha.
— Poszedł już?
— Tak.
— Proszę poczekać… Zapomniałam złożyć pani życzeń!
— Nic, nic, potem sobie złożymy, na spokojnie!
Odeszła, zostawiając rozemocjonowaną Emilkę samą. Pomyślawszy o Antku, poczuła na ustach jego pocałunek, gdy spojrzała przed siebie, napotkała natarczywy wzrok pana Stasia, a na prawo pan Iwan zajadał bez słowa gorący czerwony barszcz z pikantnymi uszkami.
Emilka zasiadła po kolacji do fortepianu i zachęcona przez matkę, zaczęła grać. Początkowo wszyscy z uwagą przysłuchiwali się delikatnym dźwiękom, które wydawały struny instrumentu, jednak po kilku minutach gry wrócono do rozmów. Krzysztof oficjalnie zaanonsował swoją chęć wstąpienia do pułku, matka zdołała wyciągnąć z pana Iwana co nieco o jego podróży, a jak się okazało, droga była nieprzejezdna i musiał jechać naokoło. Ignorował jej pytania na temat tego, kiedy wyszedł aresztu i jak to się skończyło, za nic nie chciał także wyjawić, dlaczego nie dawał znaku życia przez tyle czasu. Potem Elżbieta porozdawała prezenty. Emilka dostała dwie książki: „Dzień jego powrotu” Nałkowskiej (o taką pozycję podejrzewała głównie matkę, jednak nazwa dramatu była tak zastanawiająca, że wprawiło Emilkę to w stan niepokoju) oraz „Zbiór najpiękniejszych polskich kazań z lat 1900-1930” (jak sądziła, dostała je od babki Natalii), świecącą, paskudną biżuterię prawdopodobnie od ciotki Franciszki, skórzany portfel (Tadzio?), dwie płyty Eugeniusza Bodo, prosty, praktyczny dzienniczek, trochę słodyczy oraz coś, co całkowicie ją zszokowało.
Prezent zapakowany był w gustowne, eleganckie pudło pokryte satyną, a na krawędziach wykończone złotą i srebrną nicią oraz koronką. Satynę w kolorze ecru wyszyto różnobarwnymi kwiatami i bliżej nieokreślonymi wzorkami. Z mocno bijącym sercem odwiązała kokardę, krwistoczerwoną i gładką, odłożyła wieko i oniemiała.
W środku leżała suknia. Gładka, biała, na całej długości obszyta delikatną, beżową koronką, w talii wiązana czarną aksamitką z płaską kokardką pod biustem, na dekolcie wykończona falbankami, z cienką, czarną tasiemką robiącą za ramiączka, na których utrzymywała się sukienka. Na ręce po bokach opadały w linii prostej do dekoltu falbany. To wszystko wyszywane od spodu jedwabiem, kończone srebrnymi i beżowymi nitkami, precyzyjnie robione, paryskie.
Rozejrzała się wokoło i ujrzała, że rodzina patrzy na nią z różnymi emocjami wypisanymi na twarzy: jedni byli tak samo zdumieni jak ona, a była to matka, Krzysztof, Małgorzata oraz głowy służek, wystające zza futryny, ciotka Franciszka była zachwycona, babka Natalia skrzywiła się nieznacznie, jej mąż w skupieniu oglądał sukienkę, Iwan siedział w kącie, podpierając głowę z kamienną twarzą, Tadzio uśmiechał się, a pan Staś… pan Staś wyglądał na bardzo zadowolonego.
Po tej chwili ciszy podniósł się raban, bo matka z ciotką Franciszką na zmianę krzyczały, by prędko poszła i przymierzyła, by jej Anielka pomogła, bo to inaczej  wiązane, Małgorzata poszła z nią z wciąż zaskoczoną lecz uprzejmą miną, zupełnie jakby chciała zatrzeć nieprzyjemne wrażenie pozostawione wcześniej, Anielka trajkotała jak oszalała, a zanim wszystkie wyszły, usłyszały głos babki Natalii, która skomentowała ten krój jako obrzydliwie wyzywający oraz niesmacznie nieestetyczny.
Po chwili wszystkie kręciły się wokół stojącej bez słowa Emilki, pomagając jej założyć zapinaną na suwak sukienkę, jakby nie mogła zrobić tego sama. Matka zachwycała się nad tą paryską modą, która musi koniecznie dojść do Polski, ale nasza Emilka będzie pierwsza z takimi krojami!, ciotka Franciszka trajkotała na temat doskonałości i wytworności falbanek i koronek, Małgorzata zaś z zainteresowaniem obserwowała cały ten kabaret. W końcu wszystko zostało zapięte, zawiązane, ułożone i wygładzone, a Lucyna i Urszulka przyniosły wysokie, podłużne lustro z sieni i Emilia mogła zobaczyć efekty.
Co zaskoczyło ją najbardziej ze wszystkiego, sukienka leżała idealnie.
Zawstydzona, nie chciała wyjść z powrotem do salonu, by pokazać się rodzinie, ponieważ nie lubiła, gdy wszyscy na nią patrzyli i rozmawiali na temat jej wyglądu, do którego nie przywiązywała wagi na tyle, by chodzić w paryskich sukienkach. Chociaż nie mogła zaprzeczyć, że bardzo się sobie podobała, to mimo to nie czuła się na siłach, by ktokolwiek oceniał, jak jej figura prezentuje się w czymś tak pięknym, a najbardziej — by spojrzeć w oczy panu Stasiowi, od którego, jak się domyśliła, dostała tę sukienkę. W końcu matka z ciotką i służbą wyciągnęły ją do bawialni, gdzie potem zachwycały się w tak samo żenujący sposób, jak wcześniej, w garderobie.
Zarumieniona, nie patrzyła na nikogo ani nic nie słyszała. Ktoś kazał jej się obrócić, ktoś dygnąć, ktoś dotykał materiału, ktoś zażartował… W końcu po kilku chwilach stresu pozwolili jej wrócić do jej codziennych, prostych ubrań, tych bez falbanek i koronek.
Pomimo tego nie mogła powiedzieć, że nie była zachwycona.

