dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

15 kwietnia 2012

005. SUROWICA (4)


Rozdział IV

Pożegnanie i powitanie






Panu Iwanowi postawiono dwa zarzuty. I o ile pierwszy miał jeszcze jakiekolwiek prawo bytu, o tyle drugi był pozbawiony zarówno sensu, jak i smaku.
Z tego, co Emilka zrozumiała lub podsłuchała, wynikało, że Lucyna oskarżyła pana Iwana o gwałt. I to nie byle jaki, bo niezwykle brutalny i tak bardzo przeciw jej woli, że bardziej już być nie mógł, a także, co dziewczyna podejrzewała, a właściwie wiedziała, zmyślony. Najgorsza w tym wszystkim była pewność, z jaką matka przyjęła zarzuty.
— Straszne, doprawdy — lamentowała, ze smutkiem spoglądając na Anielkę następnego wieczora. — Kto by pomyślał, taki miły chłopak, taki miły… mężczyzna już właściwie, wciąż się przyzwyczaić nie mogę! Bo cóż — chłopak by tak okrutnego czynu się nie dopuścił… Ale żeby Iwanek? Toż on łagodny jak… Chociaż przyznam, bywał gwałtowny i czasami za szybko się złościł, ale żeby od razu gwałt?
Lecz i to byłaby w stanie znieść, gdyby nie drugi, jeszcze głupszy zarzut. Otóż  gdy znaleziono ją skrytą w jego pokoju za kotarą, uznano, pan Iwan miał Emilkę uwieść i wykorzystać.
Przesłuchiwano ją w tej sprawie dwa dni po aresztowaniu pana Iwana. Co prawda nie wożono jej na komisariat, lecz inspektor z asystentką zjawili się w ich domu. Nie potrafiła bez obrzydzenia spoglądać na tego irytującego, pełnego perfidii człowieka, który jeszcze w dodatku próbował jej wmówić, że Pietruczuk ją omamił i do złego skusił. Zarzut ów wymyślił sobie sam szanowny pan inspektor Wańko (prawdopodobnie zainspirowany przez Krzysia), zaprzeczenia Emilki tłumacząc strachem przed panem Iwanem lub, zamiennie, młodzieńczą głupotą.
— Nie rozumie ona istoty zła, które na niej popełniono — mówił matce. — Jest jeszcze zbyt młoda, by odróżnić dobro od grzechu. Niech jej pani za to nie wini. Kiedyś zrozumie.
Nikt oczywiście niesprawiedliwie o głupotę oskarżonej Emilki nie chciał słuchać, nikt jej oświadczeń nie przyjmował do wiadomości, a matka nawet próbowała ją uciszyć, nie chcąc, by wieść rozniosła się po wsi, co i tak się stało. Tak oto z Emilki samotnej i zagubionej stała się Emilką samotną, zagubioną, zhańbioną i ogłupioną. Do tego starała się powiedzieć, że w dniu aresztowania widziała Lucynę z panem Iwanem i z całą pewnością nie był to gwałt, lecz nikt jej nie posłuchał.
Kilka dni po tym wydarzeniu siedziała wieczorem na ławeczce w ogrodzie, na tej samej, na której wcześniej rozmawiała z panem Iwanem. Wydawać by się mogło, że rzecz ta nigdy się nie wydarzyła — świat dzielił się na jakby dwie równoległe przestrzenie, linie, które nigdy się nie spotkają: ta sprzed aresztowania i ta po, krótsza, spędzona w milczeniu, pełna samotności i nieszczęśliwości oraz tej beznadziejnej bezsilności.
Miała wrażenie, że jej wszechświat rozpadał się, grunt pod stopami osuwał w nicość, a ona musiała sobie z tym poradzić sama. Posądzona o coś tak smutnie nieprawdziwego — uwiedzenie przez pana Iwana — dni spędzała na samotnej lekturze tej samej książki, czasami mocząc strony łzami, czasami nie mogąc się skupić na jednym zdaniu, wciąż jednak pełna poczucia winy.
Początkowo nie miała pojęcia, skąd to przedziwne, niezlokalizowane uczucie wzięło się w jej sercu. Nie mogła nic zrobić, była tylko małą dziewczynką, nie znaczącą wiele osobą, kimś branym za istotę o ciasnych, dziecięcych horyzontach, kimś, kto nie rozumie świata, nie rozumie rzeczy, nic nie rozumie. Czuła się bezsilna, chciała krzyczeć, rozgniewać się, uderzyć wszystkich i pokazać im, jak bardzo się mylą, jak bardzo ich nienawidzi, jak bardzo ich nic nie łączy, lecz dusiła te uczucia w sobie, odzwierciedlając je jedynie w sennych, niedostępnych nikomu marzeniach. Po jakimś czasie zrozumiała, skąd to poczucie winy — wzięła je na siebie za swoją rodzinę, która pana Iwana niesłusznie oskarżyła, która mu nie wierzy, która go pogrążyła, mimo że na to nie zasługiwał; która go, w końcu, bardzo boleśnie zraniła.
Dniami było pochmurno i deszczowo, wieczorami wietrznie, zimno i cuchnąco. Lubiła wychodzić na dwór — jakby w próbie wymierzenia sobie kary — i marznąć, drżeć z zimna, szlochać i przyjemności ciepłego pokoju sobie odmawiać, jakby w formie pokuty za swoją rodzinę.
Nikt nie wiedział, co z Lucyną właściwie zrobić, więc póki co odesłano ją od służby, by spędziła trochę czasu w swoim domu. Emilka patrzyła na nią na odchodnym z niesmakiem i obrzydzeniem, chociaż nie rozumiała motywów jej postępowania. Wiedziała jedno:  były obrzydliwe, a ona sama niegodna już nawet tych resztek szacunku, który jej jeszcze pozostał mimo pracy służalczej.
Marzła więc, samotna, nieszczęśliwa, przez wszystkich zlekceważona, uznana za głupią, za naiwną, za panu Iwanowi zbyt ufną, za brudną dziewuchę, której zbyt wiele się w głowie wyobraziło, która się tak głupio oszukać dała, lecz teraz się przyznać nie chce. Matka nawet jej wierzyć nie chciała, głaskała ją pobłażliwie po głowie, mówiąc: „Jakoś sobie poradzimy z tym, kochana, pamiętaj, że kocham cię mimo wszystko”. To „mimo wszystko” było dla Emilki największą obelgą, najgorszym warunkiem, jaki w ogóle matka jej mogła podać. „Mimo wszystko”…
Krzysztof znać jej nie chciał, w szczególności, że z tego, co zrozumiała, czytał jej zeznania i bardzo się na siostrę rozgniewał za, jak to nazwał, „głupotę i bratanie się z rozbójnikiem”. Nie miała sił tłumaczyć mu, jak bardzo jest podły, jak bardzo go nienawidzi i jak bardzo się wstydzi za jego zachowanie. Pozostawało jej tylko siedzieć w samotności — jak tego wieczoru — i pozwalać torturować się myślom, które były prawie tak okrutne jak to matczyne „mimo wszystko”.
Wtem usłyszała jakiś ruch. Było ciemno, grube chmury przykrywały niebo, nie przepuszczając żadnego światła przez swoją gęstwinę, mogła więc zdać się jedynie na słuch. Podniosła głowę i zobaczyła, że ktoś próbuje otworzyć bramę. Światło u dozorcy paliło się, lecz nikt nie wychodził. Emilia wstała i przeszła przez ogród, a potem podwórze, aż ujrzała osobę, której czekała od kilku bardzo długich i samotnych dni.
— Dobry wieczór, panienko — rzekł do niej Iwan. Stanęła po drugiej stronie bramy, wytężając wzrok, by zobaczyć jego twarz. — Przyszedłem po swojego konia.
— Wypuścili pana? — zapytała, nie wiedząc czemu, szeptem.
— Można tak powiedzieć.
— Nie rozumiem.
Roześmiał się gorzko.
— Otworzysz mi?
Przeprosiła go na chwilę i poszła do chatki dozorcy. Pan Ryszard spał. Na ścianie wisiał pęk kluczy, które bez słowa wzięła i wyszła z powrotem do bramy, by ją otworzyć panu Pietruczukowi. Nie mówili nic do siebie, gdy mocowała się po ciemku z zamkiem, aż wyciągnął ze swojej torby zapałki i zapalił jedną, by oświetlić dziurkę od klucza.
Podniosła głowę i spojrzała na jego twarz. Wyglądał tak samo, nie różnił się od siebie ani trochę, lecz miała wrażenie, że jest jakiś dziwny. Być może to sobie dopowiadała, a być może jego oczy rzeczywiście były inne, smutne, pełne bólu — sama tego wiedzieć nie mogła. Przekręciła klucz i otworzyła bramę, wpuszczając nocnego gościa do środka.
Milczeli, idąc do stajni. Bardzo chciała usłyszeć od niego cokolwiek — oskarżenia, podziękowania, przeprosiny, żale, wyznanie, a nawet nic nie znaczący komentarz na temat, jaki by sobie tylko wymyślił — lecz nic nie mówił, szedł jedynie zgarbiony, wpatrzony przed siebie, by się w ciemności nie potknąć, małomówny jak zawsze, lekceważący, niechętny…
Weszli do stajni. Emilia zapaliła światło, Iwan omiótł wzrokiem wnętrze, aż zobaczył swojego konia: czarnego, majestatycznego jak jego właściciel, o spojrzeniu bystrym i groźnym. Emilka nigdy nie spoglądała na niego z bliska. Zawsze bała się podejść bliżej. Iwan nie miał z tym żadnego problemu. Otworzył boks, złapał konia za uzdę, wyprowadził, założył mu siodło, z tyłu doczepił workowatą torbę i zamarł w bezruchu. W pierwszej chwili dziewczyna pomyślała, że usłyszał coś niepokojącego, lecz okazało się, że zbierał się w sobie.
— Bardzo ci dziękuję, Emilko — rzekł, głaszcząc wierzchowca.
— Bardziej zaszkodziłam, niźli pomogłam — usprawiedliwiała się.
— Ta kwestia ma akurat w tej całej sprawie najmniejsze znaczenie.
— Nie rozumiem.
Podrapał konia za uchem, pogłaskał go po nosie, po czym odwrócił się do niej, a rysy miał łagodniejsze.
— No tak. Czyjekolwiek argumenty nie mają nic do rzeczy, gdy w grę wchodzi pieniądz.
— Wciąż nie rozumiem.
— Zapytałaś, jak to się stało, że mnie wypuścili. Rozwiązanie jest bardzo proste.
— Zapłacił pan?
— Tak.
Spoglądał na nią, jakby czekał na jej słowa dezaprobaty, jakby ją wręcz do tego prowokował, lecz nie doczekał się. Stali od siebie daleko, na odległość kilku boksów, patrząc sobie wyzywająco w oczy, niechętnie wyduszając z siebie każde słowo.
— Broniłaś mnie — rzekł tak cicho, że jego głos prawie zagłuszył szelest, jaki wywołał ruch kopyt karego konia. — To wiele dla mnie znaczy.
Zarumieniła się.
— To żaden wyczyn, gdy zna się prawdę.
— Wręcz przeciwnie.
— Bzdury pan opowiada.
— W tym przypadku prawda była nie na miejscu. Nie dla ciebie, Emilko. To bardzo ważne.
Mówił przedziwnym, ojcowskim tonem, który ją bardzo zdenerwował.
— Pan też mnie będzie pouczał? Nie potrzebuję tego. Będę żyć po swojemu.
Milczał przez chwilę, aż rzekł:
— Bardzo źle cię oceniłem, dziecko, już na samym początku. Nieczęsto mi się to zdarza.
— To był komplement? — zapytała butnie.
— Z całą pewnością.
— Więc dziękuję.
— Jesteś całkiem różna od swojej matki — powiedział cicho — w środku. Ale buzię masz niezwykle podobną.
Nic nie odrzekła na te słowa.
— Podoba ci się książka?
— Dlaczego pan taki jest? — zapytała ze złością.
— Jaki?
— Taki niejednoznaczny. Czemu pan mnie wiecznie wyśmiewa?
— Ja cię, panienko, nie wyśmiewam — odrzekł wesoło. — Ty mnie po prostu wprawiasz w taki dobry nastrój.
— Czym?
— Nie wiem — zwyczajnie mnie bawisz
— Bawię pana?
— Tak.
Zabolało ją to. Przełknęła łzy, które — nie wiedzieć czemu — zebrały się najpierw w jej gardle, a nie w oczach, po czym zacisnęła pięści i zapytała:
— Czemu mnie pan tak traktuje?
— Jak?
— Lekceważąco. Jakbym była niewarta normalnego potraktowania. Jakby był pan tak samo ślepy jak inni, tak samo głupi, jakby pan patrzył na świat takimi samymi schematami, co moja matka. Jakby pan nie mógł mnie tak uprzejmie traktować w obecności innych. Jakbym była jakimś… jakąś ujmą na pańskim honorze. Pan się mną bawi? I co, podoba się panu ten teatrzyk? Mnie nie. Mam pana dość, mam dość tego, że pan nigdy nie jest taki sam, że pan jest dla mnie miły, ale jednocześnie pan ze mnie kpi, że pan mnie w ogóle w niczym nie bierze pod uwagę, że… że…
Zabrakło jej słów. Przez cały jej monolog jego twarz coraz mocniej tężała w skupieniu, a pod koniec wyglądała, jakby ktoś ją ściągnął nitką. Był teraz brzydki, był prostakiem i chamem, był iluzją — jego inteligencja była dla niej iluzją — był tylko zlepkiem jakichś negatywnych, wykpiwających wszystko i wszystkich uczuć, był niczym, rozpadającym się, rozkładającym w procesie obumierania trupem, śmierdzącym, do bólu ludzkim, materialnym, tak samo śmiertelnym jak inni, chociaż wydawało mu się inaczej.
Był złym człowiekiem.
— Proszę mi wybaczyć więc moje niezdecydowanie — odrzekł, po czym wskoczył na swojego karego konia, popędził go batem i zniknął jej z oczu, zostawiając po sobie tylko ten trupi smród rozczarowania.


Często śnił jej się właśnie taki — rozgniewany, napięty cały ze złości, o mrożącym spojrzeniu. Lubiła go sobie przypominać, lubiła rozkoszować się myślą, że wprowadziła go w nastrój aż tak podły, chociaż u niego całkiem często spotykany. Ogromną satysfakcję sprawiała jej myśl, jak dobrowolnie może sobie na nią złorzeczyć i ze spokojnym sumieniem opluwać jej nazwisko.
Przeczytała w całości książkę, którą jej podarował, uznawszy potem, że jest absolutnie i beznadziejnie nudna, nieprzyjemna i niegodna uwagi, po czym odłożyła ją pod podłogę, na wszelki wypadek, sama nie wiedziała dlaczego. Być może w głębi duszy czuła, że jest to jej skarb — może nawet największy z dotychczasowych.
Któregoś dnia przyszedł do niej Krzysztof, pokorniejszy jakby, spokojniejszy, tym razem z równo zapiętymi guzikami, z głową spuszczoną i spojrzeniem smutnym.
— Mila? — zapytał cicho.
— Tak?
Podszedł do niej nieśmiało i usiadł na krawędzi sofy, na której leżała. Podrapał się po głowie, zmierzwił włosy, potarł po nosie, po czym powiedział:
— Ja chyba trochę namieszałem…
Patrzyła na brata niechętnie, domyślając się, o czym mowa.
— A więc go wrobiłeś — rzekła, krzywiąc się z niesmakiem. Krzysztof pokręcił głową.
— Trochę ja, a trochę Lucyna — mruknął. — Piekliła się, bo ją tam zostawił. Tak wyszło.
— Dlatego pomyślałeś, żeby to trochę podkolorować, tak? To obrzydliwe. Wyjdź z mojego pokoju i wstydź się w samotności.
— Jakaś ty okropna! Jesteś w niego tak ślepo zapatrzona.
— Nieprawda, przejrzałam na oczy — odparła — ale nigdy nie wybaczę ci, że podtrzymywałeś plotki, że mnie niby, wiesz… wykorzystał. Zejdź mi z oczu.
— No… a nie? Ciągle się do ciebie dobierał. Co byś pomyślała na moim miejscu? Ja to z miłości do ciebie, myślałem, że się przyznać nie chcesz…
— Zejdź mi z oczu.
Patrzył na nią smutno, niepewnie i bardzo żałośnie, ale nic ją to nie ruszało. Wstał, przeszedł przez pokój, otworzył drzwi, a zanim wyszedł, rzekł:
— Szkoda, że mnie nie chciałaś wysłuchać do końca…
Drzwi kłapnęły cicho, a Emilka poczuła się przedziwnie, faktycznie żałując, że nie dokończył.

Zgubił się w jej życiu na kilka dobrych miesięcy. Z czasem przestała o nim myśleć, przestała go wspominać, przestała napawać się satysfakcją, jaką czerpała z jego coraz bardziej odległej złości. Zapominała z dnia na dzień, jak ogromnie ją pociągał, jak bardzo fascynował, jak niezmiernie zachwycał, jednocześnie budząc w Emilce przedziwne, przyprawiające o ciarki na plecach przerażenie.
Nie pytała więcej Krzysztofa o Iwana, obydwoje zachowywali się, jakby nigdy tej osoby nie było w ich życiu. Wszystko powróciło do względnej normy, z tą różnicą, że nie czuła się z bratem całkowicie szczera, że nie potrafiła z nim rozmawiać już tak swobodnie, jak niegdyś, by przypadkowo nie poruszyć tematu tak drażliwego dla nich obojga.
W lipcu do pracy wróciła Lucyna. Emilka często patrzyła na nią uważnie i obserwowała każdy gest, drgnięcie powieki zakłamanej służki, a całokształt jej reakcji tylko utwierdził ją w przekonaniu. Było w niej coś obrzydliwego, coś, co sprawiało, że dziewczyna miała ochotę zgnieść ją jak insekta. Nie miała w zwyczaju gardzić służbą, lecz gdy patrzyła na długie, jasne włosy Lucyny splecione w warkocz, szorujące razem z nią po podłodze podczas czyszczenia parkietu, gdy obserwowała jej smukłe, zniszczone pracą dłonie i paznokcie przy pucowaniu butów, kiedy zerkała na służkę, gdy ta podczas kolacji wkładała łapczywie do ust kawałki jedzenia, zmęczona całym dniem pracy, to wszystko składało się na obraz Lucyny, którą odczuwała usilną potrzebę unicestwić, zmieść z powierzchni ziemi.
Brudna, skalana Lucyna.
Coraz bardziej samotna Emilka siadała często na ławeczce w sadzie i płakała, zazwyczaj bez powodu i absolutnie nie z żalu, lecz z bezsilności. Nie panowała nad własnym losem, nad krótkim życiem, które już teraz wymykało się biedaczce spod kontroli. Nie wiedziała o sobie nic, cudze serca znała o wiele lepiej niż własne, a przyćmiony umysł nie pozwalał jej na określenie swojego miejsca gdzieś w tym materialnym świecie, w którym nie potrafiła istnieć.
Lipiec upłynął jej więc pod znakiem samotności, dziwnej melancholii, jaką niesie ze sobą upał, a która kiełkowała w duszy dziewczynki od okrutnego, wszechogarniającego członki rozleniwienia. Byłaby się cieszyła z rozpalonego słońca, szumiących pól i czystego nieba, lecz nie miała z kim. Pozostała trochę za bardzo opuszczona pośród ludzi nawet nie próbujących jej zrozumieć; których ona nie chciała pokochać, zapatrzona we własną samotność, której była przyczyną. Twarze ludzi mijanych każdego dnia: matki, Krzysztofa, Anielki, Lucyny, całej reszty służby… Ta powtarzalność ich rysów, ich bezpłciowość, błahość słów wypowiadanych przez zwiędłe usta, puste wyrazy niosące się echem po jej prywatnej przestrzeni, przestrzeni zarezerwowanej dla myśli tak zupełnie różnych od tych, które jej serwowano każdego dnia… To wszystko wprawiało ją w zakłopotanie swoją własną osobą, w świadomość paradoksu własnych żądań: by być samą i by samą nie pozostać.
Nadszedł nieco wilgotniejszy sierpień, a z nim parę kropel deszczu, których bardzo potrzebowała. Pomagały jej oddychać, oczyszczając powietrze ze zgęstniałych myśli zbierających się wokół głowy. Po deszczu odżywał zżółkniały od słońca świat, pozwalając zazielenić się krzewom i drzewom. Gdy spacerowała przez pole, zostawiając ślady butów w rozmiękniętym błocie, usłyszała skomlenie. Kilka metrów dalej odnalazła pieska, młodego szczeniaczka o nieznanej rasie, chudego i roztrzęsionego.
Miał smutne, zawiedzione oczy, oklapnięte uszka i puszystą, chociaż brudną i wyliniałą sierść, miejscami złoto-brązową, miejscami podpalaną, a skóra na jego tułowiu okalała wystające, cienkie żeberka. Leżał na wznak, machając ledwo drżącymi nóżkami, które były zakrwawione i zdeformowane, wszystkie cztery, zmaltretowane okrutnie i z całą pewnością nie przez przypadek.
Wzięła psiaka na ręce i owinąwszy w płaszczyk, pobiegła do domu, próbując nie słuchać jego potwornego skomlenia, gorszego od najrozpaczliwszego ludzkiego jęku, jaki kiedykolwiek miała okazję usłyszeć. Narobiła rabanu, zapłakana i rozedrgana ułożyła go w kuchni i obserwowała, jak służba pomaga jej go opatrzyć, a potem nakarmić i uspokoić. Matka wezwała weterynarza, który zjawił się jeszcze tego samego wieczoru i zbadał szczeniaka, z nietęgą miną mamrocząc do siebie:
— Pęknięte kości, zmiażdżone łapy, krwiaki i siniaki…
Wydał opinię, która brzmiała jak wyrok: psiak nie dożyje przyszłego tygodnia. Dokarmiać, zmieniać opatrunki, opiekować się, ale nie przywiązywać do stworzenia. Słaby, niedożywiony. Za chudy. Zmaltretowany. Podduszony i skatowany.
Anielka pocieszała ją w sypialni kilkadziesiąt minut później, gdy Emilka czesała włosy.
— Nie przejmuj się, kochanie, na pewno będzie zdrów. A jeśli nie będzie, to oszczędziłaś mu wielu mąk. Pomyśl sobie, co by było, gdybyś go nie znalazła.
I owszem, dziewczyna o tym myślała, i to zdecydowanie za dużo.
Poszła do niego następnego dnia jeszcze przed śniadaniem. Matka z Anielką zrobiły mu miejsce w czeladnej. Ujrzała stertę starych, zatęchłych koców, ułożonych bezładnie na legowisku, lecz owe szmatki podnosiły się i opadały, po czym poznała, że w środku znajduje się coś żywego. Odsunęła nieco przykrycie i ujrzała małą, śliczną główkę stworzonka.
— Jak się dziś czujesz, bączku? — zapytała pieszczotliwie, głaszcząc psiaka za uchem. Machnął nim przez sen, a powieki zadrżały mu nerwowo. Cofnęła rękę i ułożyła ją na podołku, obserwując śpiące szczenię. — Pewnie lepiej… Jakie ty miałeś szczęście, żem przechodziła.
Po śniadaniu razem z Anielką nakarmiły go i zmieniły opatrunki, lecz nawet Emilka zauważyła, że wygląda to coraz gorzej. Łapki czerniały i lepiły się, a sam, biedaczysko, piszczał praktycznie cały czas, zupełnie jakby ten ból przychodził wraz z biciem serca, i tak też było.
Trzy dni później szczeniak, jak się okazało skundlony owczarek niemiecki, został znaleziony martwy. Jego zimne, bezwładne ciałko schowała do drewnianej skrzynki, którą wykonał dozorca i którą zakopały w ogródku pod jedną z jabłoni.
Wstrzymało to jej życie na kilka dni, zmuszając do szerszych rozmyślań, nie tylko o swojej codzienności i otaczającym ją środowisku, lecz o samej istocie bytu, która dotąd wydawała jej się absolutnie nieinteresująca.
Zbliżała się jesień, pora pachnąca suchymi liśćmi, mokrym brukiem, błotnistą, leśną ścieżką, przemierzaną w wysokich butach do połowy łydki na grzybach. Emilia czuła się pośród tej atmosfery zdrowsza, lżejsza, pewniejsza, stawiając powolne kroki na mokrej, spulchnionej ziemi. To środowisko wydawało jej się znacznie przyjaźniejsze od tego, w którym znajdowała się na co dzień.
Obiecawszy sobie, że nigdy więcej panu Iwanowi nie da sobą tak pomiatać, powoli zapominała o jego istnieniu, chociaż wciąż pozostał gdzieś w zakamarkach jej umysłu — i gdzieś w skrytce pod podłogą. Tymczasem matka zatrudnić zmuszona była nowego koniuszego, ponieważ poprzedni zaczął mieć jakieś problemy ze zdrowiem. Emilia bardzo była rada z tej zmiany, gdyż miejsce to zajął jakiś młody, przystojny chłopak, którego wcześniej we wsi nie dostrzegała, chociaż matka prędko jej wytłumaczyła dlaczego.
— On jest od Michałowej, wiesz, tej, co tak tylko plotkuje… Siostrzeniec albo Bóg jeden wie, co jeszcze, matka mu zmarła miesiąc temu, to tu przyjechał.
— I co, już go do pracy wzięli? — westchnęła Emilia.
— A sam chciał. Zobaczysz, to taki energiczny, wesoły chłopak. W życiu bym nie powiedziała, że świeżo osierocony…
Bardzo szybko miała okazję go poznać. Pierwszego dnia jego pracy, gdy szła prędko przez podwórze w stronę odźwiernego, usłyszała za sobą głos.
— Panienko! Panienko, gdzie panience tak spieszno?
Odwróciła się i ujrzała tego młodego chłopaka, może cztery, może pięć lat od niej starszego, smukłego, o rysach regularnych i miłych dla oka, z uśmiechem szerokim i szczerym.
— Gdzie tak panience spieszno? — powtórzył pytanie, wychodząc ze stajni. Spojrzała na niego: miał na sobie proste, chłopskie ubrania, ale uprane, wyprasowane, zadbane i czyste. Zmieszała się, po czym podeszła powoli.
— Do dozorcy — rzekła. — …Szłam — dodała niezdarnie.
— Dzień dobry, panienko — powiedział wesoło i zaczepnie, ściągając skórzane rękawiczki i chowając je za stan spodni.
— Dzień dobry — odrzekła grzecznie. Patrzył jej w oczy bez żadnego wstydu, zmieszania czy niepewności.
— Wołam panienkę — zaczął powoli, opierając się o ścianę stajni i luzując kołnierzyk koszuli — bo z panienką się jeszcze nie witałem, panienki nie znam. To nieuprzejme by było z mojej strony — mówił z przedziwnym, szerokim, figlarnym uśmieszkiem. Zrobiła niepewną minę i uśmiechnęła się. — Ja może zwykły służący, nic mi do takiego kogoś jak panienka, ale dzień dobry zawsze rzec można. Mylę się?
— Ty chyba nie jesteś ze wsi — powiedziała powoli, słuchając jego mowy.
— Nie, nie jestem, wychowałem się w Warszawie — uśmiechnął się pogodnie. — Ale moja mama umarła i musiałem się przeprowadzić.
— I jak, podoba ci się tutaj? — zapytała, chcąc zejść na pewniejsze tereny. Patrzył na nią chwilę w milczeniu, drapiąc się po karku i uśmiechając wesoło.
— Tu, na wsi? Wieś jak wieś. Dworek piękny, miło pracować, ale koniki to chyba niedopieszczone, co? — roześmiał się.
— Poprzedni koniuszy nie był zbyt oddany swojemu zajęciu — przyznała. Nie odpowiedział nic, znów pozwalając ciszy wibrować w powietrzu. — Ciężko pewnie dostosować się do nowych warunków.
Wzruszył ramionami.
— Trzeba gdzieś znaleźć swoje miejsce na świecie, prawda? Nie wolno tak się tułać bezsensownie.
Wycierał spocone ręce, kark i twarz jakąś pożółkłą od krochmalu szmatką, spoglądając na nią tym razem bez uśmiechu. Spuściła wzrok, wygładziła fałdy na sukience, po czym odrzekła:
— Do widzenia, miłego dnia.
— Mam na imię Antek! — krzyknął, a ona odwróciła się i dygnęła prędko, po czym odeszła, słysząc, jak skrzypią za nim drewniane drzwi stajni.
Bardzo go polubiła, z całą jego bezpośredniością, zupełnie różną od tej, którą cechował się pan Pietruczuk. Antoniego cechowała wieczna wesołość i z całą pewnością miał zadatki na szarmanckiego, o ile chłopca w tym wieku można już nazwać w ten sposób. Chociaż okazywać mu tego w ogóle nie chciała, bardzo przyjemne było dla niej jego towarzystwo. Za wszelką cenę starała się to ukrywać, mimo że sama nie znała powodu swojego przedziwnego zdystansowania.
Krzysztof także świetnie dogadywał się z Antkiem, widziała czasami, jak palą papierosy za murowaną stajnią, rozmawiając, żywo gestykulując i co chwilę wybuchając śmiechem. Jak się okazało, oprócz tematów do rozmów mieli jeszcze jeden wspólny punkt, a właściwie osobę, która przewinęła się przez życie obydwu chłopców: nauczycielkę francuskiego, pannę Charlottę, która, jak pamiętała Emilka, uczyła Krzysztofa trzy lata wcześniej przez kilka miesięcy, zaś Antka znała z sąsiedztwa. Bardzo często o niej wspominali, rzucając sobie wtedy wymowne spojrzenia, zupełnie jakby panna Charlotta oprócz wiedzy i umiejętności władania językiem francuskim podarowała im coś jeszcze, coś o wiele cenniejszego.
Antek często zaczepiał Emilkę, wymyślając głupstwa, a ona bardzo rada była z zainteresowania, jakim ją obdarzał. Lubiła wtedy udawać, że nic a nic ją nie ciekawią jego słowa, że wcale nie chce jej się odpowiadać na pytania, że żadnego wrażenia na niej nie robią jego zaloty, udawała, że go nie słucha, że jest zajęta, że się spieszy. Lecz on wcale się nie zrażał, był wiecznie tak samo wesoły, tak samo czarujący, tak samo uprzejmy. Prawdopodobnie zwyczajnie znał swoją wartość dokładnie taką, jaka była, w przeciwieństwie do pana Iwana, który lubił uznawać swoją wyższość nad innymi.
Nie lubiła siebie za ciągłe porównania Antka do pana Pietruczuka, jakby te dwa epizody jej życia miały cokolwiek ze sobą wspólnego, jakby byli do siebie podobni, jakby te komparacje miały cokolwiek zmienić. Mimo to poza zestawianiem ich ze sobą Emilka wcale nie myślała o Iwanie, a gdy w listopadzie opadły pierwsze, zbyt wczesne płatki śniegu, prawie całkowicie zniknął z jej życia.

2 komentarze:

  1. Może zacznę od tego, że zaiste wiszę ci wielkie przeprosiny. Możesz mieć to gdzieś, możesz mi napisać, że mogę sobie tę ocenę wsadzić, trudno. Miałam się wyrobić na dzień dziecka, nie wyszło znowu. Mam po prostu od miesięcy gigant problem i na niczym nie mogę się porządnie skupić, ale to pewnie też będziesz miała gdzieś. Przeżyję.
    Niemniej - piszę wrażenia tak jak to stoi.

    Widzę, że dalej wpisujesz się w historię. I dobrze, bo to zawsze wyzwanie utrzymać się w ryzach wydarzeń, nie dać się realiom i nie rzucić w połowie tekstu w diabły, bo "na zarazę mi to". Nie jest to łatwe, ale przecież sobie zgrabnie radzisz. Swój styl znasz, nie będę pisała kolejnych peanów pochwalnych na temat twego pióra. Choć momentami miałam wrażenie, że za dużo zastosowałaś szyku przestawnego. Rozumiem, lepiej się prezentuje w przypadku opowieści z dawnych lat, ale odnoszę wrażenie, że jest go aż nadto. Nie masz wrażenia jakiejś... sztuczności? Ale może to tylko moje wrażenie. W końcu lubię szyk przestawny, ba!, sama go często stosuję, choć nie umiem ocenić, czy też go nadużywałam. Diabli wiedzą.
    Odnośnie historii - na mój obecny nastrój jest za mało... żywiołowa. Wolałam twoje wcześniejsze dokonania, może dlatego, że, skoro były zwarte fabularnie, działo się więcej i szybciej. Tutaj powoli, powoli się wszystko toczy. Ni to Orzeszkowa, ni to Susz. Ma to swoje plusy. Choć na początku przedstawienie wszystkich postaci kapkę mi nie grało, chciało się pisać: "Ale po co to?". Cóż, wybaczyłam taką zagrywkę Balzakowi (choć do dziś nie wiem, po co męczył mnie przez 12 pierwszych stron "Ojca Goriot", by potem dopiero dać mi przyjemną lekturę), wybaczę i Suszowi, choć osobiście wolę przedstawianie "w trakcie". Żeby jednak nie było tak, że się czepiam - widzę w tym sens, bo mamy od razu jakieś nakreślenie sytuacji.
    Co mi się podoba? Przede wszystkim jak kreujesz postać Iwana. Oj, chyba go nie lubisz. Albo lubisz w specyficzny sposób. Dręczy facet tę Emilkę i męczy, interesuje i odpycha. Mnie też odpycha cały on, ale nie mogę odmówić mu bycia ciekawą postacią. Bez niej jakby nic się nie działo. Wkracza na scenę i popycha wydarzenia do przodu. A że w sposób, który niepokoi? No cóż, takie czasy i taki bohater.
    Podobają mi się też twoje bardzo trafne obserwacje. Szczególnie o kobietach, którym wystarczy miła chwila, by zapomniały o wszystkich przewinach. Choć należy tu pewnie dodać - zależy jakie to przewiny. Bo jeśli jak dotąd tylko niemiła konwersacja, to ok. Gorszych rzeczy tak szybko nie zapominamy. Ale Emilka, młoda i naiwna, ma prawo zapominać złość, do której Iwan ją doprowadza tylko dlatego, że przez chwilę nie był tak zły, jak jej się zdawało.

    Zobaczymy, co będzie dalej. Na razie te 4 notki, które pokrywają się z tym, co było na forum. Nie mogę obiecać, kiedy będą dalsze wpisy. Naprawdę mam teraz od zarypania problemów i skupienie się na tekście w necie trochę ode mnie wysiłku wymaga. Przepraszam, że tak cię traktuję, ale tu ryzykuję... no cóż, twoją złością. Masz do niej prawo, tak jak do tego, by wykasować ten wpis i powiedzenia mi, gdzie cię mogę cmoknąć.
    Naprawdę cię przepraszam. I już więcej przepraszać nie będę.

    thin

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od wersji forumowej wprowadziłam mnóstwo poprawek. Jeśli przejrzysz te rozdziały, to zobaczysz, że opisy postaci (przynajmniej te, które mogłam) wyrzuciłam z prologu (dawny rozdział pierwszy - zamieniłam numerację) i powklejałam do pierwszych dwóch, trzech rozdziałów. Zredukowałam także szyk przestawny (który zresztą pojawia się głównie w prologu i I rozdziale, kiedy narrator jest bardziej obiektywny, bo potem staje się narratorem z punktu widzenia Emilki).
      Co do żywiołowości - cóż, może to moja wina, ale też po trochu tak ma być. W Pandemii było dużo akcji, wszyscy tam biegali, gonili się wzajemnie, spadali ze skał i uciekali przed widmami własnych matek. Tutaj chciałam trochę zwolnić. To nie są "Przygody Emilki i faceta, w którym się zauroczyła", tylko historia o tym, jak go poznawała, odkrywała jego tajemnice, jak więc mogłabym w kilka rozdziałów zacząć go z nich obdzierać? Akcja też wlecze się ze względu na wątki poboczne, których nie mogłam usunąć w opowiadaniu obyczajowym, Emilka przecież jest młodą dziewczyną, a nie detektywem, by cały swój świat skupiała na dochodzeniu prawdy. Dodatkowo, kawał z niej myślicielki, więc odebranie jej chwil do rozmyślań byłoby błędem w kreacji bohaterki. Wiem, że tekst powinien bronić się sam, jednak tłumaczę się ze względu na Pandemię, przez pryzmat której wiele osób na mnie patrzy (na szczęście coraz mniej).
      Iwan? Nie lubić go? Matyldo, toż to moje oczko w głowie. Nie wiem, czy kiedykolwiek lubiłam swoją postać chociażby w połowie tak, jak uwielbiam Iwanka. I to oczywiste, że bez niego nic by się nie działo, bo to on jest tematem opowiadania.
      Tyle ode mnie. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze Cię tu zobaczę. Pozdrawiam.

      Usuń

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem