Rozdział IV
Pożegnanie i powitanie
Panu
Iwanowi postawiono dwa zarzuty. I o ile pierwszy miał jeszcze jakiekolwiek
prawo bytu, o tyle drugi był pozbawiony zarówno sensu, jak i smaku.
Z
tego, co Emilka zrozumiała lub podsłuchała, wynikało, że Lucyna oskarżyła pana
Iwana o gwałt. I to nie byle jaki, bo niezwykle brutalny i tak bardzo przeciw
jej woli, że bardziej już być nie mógł, a także, co dziewczyna podejrzewała, a
właściwie wiedziała, zmyślony. Najgorsza w tym wszystkim była pewność, z jaką
matka przyjęła zarzuty.
—
Straszne, doprawdy — lamentowała, ze smutkiem spoglądając na Anielkę następnego
wieczora. — Kto by pomyślał, taki miły chłopak, taki miły… mężczyzna już
właściwie, wciąż się przyzwyczaić nie mogę! Bo cóż — chłopak by tak okrutnego
czynu się nie dopuścił… Ale żeby Iwanek? Toż on łagodny jak… Chociaż przyznam,
bywał gwałtowny i czasami za szybko się złościł, ale żeby od razu gwałt?
Lecz
i to byłaby w stanie znieść, gdyby nie drugi, jeszcze głupszy zarzut. Otóż gdy znaleziono ją skrytą w jego pokoju za kotarą, uznano, pan
Iwan miał Emilkę uwieść i wykorzystać.
Przesłuchiwano
ją w tej sprawie dwa dni po aresztowaniu pana Iwana. Co prawda nie wożono jej
na komisariat, lecz inspektor z asystentką zjawili się w ich domu. Nie
potrafiła bez obrzydzenia spoglądać na tego irytującego, pełnego perfidii
człowieka, który jeszcze w dodatku próbował jej wmówić, że Pietruczuk ją omamił
i do złego skusił. Zarzut ów wymyślił sobie sam szanowny pan inspektor Wańko
(prawdopodobnie zainspirowany przez Krzysia), zaprzeczenia Emilki tłumacząc strachem
przed panem Iwanem lub, zamiennie, młodzieńczą głupotą.
—
Nie rozumie ona istoty zła, które na niej popełniono — mówił matce. — Jest
jeszcze zbyt młoda, by odróżnić dobro od grzechu. Niech jej pani za to nie
wini. Kiedyś zrozumie.
Nikt
oczywiście niesprawiedliwie o głupotę oskarżonej Emilki nie chciał słuchać,
nikt jej oświadczeń nie przyjmował do wiadomości, a matka nawet próbowała ją
uciszyć, nie chcąc, by wieść rozniosła się po wsi, co i tak się stało. Tak oto
z Emilki samotnej i zagubionej stała się Emilką samotną, zagubioną, zhańbioną i
ogłupioną. Do tego starała się powiedzieć, że w dniu aresztowania widziała
Lucynę z panem Iwanem i z całą pewnością nie był to gwałt, lecz nikt jej nie
posłuchał.
Kilka
dni po tym wydarzeniu siedziała wieczorem na ławeczce w ogrodzie, na tej samej,
na której wcześniej rozmawiała z panem Iwanem. Wydawać by się mogło, że rzecz
ta nigdy się nie wydarzyła — świat dzielił się na jakby dwie równoległe
przestrzenie, linie, które nigdy się nie spotkają: ta sprzed aresztowania i ta
po, krótsza, spędzona w milczeniu, pełna samotności i nieszczęśliwości oraz tej
beznadziejnej bezsilności.
Miała
wrażenie, że jej wszechświat rozpadał się, grunt pod stopami osuwał w nicość, a
ona musiała sobie z tym poradzić sama. Posądzona o coś tak smutnie
nieprawdziwego — uwiedzenie przez pana Iwana — dni spędzała na samotnej
lekturze tej samej książki, czasami mocząc strony łzami, czasami nie mogąc się
skupić na jednym zdaniu, wciąż jednak pełna poczucia winy.
Początkowo
nie miała pojęcia, skąd to przedziwne, niezlokalizowane uczucie wzięło się w
jej sercu. Nie mogła nic zrobić, była tylko małą dziewczynką, nie znaczącą
wiele osobą, kimś branym za istotę o ciasnych, dziecięcych horyzontach, kimś,
kto nie rozumie świata, nie rozumie rzeczy, nic nie rozumie. Czuła się
bezsilna, chciała krzyczeć, rozgniewać się, uderzyć wszystkich i pokazać im,
jak bardzo się mylą, jak bardzo ich nienawidzi, jak bardzo ich nic nie łączy,
lecz dusiła te uczucia w sobie, odzwierciedlając je jedynie w sennych, niedostępnych
nikomu marzeniach. Po jakimś czasie zrozumiała, skąd to poczucie winy — wzięła
je na siebie za swoją rodzinę, która pana Iwana niesłusznie oskarżyła, która mu
nie wierzy, która go pogrążyła, mimo że na to nie zasługiwał; która go, w
końcu, bardzo boleśnie zraniła.
Dniami
było pochmurno i deszczowo, wieczorami wietrznie, zimno i cuchnąco. Lubiła
wychodzić na dwór — jakby w próbie wymierzenia sobie kary — i marznąć, drżeć z
zimna, szlochać i przyjemności ciepłego pokoju sobie odmawiać, jakby w formie
pokuty za swoją rodzinę.
Nikt
nie wiedział, co z Lucyną właściwie zrobić, więc póki co odesłano ją od służby,
by spędziła trochę czasu w swoim domu. Emilka patrzyła na nią na odchodnym z
niesmakiem i obrzydzeniem, chociaż nie rozumiała motywów jej postępowania.
Wiedziała jedno: były obrzydliwe, a ona
sama niegodna już nawet tych resztek szacunku, który jej jeszcze pozostał mimo
pracy służalczej.
Marzła
więc, samotna, nieszczęśliwa, przez wszystkich zlekceważona, uznana za głupią,
za naiwną, za panu Iwanowi zbyt ufną, za brudną dziewuchę, której zbyt wiele
się w głowie wyobraziło, która się tak głupio oszukać dała, lecz teraz się
przyznać nie chce. Matka nawet jej wierzyć nie chciała, głaskała ją pobłażliwie
po głowie, mówiąc: „Jakoś sobie poradzimy z tym, kochana, pamiętaj, że kocham
cię mimo wszystko”. To „mimo wszystko” było dla Emilki największą obelgą,
najgorszym warunkiem, jaki w ogóle matka jej mogła podać. „Mimo wszystko”…
Krzysztof
znać jej nie chciał, w szczególności, że z tego, co zrozumiała, czytał jej
zeznania i bardzo się na siostrę rozgniewał za, jak to nazwał, „głupotę i
bratanie się z rozbójnikiem”. Nie miała sił tłumaczyć mu, jak bardzo jest
podły, jak bardzo go nienawidzi i jak bardzo się wstydzi za jego zachowanie.
Pozostawało jej tylko siedzieć w samotności — jak tego wieczoru — i pozwalać
torturować się myślom, które były prawie tak okrutne jak to matczyne „mimo
wszystko”.
Wtem
usłyszała jakiś ruch. Było ciemno, grube chmury przykrywały niebo, nie
przepuszczając żadnego światła przez swoją gęstwinę, mogła więc zdać się
jedynie na słuch. Podniosła głowę i zobaczyła, że ktoś próbuje otworzyć bramę.
Światło u dozorcy paliło się, lecz nikt nie wychodził. Emilia wstała i przeszła
przez ogród, a potem podwórze, aż ujrzała osobę, której czekała od kilku bardzo
długich i samotnych dni.
—
Dobry wieczór, panienko — rzekł do niej Iwan. Stanęła po drugiej stronie bramy,
wytężając wzrok, by zobaczyć jego twarz. — Przyszedłem po swojego konia.
—
Wypuścili pana? — zapytała, nie wiedząc czemu, szeptem.
—
Można tak powiedzieć.
—
Nie rozumiem.
Roześmiał
się gorzko.
—
Otworzysz mi?
Przeprosiła
go na chwilę i poszła do chatki dozorcy. Pan Ryszard spał. Na ścianie wisiał
pęk kluczy, które bez słowa wzięła i wyszła z powrotem do bramy, by ją otworzyć
panu Pietruczukowi. Nie mówili nic do siebie, gdy mocowała się po ciemku z
zamkiem, aż wyciągnął ze swojej torby zapałki i zapalił jedną, by oświetlić
dziurkę od klucza.
Podniosła
głowę i spojrzała na jego twarz. Wyglądał tak samo, nie różnił się od siebie
ani trochę, lecz miała wrażenie, że jest jakiś dziwny. Być może to sobie
dopowiadała, a być może jego oczy rzeczywiście były inne, smutne, pełne bólu —
sama tego wiedzieć nie mogła. Przekręciła klucz i otworzyła bramę, wpuszczając
nocnego gościa do środka.
Milczeli,
idąc do stajni. Bardzo chciała usłyszeć od niego cokolwiek — oskarżenia,
podziękowania, przeprosiny, żale, wyznanie, a nawet nic nie znaczący komentarz
na temat, jaki by sobie tylko wymyślił — lecz nic nie mówił, szedł jedynie
zgarbiony, wpatrzony przed siebie, by się w ciemności nie potknąć, małomówny
jak zawsze, lekceważący, niechętny…
Weszli
do stajni. Emilia zapaliła światło, Iwan omiótł wzrokiem wnętrze, aż zobaczył
swojego konia: czarnego, majestatycznego jak jego właściciel, o spojrzeniu
bystrym i groźnym. Emilka nigdy nie spoglądała na niego z bliska. Zawsze bała
się podejść bliżej. Iwan nie miał z tym żadnego problemu. Otworzył boks, złapał
konia za uzdę, wyprowadził, założył mu siodło, z tyłu doczepił workowatą torbę
i zamarł w bezruchu. W pierwszej chwili dziewczyna pomyślała, że usłyszał coś
niepokojącego, lecz okazało się, że zbierał się w sobie.
—
Bardzo ci dziękuję, Emilko — rzekł, głaszcząc wierzchowca.
—
Bardziej zaszkodziłam, niźli pomogłam — usprawiedliwiała się.
—
Ta kwestia ma akurat w tej całej sprawie najmniejsze znaczenie.
—
Nie rozumiem.
Podrapał
konia za uchem, pogłaskał go po nosie, po czym odwrócił się do niej, a rysy
miał łagodniejsze.
—
No tak. Czyjekolwiek argumenty nie mają nic do rzeczy, gdy w grę wchodzi
pieniądz.
—
Wciąż nie rozumiem.
—
Zapytałaś, jak to się stało, że mnie wypuścili. Rozwiązanie jest bardzo proste.
—
Zapłacił pan?
—
Tak.
Spoglądał
na nią, jakby czekał na jej słowa dezaprobaty, jakby ją wręcz do tego
prowokował, lecz nie doczekał się. Stali od siebie daleko, na odległość kilku
boksów, patrząc sobie wyzywająco w oczy, niechętnie wyduszając z siebie każde
słowo.
—
Broniłaś mnie — rzekł tak cicho, że jego głos prawie zagłuszył szelest, jaki
wywołał ruch kopyt karego konia. — To wiele dla mnie znaczy.
Zarumieniła
się.
—
To żaden wyczyn, gdy zna się prawdę.
—
Wręcz przeciwnie.
—
Bzdury pan opowiada.
—
W tym przypadku prawda była nie na miejscu. Nie dla ciebie, Emilko. To bardzo
ważne.
Mówił
przedziwnym, ojcowskim tonem, który ją bardzo zdenerwował.
—
Pan też mnie będzie pouczał? Nie potrzebuję tego. Będę żyć po swojemu.
Milczał
przez chwilę, aż rzekł:
—
Bardzo źle cię oceniłem, dziecko, już na samym początku. Nieczęsto mi się to
zdarza.
—
To był komplement? — zapytała butnie.
—
Z całą pewnością.
—
Więc dziękuję.
—
Jesteś całkiem różna od swojej matki — powiedział cicho — w środku. Ale buzię
masz niezwykle podobną.
Nic
nie odrzekła na te słowa.
—
Podoba ci się książka?
—
Dlaczego pan taki jest? — zapytała ze złością.
—
Jaki?
—
Taki niejednoznaczny. Czemu pan mnie wiecznie wyśmiewa?
—
Ja cię, panienko, nie wyśmiewam — odrzekł wesoło. — Ty mnie po prostu wprawiasz
w taki dobry nastrój.
—
Czym?
—
Nie wiem — zwyczajnie mnie bawisz
—
Bawię pana?
—
Tak.
Zabolało
ją to. Przełknęła łzy, które — nie wiedzieć czemu — zebrały się najpierw w jej
gardle, a nie w oczach, po czym zacisnęła pięści i zapytała:
—
Czemu mnie pan tak traktuje?
—
Jak?
—
Lekceważąco. Jakbym była niewarta normalnego potraktowania. Jakby był pan tak
samo ślepy jak inni, tak samo głupi, jakby pan patrzył na świat takimi samymi
schematami, co moja matka. Jakby pan nie mógł mnie tak uprzejmie traktować w
obecności innych. Jakbym była jakimś… jakąś ujmą na pańskim honorze. Pan się
mną bawi? I co, podoba się panu ten teatrzyk? Mnie nie. Mam pana dość, mam dość
tego, że pan nigdy nie jest taki sam, że pan jest dla mnie miły, ale
jednocześnie pan ze mnie kpi, że pan mnie w ogóle w niczym nie bierze pod
uwagę, że… że…
Zabrakło
jej słów. Przez cały jej monolog jego twarz coraz mocniej tężała w skupieniu, a
pod koniec wyglądała, jakby ktoś ją ściągnął nitką. Był teraz brzydki, był
prostakiem i chamem, był iluzją — jego inteligencja była dla niej iluzją — był
tylko zlepkiem jakichś negatywnych, wykpiwających wszystko i wszystkich uczuć,
był niczym, rozpadającym się, rozkładającym w procesie obumierania trupem,
śmierdzącym, do bólu ludzkim, materialnym, tak samo śmiertelnym jak inni,
chociaż wydawało mu się inaczej.
Był
złym człowiekiem.
—
Proszę mi wybaczyć więc moje niezdecydowanie — odrzekł, po czym wskoczył na
swojego karego konia, popędził go batem i zniknął jej z oczu, zostawiając po
sobie tylko ten trupi smród rozczarowania.
Często
śnił jej się właśnie taki — rozgniewany, napięty cały ze złości, o mrożącym
spojrzeniu. Lubiła go sobie przypominać, lubiła rozkoszować się myślą, że
wprowadziła go w nastrój aż tak podły, chociaż u niego całkiem często
spotykany. Ogromną satysfakcję sprawiała jej myśl, jak dobrowolnie może sobie
na nią złorzeczyć i ze spokojnym sumieniem opluwać jej nazwisko.
Przeczytała
w całości książkę, którą jej podarował, uznawszy potem, że jest absolutnie i
beznadziejnie nudna, nieprzyjemna i niegodna uwagi, po czym odłożyła ją pod
podłogę, na wszelki wypadek, sama nie wiedziała dlaczego. Być może w głębi
duszy czuła, że jest to jej skarb — może nawet największy z dotychczasowych.
Któregoś
dnia przyszedł do niej Krzysztof, pokorniejszy jakby, spokojniejszy, tym razem
z równo zapiętymi guzikami, z głową spuszczoną i spojrzeniem smutnym.
—
Mila? — zapytał cicho.
—
Tak?
Podszedł
do niej nieśmiało i usiadł na krawędzi sofy, na której leżała. Podrapał się po
głowie, zmierzwił włosy, potarł po nosie, po czym powiedział:
—
Ja chyba trochę namieszałem…
Patrzyła
na brata niechętnie, domyślając się, o czym mowa.
—
A więc go wrobiłeś — rzekła, krzywiąc się z niesmakiem. Krzysztof pokręcił
głową.
—
Trochę ja, a trochę Lucyna — mruknął. — Piekliła się, bo ją tam zostawił. Tak
wyszło.
—
Dlatego pomyślałeś, żeby to trochę podkolorować, tak? To obrzydliwe. Wyjdź z
mojego pokoju i wstydź się w samotności.
—
Jakaś ty okropna! Jesteś w niego tak ślepo zapatrzona.
—
Nieprawda, przejrzałam na oczy — odparła — ale nigdy nie wybaczę ci, że
podtrzymywałeś plotki, że mnie niby, wiesz… wykorzystał. Zejdź mi z oczu.
—
No… a nie? Ciągle się do ciebie dobierał. Co byś pomyślała na moim miejscu? Ja
to z miłości do ciebie, myślałem, że się przyznać nie chcesz…
—
Zejdź mi z oczu.
Patrzył
na nią smutno, niepewnie i bardzo żałośnie, ale nic ją to nie ruszało. Wstał,
przeszedł przez pokój, otworzył drzwi, a zanim wyszedł, rzekł:
—
Szkoda, że mnie nie chciałaś wysłuchać do końca…
Drzwi
kłapnęły cicho, a Emilka poczuła się przedziwnie, faktycznie żałując, że nie
dokończył.
Zgubił
się w jej życiu na kilka dobrych miesięcy. Z czasem przestała o nim myśleć,
przestała go wspominać, przestała napawać się satysfakcją, jaką czerpała z jego
coraz bardziej odległej złości. Zapominała z dnia na dzień, jak ogromnie ją
pociągał, jak bardzo fascynował, jak niezmiernie zachwycał, jednocześnie budząc
w Emilce przedziwne, przyprawiające o ciarki na plecach przerażenie.
Nie
pytała więcej Krzysztofa o Iwana, obydwoje zachowywali się, jakby nigdy tej
osoby nie było w ich życiu. Wszystko powróciło do względnej normy, z tą
różnicą, że nie czuła się z bratem całkowicie szczera, że nie potrafiła z nim
rozmawiać już tak swobodnie, jak niegdyś, by przypadkowo nie poruszyć tematu
tak drażliwego dla nich obojga.
W
lipcu do pracy wróciła Lucyna. Emilka często patrzyła na nią uważnie i
obserwowała każdy gest, drgnięcie powieki zakłamanej służki, a całokształt jej
reakcji tylko utwierdził ją w przekonaniu. Było w niej coś obrzydliwego, coś,
co sprawiało, że dziewczyna miała ochotę zgnieść ją jak insekta. Nie miała w
zwyczaju gardzić służbą, lecz gdy patrzyła na długie, jasne włosy Lucyny
splecione w warkocz, szorujące razem z nią po podłodze podczas czyszczenia
parkietu, gdy obserwowała jej smukłe, zniszczone pracą dłonie i paznokcie przy
pucowaniu butów, kiedy zerkała na służkę, gdy ta podczas kolacji wkładała
łapczywie do ust kawałki jedzenia, zmęczona całym dniem pracy, to wszystko
składało się na obraz Lucyny, którą odczuwała usilną potrzebę unicestwić,
zmieść z powierzchni ziemi.
Brudna,
skalana Lucyna.
Coraz
bardziej samotna Emilka siadała często na ławeczce w sadzie i płakała,
zazwyczaj bez powodu i absolutnie nie z żalu, lecz z bezsilności. Nie panowała
nad własnym losem, nad krótkim życiem, które już teraz wymykało się biedaczce
spod kontroli. Nie wiedziała o sobie nic, cudze serca znała o wiele lepiej niż
własne, a przyćmiony umysł nie pozwalał jej na określenie swojego miejsca
gdzieś w tym materialnym świecie, w którym nie potrafiła istnieć.
Lipiec
upłynął jej więc pod znakiem samotności, dziwnej melancholii, jaką niesie ze
sobą upał, a która kiełkowała w duszy dziewczynki od okrutnego,
wszechogarniającego członki rozleniwienia. Byłaby się cieszyła z rozpalonego
słońca, szumiących pól i czystego nieba, lecz nie miała z kim. Pozostała trochę
za bardzo opuszczona pośród ludzi nawet nie próbujących jej zrozumieć; których
ona nie chciała pokochać, zapatrzona we własną samotność, której była
przyczyną. Twarze ludzi mijanych każdego dnia: matki, Krzysztofa, Anielki,
Lucyny, całej reszty służby… Ta powtarzalność ich rysów, ich bezpłciowość,
błahość słów wypowiadanych przez zwiędłe usta, puste wyrazy niosące się echem
po jej prywatnej przestrzeni, przestrzeni zarezerwowanej dla myśli tak zupełnie
różnych od tych, które jej serwowano każdego dnia… To wszystko wprawiało ją w
zakłopotanie swoją własną osobą, w świadomość paradoksu własnych żądań: by być
samą i by samą nie pozostać.
Nadszedł
nieco wilgotniejszy sierpień, a z nim parę kropel deszczu, których bardzo
potrzebowała. Pomagały jej oddychać, oczyszczając powietrze ze zgęstniałych
myśli zbierających się wokół głowy. Po deszczu odżywał zżółkniały od słońca
świat, pozwalając zazielenić się krzewom i drzewom. Gdy spacerowała przez pole,
zostawiając ślady butów w rozmiękniętym błocie, usłyszała skomlenie. Kilka
metrów dalej odnalazła pieska, młodego szczeniaczka o nieznanej rasie, chudego
i roztrzęsionego.
Miał
smutne, zawiedzione oczy, oklapnięte uszka i puszystą, chociaż brudną i
wyliniałą sierść, miejscami złoto-brązową, miejscami podpalaną, a skóra na jego
tułowiu okalała wystające, cienkie żeberka. Leżał na wznak, machając ledwo
drżącymi nóżkami, które były zakrwawione i zdeformowane, wszystkie cztery,
zmaltretowane okrutnie i z całą pewnością nie przez przypadek.
Wzięła
psiaka na ręce i owinąwszy w płaszczyk, pobiegła do domu, próbując nie słuchać
jego potwornego skomlenia, gorszego od najrozpaczliwszego ludzkiego jęku, jaki
kiedykolwiek miała okazję usłyszeć. Narobiła rabanu, zapłakana i rozedrgana
ułożyła go w kuchni i obserwowała, jak służba pomaga jej go opatrzyć, a potem
nakarmić i uspokoić. Matka wezwała weterynarza, który zjawił się jeszcze tego
samego wieczoru i zbadał szczeniaka, z nietęgą miną mamrocząc do siebie:
—
Pęknięte kości, zmiażdżone łapy, krwiaki i siniaki…
Wydał
opinię, która brzmiała jak wyrok: psiak nie dożyje przyszłego tygodnia.
Dokarmiać, zmieniać opatrunki, opiekować się, ale nie przywiązywać do
stworzenia. Słaby, niedożywiony. Za chudy. Zmaltretowany. Podduszony i
skatowany.
Anielka
pocieszała ją w sypialni kilkadziesiąt minut później, gdy Emilka czesała włosy.
—
Nie przejmuj się, kochanie, na pewno będzie zdrów. A jeśli nie będzie, to
oszczędziłaś mu wielu mąk. Pomyśl sobie, co by było, gdybyś go nie znalazła.
I
owszem, dziewczyna o tym myślała, i to zdecydowanie za dużo.
Poszła
do niego następnego dnia jeszcze przed śniadaniem. Matka z Anielką zrobiły mu
miejsce w czeladnej. Ujrzała stertę starych, zatęchłych koców, ułożonych
bezładnie na legowisku, lecz owe szmatki podnosiły się i opadały, po czym
poznała, że w środku znajduje się coś żywego. Odsunęła nieco przykrycie i
ujrzała małą, śliczną główkę stworzonka.
—
Jak się dziś czujesz, bączku? — zapytała pieszczotliwie, głaszcząc psiaka za
uchem. Machnął nim przez sen, a powieki zadrżały mu nerwowo. Cofnęła rękę i
ułożyła ją na podołku, obserwując śpiące szczenię. — Pewnie lepiej… Jakie ty
miałeś szczęście, żem przechodziła.
Po
śniadaniu razem z Anielką nakarmiły go i zmieniły opatrunki, lecz nawet Emilka
zauważyła, że wygląda to coraz gorzej. Łapki czerniały i lepiły się, a sam,
biedaczysko, piszczał praktycznie cały czas, zupełnie jakby ten ból przychodził
wraz z biciem serca, i tak też było.
Trzy
dni później szczeniak, jak się okazało skundlony owczarek niemiecki, został
znaleziony martwy. Jego zimne, bezwładne ciałko schowała do drewnianej
skrzynki, którą wykonał dozorca i którą zakopały w ogródku pod jedną z jabłoni.
Wstrzymało
to jej życie na kilka dni, zmuszając do szerszych rozmyślań, nie tylko o swojej
codzienności i otaczającym ją środowisku, lecz o samej istocie bytu, która
dotąd wydawała jej się absolutnie nieinteresująca.
Zbliżała
się jesień, pora pachnąca suchymi liśćmi, mokrym brukiem, błotnistą, leśną
ścieżką, przemierzaną w wysokich butach do połowy łydki na grzybach. Emilia
czuła się pośród tej atmosfery zdrowsza, lżejsza, pewniejsza, stawiając powolne
kroki na mokrej, spulchnionej ziemi. To środowisko wydawało jej się znacznie
przyjaźniejsze od tego, w którym znajdowała się na co dzień.
Obiecawszy
sobie, że nigdy więcej panu Iwanowi nie da sobą tak pomiatać, powoli zapominała
o jego istnieniu, chociaż wciąż pozostał gdzieś w zakamarkach jej umysłu — i
gdzieś w skrytce pod podłogą. Tymczasem matka zatrudnić zmuszona była nowego
koniuszego, ponieważ poprzedni zaczął mieć jakieś problemy ze zdrowiem. Emilia
bardzo była rada z tej zmiany, gdyż miejsce to zajął jakiś młody, przystojny
chłopak, którego wcześniej we wsi nie dostrzegała, chociaż matka prędko jej
wytłumaczyła dlaczego.
—
On jest od Michałowej, wiesz, tej, co tak tylko plotkuje… Siostrzeniec albo Bóg
jeden wie, co jeszcze, matka mu zmarła miesiąc temu, to tu przyjechał.
—
I co, już go do pracy wzięli? — westchnęła Emilia.
—
A sam chciał. Zobaczysz, to taki energiczny, wesoły chłopak. W życiu bym nie
powiedziała, że świeżo osierocony…
Bardzo
szybko miała okazję go poznać. Pierwszego dnia jego pracy, gdy szła prędko
przez podwórze w stronę odźwiernego, usłyszała za sobą głos.
—
Panienko! Panienko, gdzie panience tak spieszno?
Odwróciła
się i ujrzała tego młodego chłopaka, może cztery, może pięć lat od niej
starszego, smukłego, o rysach regularnych i miłych dla oka, z uśmiechem
szerokim i szczerym.
—
Gdzie tak panience spieszno? — powtórzył pytanie, wychodząc ze stajni.
Spojrzała na niego: miał na sobie proste, chłopskie ubrania, ale uprane,
wyprasowane, zadbane i czyste. Zmieszała się, po czym podeszła powoli.
—
Do dozorcy — rzekła. — …Szłam — dodała niezdarnie.
—
Dzień dobry, panienko — powiedział wesoło i zaczepnie, ściągając skórzane
rękawiczki i chowając je za stan spodni.
—
Dzień dobry — odrzekła grzecznie. Patrzył jej w oczy bez żadnego wstydu,
zmieszania czy niepewności.
—
Wołam panienkę — zaczął powoli, opierając się o ścianę stajni i luzując
kołnierzyk koszuli — bo z panienką się jeszcze nie witałem, panienki nie znam.
To nieuprzejme by było z mojej strony — mówił z przedziwnym, szerokim,
figlarnym uśmieszkiem. Zrobiła niepewną minę i uśmiechnęła się. — Ja może
zwykły służący, nic mi do takiego kogoś jak panienka, ale dzień dobry zawsze
rzec można. Mylę się?
—
Ty chyba nie jesteś ze wsi — powiedziała powoli, słuchając jego mowy.
—
Nie, nie jestem, wychowałem się w Warszawie — uśmiechnął się pogodnie. — Ale
moja mama umarła i musiałem się przeprowadzić.
—
I jak, podoba ci się tutaj? — zapytała, chcąc zejść na pewniejsze tereny.
Patrzył na nią chwilę w milczeniu, drapiąc się po karku i uśmiechając wesoło.
—
Tu, na wsi? Wieś jak wieś. Dworek piękny, miło pracować, ale koniki to chyba
niedopieszczone, co? — roześmiał się.
—
Poprzedni koniuszy nie był zbyt oddany swojemu zajęciu — przyznała. Nie
odpowiedział nic, znów pozwalając ciszy wibrować w powietrzu. — Ciężko pewnie
dostosować się do nowych warunków.
Wzruszył
ramionami.
—
Trzeba gdzieś znaleźć swoje miejsce na świecie, prawda? Nie wolno tak się tułać
bezsensownie.
Wycierał
spocone ręce, kark i twarz jakąś pożółkłą od krochmalu szmatką, spoglądając na
nią tym razem bez uśmiechu. Spuściła wzrok, wygładziła fałdy na sukience, po
czym odrzekła:
—
Do widzenia, miłego dnia.
—
Mam na imię Antek! — krzyknął, a ona odwróciła się i dygnęła prędko, po czym
odeszła, słysząc, jak skrzypią za nim drewniane drzwi stajni.
Bardzo
go polubiła, z całą jego bezpośredniością, zupełnie różną od tej, którą cechował
się pan Pietruczuk. Antoniego cechowała wieczna wesołość i z całą pewnością
miał zadatki na szarmanckiego, o ile chłopca w tym wieku można już nazwać w ten
sposób. Chociaż okazywać mu tego w ogóle nie chciała, bardzo przyjemne było dla
niej jego towarzystwo. Za wszelką cenę starała się to ukrywać, mimo że sama nie
znała powodu swojego przedziwnego zdystansowania.
Krzysztof
także świetnie dogadywał się z Antkiem, widziała czasami, jak palą papierosy za
murowaną stajnią, rozmawiając, żywo gestykulując i co chwilę wybuchając
śmiechem. Jak się okazało, oprócz tematów do rozmów mieli jeszcze jeden wspólny
punkt, a właściwie osobę, która przewinęła się przez życie obydwu chłopców:
nauczycielkę francuskiego, pannę Charlottę, która, jak pamiętała Emilka, uczyła
Krzysztofa trzy lata wcześniej przez kilka miesięcy, zaś Antka znała z
sąsiedztwa. Bardzo często o niej wspominali, rzucając sobie wtedy wymowne
spojrzenia, zupełnie jakby panna Charlotta oprócz wiedzy i umiejętności
władania językiem francuskim podarowała im coś jeszcze, coś o wiele
cenniejszego.
Antek
często zaczepiał Emilkę, wymyślając głupstwa, a ona bardzo rada była z
zainteresowania, jakim ją obdarzał. Lubiła wtedy udawać, że nic a nic ją nie
ciekawią jego słowa, że wcale nie chce jej się odpowiadać na pytania, że
żadnego wrażenia na niej nie robią jego zaloty, udawała, że go nie słucha, że
jest zajęta, że się spieszy. Lecz on wcale się nie zrażał, był wiecznie tak
samo wesoły, tak samo czarujący, tak samo uprzejmy. Prawdopodobnie zwyczajnie
znał swoją wartość dokładnie taką, jaka była, w przeciwieństwie do pana Iwana,
który lubił uznawać swoją wyższość nad innymi.
Nie
lubiła siebie za ciągłe porównania Antka do pana Pietruczuka, jakby te dwa
epizody jej życia miały cokolwiek ze sobą wspólnego, jakby byli do siebie
podobni, jakby te komparacje miały cokolwiek zmienić. Mimo to poza zestawianiem
ich ze sobą Emilka wcale nie myślała o Iwanie, a gdy w listopadzie opadły
pierwsze, zbyt wczesne płatki śniegu, prawie całkowicie zniknął z jej życia.
Może zacznę od tego, że zaiste wiszę ci wielkie przeprosiny. Możesz mieć to gdzieś, możesz mi napisać, że mogę sobie tę ocenę wsadzić, trudno. Miałam się wyrobić na dzień dziecka, nie wyszło znowu. Mam po prostu od miesięcy gigant problem i na niczym nie mogę się porządnie skupić, ale to pewnie też będziesz miała gdzieś. Przeżyję.
OdpowiedzUsuńNiemniej - piszę wrażenia tak jak to stoi.
Widzę, że dalej wpisujesz się w historię. I dobrze, bo to zawsze wyzwanie utrzymać się w ryzach wydarzeń, nie dać się realiom i nie rzucić w połowie tekstu w diabły, bo "na zarazę mi to". Nie jest to łatwe, ale przecież sobie zgrabnie radzisz. Swój styl znasz, nie będę pisała kolejnych peanów pochwalnych na temat twego pióra. Choć momentami miałam wrażenie, że za dużo zastosowałaś szyku przestawnego. Rozumiem, lepiej się prezentuje w przypadku opowieści z dawnych lat, ale odnoszę wrażenie, że jest go aż nadto. Nie masz wrażenia jakiejś... sztuczności? Ale może to tylko moje wrażenie. W końcu lubię szyk przestawny, ba!, sama go często stosuję, choć nie umiem ocenić, czy też go nadużywałam. Diabli wiedzą.
Odnośnie historii - na mój obecny nastrój jest za mało... żywiołowa. Wolałam twoje wcześniejsze dokonania, może dlatego, że, skoro były zwarte fabularnie, działo się więcej i szybciej. Tutaj powoli, powoli się wszystko toczy. Ni to Orzeszkowa, ni to Susz. Ma to swoje plusy. Choć na początku przedstawienie wszystkich postaci kapkę mi nie grało, chciało się pisać: "Ale po co to?". Cóż, wybaczyłam taką zagrywkę Balzakowi (choć do dziś nie wiem, po co męczył mnie przez 12 pierwszych stron "Ojca Goriot", by potem dopiero dać mi przyjemną lekturę), wybaczę i Suszowi, choć osobiście wolę przedstawianie "w trakcie". Żeby jednak nie było tak, że się czepiam - widzę w tym sens, bo mamy od razu jakieś nakreślenie sytuacji.
Co mi się podoba? Przede wszystkim jak kreujesz postać Iwana. Oj, chyba go nie lubisz. Albo lubisz w specyficzny sposób. Dręczy facet tę Emilkę i męczy, interesuje i odpycha. Mnie też odpycha cały on, ale nie mogę odmówić mu bycia ciekawą postacią. Bez niej jakby nic się nie działo. Wkracza na scenę i popycha wydarzenia do przodu. A że w sposób, który niepokoi? No cóż, takie czasy i taki bohater.
Podobają mi się też twoje bardzo trafne obserwacje. Szczególnie o kobietach, którym wystarczy miła chwila, by zapomniały o wszystkich przewinach. Choć należy tu pewnie dodać - zależy jakie to przewiny. Bo jeśli jak dotąd tylko niemiła konwersacja, to ok. Gorszych rzeczy tak szybko nie zapominamy. Ale Emilka, młoda i naiwna, ma prawo zapominać złość, do której Iwan ją doprowadza tylko dlatego, że przez chwilę nie był tak zły, jak jej się zdawało.
Zobaczymy, co będzie dalej. Na razie te 4 notki, które pokrywają się z tym, co było na forum. Nie mogę obiecać, kiedy będą dalsze wpisy. Naprawdę mam teraz od zarypania problemów i skupienie się na tekście w necie trochę ode mnie wysiłku wymaga. Przepraszam, że tak cię traktuję, ale tu ryzykuję... no cóż, twoją złością. Masz do niej prawo, tak jak do tego, by wykasować ten wpis i powiedzenia mi, gdzie cię mogę cmoknąć.
Naprawdę cię przepraszam. I już więcej przepraszać nie będę.
thin
Od wersji forumowej wprowadziłam mnóstwo poprawek. Jeśli przejrzysz te rozdziały, to zobaczysz, że opisy postaci (przynajmniej te, które mogłam) wyrzuciłam z prologu (dawny rozdział pierwszy - zamieniłam numerację) i powklejałam do pierwszych dwóch, trzech rozdziałów. Zredukowałam także szyk przestawny (który zresztą pojawia się głównie w prologu i I rozdziale, kiedy narrator jest bardziej obiektywny, bo potem staje się narratorem z punktu widzenia Emilki).
UsuńCo do żywiołowości - cóż, może to moja wina, ale też po trochu tak ma być. W Pandemii było dużo akcji, wszyscy tam biegali, gonili się wzajemnie, spadali ze skał i uciekali przed widmami własnych matek. Tutaj chciałam trochę zwolnić. To nie są "Przygody Emilki i faceta, w którym się zauroczyła", tylko historia o tym, jak go poznawała, odkrywała jego tajemnice, jak więc mogłabym w kilka rozdziałów zacząć go z nich obdzierać? Akcja też wlecze się ze względu na wątki poboczne, których nie mogłam usunąć w opowiadaniu obyczajowym, Emilka przecież jest młodą dziewczyną, a nie detektywem, by cały swój świat skupiała na dochodzeniu prawdy. Dodatkowo, kawał z niej myślicielki, więc odebranie jej chwil do rozmyślań byłoby błędem w kreacji bohaterki. Wiem, że tekst powinien bronić się sam, jednak tłumaczę się ze względu na Pandemię, przez pryzmat której wiele osób na mnie patrzy (na szczęście coraz mniej).
Iwan? Nie lubić go? Matyldo, toż to moje oczko w głowie. Nie wiem, czy kiedykolwiek lubiłam swoją postać chociażby w połowie tak, jak uwielbiam Iwanka. I to oczywiste, że bez niego nic by się nie działo, bo to on jest tematem opowiadania.
Tyle ode mnie. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze Cię tu zobaczę. Pozdrawiam.