12 komentarzy:

  1. Wchodzę tu sobie, pełna nadziei, że może już dziś coś dodałaś i co? Miła niespodzianka - dodałaś.
    I powiem jedno: IWAN! Ha! Wiedziałam, wiedziałam!

    A teraz koniec podrygiwania i klaskania w dłonie z uciechy, zabieram się do pisania opinii:
    1. Po pierwsze Krzysztof- z odcinka na odcinek coraz bardziej się do niego przekonuję. I chociaż bywa porywczy - tak jak w tym rozdziale - to ja dalej jestem zdania, że wyrasta na coraz lepiej wykreowaną postać. I wcale mi te przytyki względem Antka nie przeszkadzają.
    2. O Antku nie będę gadać wiele, bo już ci to kiedyś pisałam, że za nim nie przepadam.
    3. Emilka - po raz kolejny wyłazi z niej to niezdecydowanie. Rozchwiana ta nasza Emilia jak nic - od jednej bandy do drugiej: raz Antka nie chce, raz nie wie, to znów chce i podoba jej się on w końcu i... Ach, ten niewprawny pocałunek: to jedna z tych chwil, w których całkowicie Emilkę rozumiem.
    I nie chcę tu powiedzieć oczywiście, że jakoś nie łapię jej emocji czy cokolwiek, bo wszystko z nią w porządku, a uczucia jak to u młodej osoby i płochej, zmieniają się jak w kalejdoskopie - i to mnie w niej rozbraja.
    4. Ale i tak najbardziej rozbroił mnie pan Staś - co za człowiek! Co za mężczyzna! To on jej tę sukienkę czy nie on? Bo, znając ciebie, wcale bym się nie zdziwiła, jakby to był kto inny (Iwan? E, nie, to do niego niepodobne).
    Z niecierpliwością czekam na coś następnego od ciebie.

    PS. Aha, nie byłabym sobą gdybym nie zapytała jak bardzo cierpi twój zmysł estetyczno-gramatyczny, kiedy czytasz moje "Listy" (bo napisałaś pod "Urszulką", że czytasz)?

    Ach, i przepraszam za to loginowe zamieszanie, ale po prostu nie mam siły wylogowywać się, by napisać komentarz i potem znów logować, by ogarniać inne blogi na blogspocie.
    Pozdrav,
    Anonyma aka Broz-Tito

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z "Listami" mam trochę problemów estetycznych, jednak nie przeszkadzają mi one jakoś szczególnie w czytaniu. Co do reszty wypowiem się w ocenie ;)
      Jak zwykle ekspresowo przeczytane... Dziękuję bardzo za opinię i cieszę się, że się podobało :) Pozdrawiam.

      Usuń
    2. "Trochę" to jest delikatnie powiedziane. Tam jest multum różnych innych problemów. Zajrzałam tam ostatnio i uciekłam z krzykiem.
      A, nie ma za co tak w ogóle - właśnie wtedy skończyłam pisać co nieco do pracy licencjackiej i pomyślałam, że przydałoby się jakieś odprężenie. Zaczęłam sprawdzać blogi i tak wyszło, że od razu przeczytałam - tym bardziej, że tytuł dawał mi niejaką nadzieję na natknięcie się na Iwana.

      Usuń
  2. Jestem totalnie rozczarowana. Bo kto to widział: dlaczego tak krótko? Będę płakać co wieczór, póki nie dodasz nowego rozdziału, możesz mnie mieć na sumieniu.

    Rozdział tradycyjnie już świetny, czytając, cały czas uśmiechałam się do ekranu. Bardzo spodobały mi się opisy prezentów i życzeń, chociaż akurat tutaj się zirytowałam przez krótką rozmowę Emilii z tym całym panem Stasiem, który wydaje mi się typem spod ciemnej gwiazdy. Z drugiej strony zazdroszczę jej powodzenia u facetów. :P Poza tym zdecydowanie za mało Iwana.

    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E tam, od razu "powodzenie"... Chociaż jak na moje prywatne standardy to byłby już "szał ciał" :D
      I tutaj też dziękuję za ekspresową opinię i cieszę się, że się podobało. Pozdrawiam :)

      Usuń
  3. Ojoj, Emilka się zakochała w kolejnym osobniku. A na miłe słowa i komentarze zasługujesz w pełni, nawiasem mówiąc. Umiejętności pisania zazdroszczę, ale to już chyba wiesz.
    Krzysiek to naprawdę świetny, opiekuńczy brat. Zawsze czujny. I cieszę się, że to nie Emilki się czepia. Antoś… Wolę Iwana. J
    Zaskoczył mnie podział emocji po odpakowaniu sukienki (też taką chcę! Ostatnio jakąś dostałam, ale za grosz nie pasuje do mojej figury…). Najbardziej bym spodziewał się tak genialnego prezentu po Iwanie, a tu wygląda na to, że nie… I jak ja się cieszę, że wreszcie się pojawił!
    ,, W końcu stresu pozwolili jej wrócić do jej codziennych, prostych ubrań, tych bez falbanek i koronek.”… Bez komentarza… To zdanie jest niezrozumiałe i nie potrafię dociec, czy to ‘w końcu stresu’ ma jakiś poprawny sposób użycia, bo tutaj traci sens.
    Rozdział kończył się za szybko… L
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam pojęcia, co słowo "stresu" robi w tym zdaniu. Nawet go nie pamiętam. Dziwne... Może po prostu je przekształcałam dawno temu i... sama nie wiem.
      Dziękuję bardzo za opinię i cieszę się, że się podobało. Krzysia ja sama uwielbiam. Pozdrawiam.

      Usuń
  4. Wybacz, że tak późno czytam, wybacz też za ten zastój na moim blogu... Ale zdecydowałam, że muszę odstawić trochę komputer. Kiedyś spędzałam przy nim cały wolny czas, a to chyba niezbyt dobrze.

    Co do rozdziału, nie mam zastrzeżeń, jakoś nie wyłapałam specjalnych błędów, poza tym, że Jezus nie rozmnożył chleba i wina, tylko chleb i ryby.

    Dziwi mnie tylko, dlaczego ten pan Staś podarował jej suknię. To tak... wypadało? Zwłaszcza, że chyba wcześniej się nie znali (albo ja tego nie wyłapałam). No i skąd wziął rozmiar? ;) Poza tym, w pierwszej chwili pomyślałam, że to suknia ślubna...

    A rozdziału trzeciego wypatruj, bo powinien niedługo się pojawić :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do Jezusa to racja, chociaż bardziej Krzysiowi chodziło o sam fakt mnożenia jedzenia i napitku, poza tym nie podejrzewałabym go o szczególną znajomość Biblii. Ale oczywiście to tylko moje asekuranctwo... :D
      Panu Stasiowi jak najbardziej nie wypadało, ale... ale co ja się będę zdradzać. Wszystko (na czele z jego impertynencją) wyjdzie wcześniej czy później. Pozdrawiam i cieszę się, że Cię tu widzę, bo już myślałam, że uciekłaś... i zazdroszczę samozaparcia, ja przed ekranem spędzam zdecydowanie za dużo czasu...

      Usuń
    2. Zastanawia mnie jeszcze, dlaczego służba nie mogła jeść w jednym pomieszczeniu z Franczakami. W końcu Wigilia to chyba szczególny dzień. I jeszcze jedno. Co do Antka, to było wyjaśnione, ale czy pani Aniela nie miała własnej rodziny, żeby z nią świętować?

      Usuń
    3. Anielka była starą panną i oprócz tego niewiele na jej temat wiadomo (ciekawe, że właśnie teraz o to pytasz, ale w tym rozdziale, który aktualnie piszę, opisywałam jej historię!). Jej rodziną byli Franczakowie, bo służyła u nich bardzo długo i sumiennie.
      Co do reszty służby to bywało różnie w dworkach w zależności od tradycji. Henryk raczej nie miał w zwyczaju bratać się z lokajami i kucharkami, więc takie zaprowadził porządki w domu. Poza tym chociaż mieli sporą jadalnie, to niewystarczającą, by pomieścić wszystkich, którzy służyli w domu.
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  5. Dzień dobry!
    Tu Miękko z Ławy Przysięgłych. Na stronie ocenialni właśnie została opublikowana ocena Twojego opowiadania.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem