Rozdział XXII
Małgosia przyjęła
oświadczyny.
Była tak
szczęśliwa i podekscytowana, że Emilka nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Wyniosła, zarozumiała kuzynka o arystokratycznych rysach po wyjściu równie
rozradowanego pana Stasia płakała, nie zważając na spływający po policzkach
makijaż, śmiała się na głos, nie zasłaniając ust, skakała, zdjąwszy klapki i
pozwalała uczesanym w gładką falę włosom wyrwać się z idealnej fryzury.
Emilka z Anielką
śmiały się, patrząc, jak ta biega po mieszkaniu w samej bieliźnie, zdjąwszy
uprzednio z radości krępującą ruchy sukienkę. Zadzwoniła z piskiem do matki,
wycałowała wszystkich domowników, po czym ubrała się i oświadczyła, że idzie do
fryzjera. Gdy wróciła, na jej głowie zamiast długich włosów dostrzegły
chłopięcą, uroczą fryzurę. Oświadczyła, że trochę tego żałuje, ale nie
wyglądała na zbyt przejętą.
Wieczorem Emilka
ślęczała nad podręcznikiem do łaciny, gdy do środka weszła jej kuzynka.
— Mogę wejść? Nie
będę ci długo przeszkadzać.
Dziewczyna
pokiwała głową, przecierając oczy ze znużenia. Małgosia usiadła na łóżku obok
niej i westchnęła głęboko.
— Jesteś na mnie
zła?
— Zła? Za co?
— Wiesz dobrze.
Nie jesteś zła, że Stasiek mi się oświadczył?
Emilka uśmiechnęła
się, chociaż nie był to do końca szczery uśmiech. Nie mogła powiedzieć, by była
na kuzynkę zła, lecz czuła w sercu coś dziwnego, piekącego i żrącego ją od
środka niczym bardzo silny kwas.
— Przestań,
głuptasie — rzekła, zamykając podręcznik i przekręcając się na plecy. — Jak
mogłabym być zła, że znalazłaś szczęście?
— Emilko… ja też
jestem kobietą i wiem, jak działają nasze serca…
To stwierdzenie
mocno zawstydziło dziewczynę. Rzeczywiście, jej serce działało w dosyć
niesforny i zdecydowanie pozbawiony sensu sposób… i nic nie potrafiła poradzić
na zazdrość, która zapuszczała korzenie w głębi jej duszy. Jak mogła tak się
czuć? Jeszcze do niedawna uciekała przed jego spojrzeniem i modliła się, aby go
nie spotkać; liczyła ciągle na to, że zostawi ją w spokoju i zacznie adorować
kogoś innego, aby nie musiała znosić jego natarczywie patrzących kocich oczu. A
kiedy to się stało…
— Małgosiu, znasz
mój stosunek do Stasia.
— Wczoraj
powiedziałaś, że jest przystojny.
— Codziennie mówię
też, że Bodo jest przystojny, a jakoś znoszę jego romanse.
Kuzynka roześmiała
się, lecz nie dała jej spokoju.
— Emilko, wiem,
jak na kobiece serce działa wieść, że adorator znalazł inną. Powiedz no mi szczerze,
jak siostra siostrze, nie masz mi tego za złe?
Emilka westchnęła.
— Nie, Małgosiu.
— A jemu?
Zawahała się.
— Hm? Jemu masz za
złe? — drążyła Małgosia.
— Trochę… —
przyznała szczerze i od razu pożałowała szczerości. Kuzynka westchnęła głęboko
i sięgnęła ręką w kierunku głowy, jakby chciała zakręcić kosmyk długich włosów
wokół palca, lecz w porę opamiętała się, przypomniawszy sobie, że są krótkie.
— Myślisz, że to
szczere? — zapytała, patrząc w dal nieobecnym wzrokiem.
— Oświadczyny?
Jestem przekonana.
Małgosia pokiwała
głową i wstała, po czym zostawiła Emilkę samą. Ta otworzyła z powrotem
podręcznik, lecz pozapominała wszystkie możliwe deklinacje. Wtedy usłyszała
dzwonek telefonu.
— Kochanie, to do
ciebie — krzyknęła Anielka z salonu. — Krzyś dzwoni.
Dziewczyna
poderwała się i z ochotą pobiegła do telefonu.
— Krzysiu?
— Dobry wieczór,
siostrzyczko — usłyszała w słuchawce zmęczony chociaż szczęśliwy głos brata. —
Ale mnie dziś przeczołgali… Moje żebra…
— Stało ci się
coś?
— Nie… tak sobie
marudzę — roześmiał się. — Co u ciebie, Milko?
Zawahała się.
— Nic… nic
ciekawego… — westchnęła. — Żyję powoli.
— Mhm — mruknął
Krzyś. — Co się stało?
— Nic, naprawdę.
Nauka mnie tylko… tak męczy.
— Siostrzyczko… a
może byś mi poczytała dzisiejsze nagłówki?
— Znowu? Przecież
macie tam radio.
— No, wiem… ale
nam zabrali, bośmy trochę narozrabiali. Nie pytaj — poprosił, lecz śmiał się. —
To jak?
Emilka odłożyła
słuchawkę i poszła po poranne gazety. Gdy wróciła, zaczęła monotonnym głosem
przekazywać bratu nagłówki i wstępy do artykułów.
— Nowy rekord. Kazimierz Kucharski ustanawia
nowy rekord biegu na osiemset metrów z czasem jednej minuty, pięćdziesięciu
trzech sekund… przecinek cztery.
— To znaczy cztery
setne — podpowiedział rozbawiony Krzyś.
— No tak,
rzeczywiście… — Emilka zarumieniła się. — Mówią też o jakimś pakcie wschodnim.
— Odrzucili?
— Tak.
— Tak myślałem.
Dlaczego?
— Chodzi o Śląsk
Cieszyński… i jakiś styczniowy pakt z Niemcami.
— Co, Beck się
boi?
— Krzysiu, nie
pytaj więcej, bo ja nic z tego nie rozumiem.
— Dobrze już,
dobrze… — mruknął, ale brzmiał na zmartwionego. Emilka przewróciła kilka stron,
mijając informację o wypadku samochodu z tramwajem i nekrologi, gdy nagle coś
przykuło jej wzrok. Przewróciła z powrotem stronę i z coraz głośniej bijącym
sercem czytała wstęp do artykułu. — Jesteś tam?
— Jestem… —
wychrypiała. — Krzysiu, muszę kończyć.
— Co się stało?
— Nic… wiesz co,
coś się… źle czuję… niedobrze mi…
— Może się
zatrułaś?
— Nie wiem…
Dobranoc, braciszku…
— Kocham cię —
rzekł Krzyś jeszcze bardziej zmartwionym głosem i Emilka odłożyła słuchawkę na
widełki. Wpatrywała się intensywnie w artykuł, jakby nie mogąc uwierzyć.
WYKŁADOWCA LWOWSKI POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO
Wczoraj rano znaleziono ciało wykładowcy Lwowskiego
Uniwersytetu Jana Kazimierza, prof. Antoniego Michalczuka. Według
niepotwierdzonych źródeł, profesor popełnił samobójstwo przez powieszenie. Ze
wstępnych badań wynika, że musiał leżeć martwy przez przynajmniej kilka godzin.
Nikt dokładnie nie zna przyczyn samobójczej śmierci profesora.
Prof. Michalczuk był wykładowcą lwowskich uniwersytetów i
akademii, ale bywał także gościnnie na krakowskim UJ-cie oraz na KUL-u. Znany
był wszystkim studentom jako nauczyciel historii starożytnej oraz prehistorii.
Pogrzeb odbędzie się 15 września…
Maj 1930
W powietrzu
unosiła się słodka, cynamonowa woń pieczonej szarlotki. Wydobywała się z kuchni
i wypadając przez okno, dopadła nosy Emilki i Justysi, leżących na
bordowo-granatowym kocu ułożonym w sadzie. Ta miła woń robiła dziewczynkom
apetyt, toteż kaligrafowanie wychodziło im coraz gorzej: ogonki stawały się
niechlujne a brzuszki pokraczne. Jakby tego było mało, wiał ciepły wietrzyk,
poruszając delikatnie liśćmi drzew i szepcząc zachęty, aby dziewczynki zamknęły
książki i rozłożyły się leniwie. Owady bzyczały, zagłuszając w ich głowach
jakąkolwiek chęć ćwiczeń, konie prychały w stajni, przypominając o swoim
istnieniu, kury gdakały, kaczki kwękały, świerszcze cykały, komary buczały,
krowy muczały i żadne z tych stworzeń, w przeciwieństwie do Emilki i Justysi,
nie musiało robić ćwiczeń z kaligrafii. Po bordowo-granatowym kocu przeszedł
się żuk. Emilka machnęła piórem w jego kierunku, chcąc robaka odstraszyć, tym
samym pryskając tuszem po zeszytach. Justyna prychnęła z niezadowolenia.
— Zobacz, co
zrobiłaś — mruknęła. — Teraz muszę od nowa…
— Nie chce mi się
już — odrzekła Emilka, wciąż użerając się z błyszczącym, ciemnozielonym żukiem.
— Zostawmy to.
— Mamy do
zrobienia jeszcze cztery ćwiczenia…
Emilka wzruszyła
ramionami i wziąwszy żuka w dwa palce, cisnęła nim jak najdalej od koca. W tej
samej chwili jakaś kura z głośnym szelestem piór podfrunęła na ogrodzenie
dzielące podwórze od sadu i zaczęła przekręcać łeb z zainteresowaniem.
— Zabierz to! —
pisnęła Justysia, która bała się ptaków. — One są okropne!
Druga z
dziewczynek podniosła się i odgarniając jasnobeżowe włosy z twarzy podeszła do
stworzenia i machnęła w jego kierunku ręką. Kura odskoczyła trochę na bok,
wciąż jednak przytwierdzona do drewnianego płotu.
— Sio… uciekaj… —
mruczała Emilka, prawie już jej dotykając. Ptak po chwili zirytował się i
wrócił z powrotem na żwir podwórza, szeleszcząc piórami jeszcze głośniej, a
powietrze spod jego skrzydeł uderzyło dziewczynkę w twarz. Dostrzegła brata ze
swoim przyjacielem, Mietkiem, idących przez podwórko.
— Mila! Chodźcie
tu!
— Zostaw nas w
spokoju, baranie! — ryknęła, widząc po ich minach, że coś knują. Wróciła na koc
i wyrwawszy zaplamioną kartkę z zeszytu, zaczęła pisać od nowa. Przez chwilę
panowała cisza, przerywana jedynie mową zwierząt i skrzypieniem piór. Emilka
zerknęła na pochyloną nad swoim zeszytem Justysię. Jej piwne oczy pełne były
skupienia i bezmyślności jednocześnie. Rudowłosa dziewczynka podrapała się po
piegowanym nosie i wzdychając głęboko, kontynuowała kaligrafowanie. Nagle
Emilka usłyszała jakiś okropny dźwięk, jakby krzyk wydobywający się z piersi
potwora, a potem coś nią szarpnęło, przygniotło do ziemi i przy akompaniamencie
pisków obu dziewczynek poczęło je bezlitośnie łaskotać. W całym chaosie Emilka
potrafiła dostrzec jedynie mocno za długie, jasne loki swojego brata. Złapała
pierwszą rzecz, jaką miała pod ręką — poznała, że była to butelka atramentu — i
chlusnęła nią na jego twarz. Krzyś zrobił unik, szkło wyśliznęło się Emilce z
palców i upadło wprost na atakowanej przez Mietka Justysi. Wrzasnęła, jakby
ktoś ją wrzucił do garnka wrzątku, po czym drapiąc paznokciami, wydostała się z
uścisku chłopaka i dysząc ciężko, uderzyła go zaplamionym podręcznikiem w
głowę. Z jej włosów i czoła skapywały krople granatowego atramentu. Mietek z
Krzysiem śmiali się na głos, a było to dla nich na tyle absorbujące, że Emilka
bez trudu wyczołgała się spod brata i biorąc drugi podręcznik, przyłożyła mu z
całej siły w potylicę. Przestał się śmiać.
— Żadnego poczucia
humoru… — mruknął Mietek, a kąciki ust mu zadrgały, gdy zerknął ponownie na
roztrzęsioną Justysię. Przyjaciel Krzysia należał do tej samej kategorii
młodzieńców, co młody Franczak — urwisów bez wyczucia smaku, z tą różnicą, że
brata Emilki można by przy tym jeszcze nazwać „słodkim”, Mietek zaś pozostawał
po prostu irytujący. Ostrzyżone na jeżyka, jasnobrązowe włosy eksponowały jego
ogromne uszy, dopełnione garbatym nosem i wąskimi, jakby zmrużonymi oczami.
Dawało to efekt niezbyt estetyczny, a już z całą pewnością aparycja nie pomagała
mu w uzyskaniu ludzkiego wyrozumienia, którego zawsze doświadczał Krzyś.
— Wy… wy… —
jęczała rozwścieczona Justyna, która nigdy nie mogła się zdecydować, którego z
chłopców nienawidzi bardziej. Na jej ramionach oprócz rudawych piegów pojawiły
się też te atramentowe. — Ja… przysięgam… Tym razem dostaniecie za swoje!
— Idź się poskarż,
ruda małpo! — ryknął za nią Krzyś, gdy dziewczynka, zebrawszy swoje rzeczy,
szybkim krokiem ruszyła w stronę domu Franczaków, gdzie czekał na nią jej
kierowca. — A nie… już nie ruda, a granatowa!
Emilka wściekła
się i zaczęła raz po raz uderzać brata w głowę twardą okładką podręcznika,
czując łzy złości napływające do oczu.
— KRETYN! BARAN!
OSIOŁ! GŁUPEK, GŁUPEK, GŁUPEK! — wrzeszczała, gdy Mietek mrużył jeszcze
bardziej swoje oczy (nigdy nie potrafiła dociec, jaki właściwie mają kolor),
zanosząc się ze śmiechu. Rzuciła mu mrożące spojrzenie i cisnęła w nim książką,
która w locie otwarła się i uderzyła go w czoło kantem okładki.
— Oj,
siostrzyczko, przestań się wściekać… — mruczał Krzyś, rozkładając się wygodnie
na poplamionym kocu i wzdychając z samozadowolenia. — Mieciu, daj kiepa.
Kolega pogrzebał w
kieszeni i podał Franczakowi papierosa. Emilka zaczęła zbierać zeszyty i
podręczniki do kaligrafii, rzucając chłopcom co chwila wściekłe spojrzenia.
— Ty to już
zupełnie nie masz rozumu — oświadczyła, patrząc, jak jej brat się zaciąga i
chowa zapałki go kieszeni. Odpowiedział jej, wypuszczając z ust gęsty obłok
dymu.
— A co, też
chcesz? — zapytał, puszczając oko.
— Matka cię
zobaczy.
— Nie zobaczy, śpi
— poinformował ją, podążając wzrokiem za idącą przez podwórze Justysią. Kilka
kroków za nią truchtał jej kierowca, krępy, niski mężczyzna o niezbyt
przytomnym spojrzeniu.
— Więc Anielka.
— No i co?
Przeciągnął się
wygodnie i założył ręce za głowę, paląc bez użycia rąk.
— I komu ty tym
chcesz zaimponować, ośle? — warknęła, wyszarpując papierosa z jego ust i gasząc
go o korę pobliskiej jabłoni.
— No oczywiście,
że mojej siostrzyczce — kpił. — A propos imponowania. Chcesz zobaczyć, czego
się nauczyłem?
— Nie — ucięła. —
Ale chętnie zobaczę, co zrobi z tobą wujek Franek, kiedy Justysia mu o
wszystkim powie.
— To ty w nią tym
rzuciłaś. Poza tym, co mnie interesuje wujek Franek? Wiesz, jakie umiem salto
do wody?
Nie odpowiedziała,
wyszarpując spod chłopców bordowo-granatowy koc. Mietek oświadczył, że musi
wracać do domu, bo zaraz ma obiad, więc Emilka została sama ze swoim bratem,
który postawił sobie za punkt honoru, że nie pozwoli jej odzyskać koca.
— Odsuń się —
warknęła z narastającą złością.
— Nie usłyszałem
odpowiedniego słowa…
— Proszę — wycedziła. Krzyś uśmiechnął się
i wstał, otrzepując spodnie.
— To jak nie
chcesz zobaczyć, sam pójdę — orzekł i ruszył w stronę płotu. Przeskoczył
zwinnie na podwórko.
— Gdzie pójdziesz?
— No, salto robić.
Nad rzekę.
— Nad rzekę?! —
krzyknęła. — Postradałeś rozum, baranie? Tam jest woda co najwyżej do szyi!
— Zależy, gdzie
pójdziesz. — Szedł przez chwilę tyłem, uśmiechając się do siostry zachęcająco.
Westchnęła ciężko i rzucając na trawę koc, przybory i zeszyty, poszła w ślady
brata. Przeszli na skos przez żwirowane podwórko, a kury i kaczki uciekały spod
ich stóp, marudząc w swoim języku. Przeszli obok nowo postawionego kurnika, z
wnętrza którego wydobywał się brzydki zapach ptasich odchodów i wosku z piór.
Panował tam mrok, ze względu na brak okna, którym ptactwo zbyt często uciekało
poza granice gospodarstwa, gdy w tym miejscu stał jeszcze poprzedni budynek.
Emilka mimowolnie wyciągnęła szyję, by zajrzeć do środka. Została jednak
obgdakana przez dwie wysiadujące jaja kury, jedną rudą, a drugą pstrokatą,
które najwyraźniej poczuły, że ich prywatność została naruszona.
Przeskoczyli
metalowe, pogniecione misy z wodą i paszą, zignorowali szczekanie starego
owczarka kaukaskiego Miry, Krzyś jeszcze mijając kłapnął drzwiami do stajni,
których ktoś nie domknął, i wyszli na drogę prowadzącą w stronę łąki i pól.
— Daleko to jest?
— zapytała Emilka, zatykając nos. Po prawej przewinął się chlew z otwartą
zagrodą dla prosiąt, skąd śledziły ich kroki trzy pary czarnych ślepi.
— Nie — odrzekł,
lecz nie ufała jego słowom. Wiedziała, że aby dojść do znanej jej strony rzeki,
należało wyjść od strony bramy wjazdowej, a oni skręcali w zupełnie innym
kierunku…
Poprowadził ją
ścieżką idącą na skos przez łąkę. Było to miejsce wypasu krów i koni, właściwie
nieokiełznane, a Emilka spotkała się tam z różnymi, czasami nawet dość groźnymi
okazami fauny i flory. Spojrzała na swoje buciki oraz łydki zasłonięte jedynie cienką
warstwą pończoszki. Na widok rodzeństwa stojąca w pobliżu krowa zamuczała
nisko, a parobek, który wbijał właśnie jej łańcuch w inne miejsce wypasu,
podniósł rękę do oczu i roześmiał się.
— A panicz znów
nad rzekę?! — wrzasnął, stukając mimowolnie młotkiem o swoje udo.
— A żebyś
wiedział! — odkrzyknął Krzyś, który z nieznanych przyczyn nagle się
podirytował.
— I co, panienkę
siostrę też wrzuci?
— Ją? Utopiłaby
się…
— Wcale bym się
nie utopiła — obruszyła się Emilka, gdy parobek wrócił do wbijania łańcucha w
ziemię.
— Tam owszem.
— Wcale nie! Taki
osioł jak ty się nie utopił, to ja tym bardziej.
— Może i jestem
osioł, ale pływam lepiej niż delfiny. A ty umiesz co najwyżej zamachać rękami i
nogami w wodzie…
Przekomarzali się
jeszcze kilka chwil, aż minęli całą łąkę, pogryzieni przez muszki i gzy,
podrapani przez ostre gałązki krzaków, poparzeni przez wysokie pokrzywy i z
rzepami na ubraniu. Ścieżka zwężała się, aż wyszli z pastwiska i skręciwszy w
prawo, szli wzdłuż granicy między łąką a polami pszenicy i buraków. Chłopi,
zgięci wpół w słabnącym już popołudniowym słońcu, zerkali na nich przelotnie, a
potem wracali do swoich zajęć.
Kwadrans później,
gdy budynki gospodarcze stały się tylko kropkami i kreskami oddzielającymi
żółto-zielone łąki od błękitnego nieba, zboczyli w stronę lasku brzozowego,
zasadzonego przez mieszkańców wsi przed ponad dziesięcioma laty. Czarno-biała
kora drzew była nieco drażniąca dla oczu Emilki, lecz jeszcze bardziej drażnił
ją grunt, po jakim zaczęła stąpać. Ziemia uginała się z dziwnym sykiem pod jej
podeszwą, a gdy podnosiła stopę, słyszała jeszcze dziwniejsze cmokania.
— Idziemy w bagna?
— Nie, mądralo, to
tylko taki kawałek.
— Kiedy ja,
Krzysiu, zaraz ugrzęznę.
— Marudzisz.
Krzyś szedł
pierwszy, torując jej drogę, dzięki czemu uniknęła spotkań z pajęczynami i
gałązkami drzew. Wokoło panował przyjemny półmrok, a w powietrzu wyczuwało się
wilgotną, nieco grzybową nutę. Zbliżali się do krawędzi lasku. Grunt twardniał,
wilgotna woń ustępowała miejsca suchemu zapachowi spalonej słońcem trawy.
Emilka mogła już dosłyszeć cichy plusk wody w rzece. Wyszli na powietrze i
stanęli na wysokim, urwistym brzegu rzeki, która odbijała ich sylwetki w tafli
kilka metrów niżej.
— Boże, ty
oszalałeś — szepnęła, gdy wychyliła się zza krawędzi. Ruch wody może nie był
nadto stanowczy, lecz ich stopy znajdowały się
co najmniej cztery metry od powierzchni. — Wracamy do domu.
— Czekaj! Nie
widziałaś jeszcze, jak skaczę.
— I nie chcę tego
widzieć, ośle. Nie pozwalam ci stąd skakać.
Krzyś roześmiał
się i zaczął rozpinać błękitną koszulę. — Siostrzyczko, zobacz, nurtu prawie
nie ma, dno piaszczyste i głębokie na przynajmniej cztery metry, a twój brat
pływa jak ryba!
Kręciła głową i
próbowała odciągnąć jego ręce od guzików, lecz wciąż się śmiał.
— Przestań
panikować. Cholera, Mieciu zabrał kiepy… Ale! Ja tu chyba gdzieś mam… — Szperał
po kieszeniach ze skupioną miną. Emilka zaprzestała prób powstrzymania brata
przed idiotycznym wyskokiem. Odnalazł pogniecionego papierosa i wsadził go
sobie do ust, po czym odpalił od zapałki. — Popylnujesz moych rzeczy? —
zapytał, a z każdym słowem kolejne kłęby dymu dmuchały jej w twarz. Rozpinał
koszulę, ściskając papierosa wargami i wyglądając na bardzo z siebie
zadowolonego. Rzucił koszulę na ziemię, a Emilka mogła zobaczyć różnicę między
opalonym karkiem i przedramionami chłopca oraz jego bladą piersią i brzuchem.
Po chwili obok koszuli leżały ściągnięte bez rozwiązywania buty oraz brązowe
spodnie i skarpetki. Zostawszy w samej bieliźnie (dziewczynka odruchowo
odwracała wzrok), stanął tyłem na krawędzi i zaciągnąwszy się szybko
dwukrotnie, wcisnął Emilce papierosa do ręki. Zgiął nogi w kolanach, wyciągnął
ramiona, po czym uśmiechnął się diabelsko i odepchnął stopami od krawędzi.
Wykonał półtora salta w powietrzu w skulonej pozycji, wyprostował sylwetkę i z
dłońmi skierowanymi w dół przebił taflę wody. Emilka wychyliła się, by czekać,
aż się wynurzy. Podejrzewała, że będzie próbował ją nastraszyć, więc wcale się
nie zdziwiła, gdy dostrzegła tylko kilka bąbelków zamiast roześmianej głowy
swojego brata nad powierzchnią.
— Słaaaabo… —
krzyknęła, przykładając stuloną dłoń do ust. Położyła się na trawie,
wyczekując, lecz wciąż nic. — Hej, braciszku, jeśli chcesz jeszcze swoje
rzeczy, to radzę się wynurzać!
Zamiast odpowiedzi
dał tylko kilka większych bąbelków. Roześmiała się i zawinąwszy jego rzeczy w
jego koszulę, zawiesiła je nad wodą.
— Liczę do trzech
i się wynurzasz! Raz… — Upuściła jednego buta, który wpadł do wody, po czym
wynurzył się z powrotem i zaczął płynąć wraz ze słabym nurtem. — Dwa… —
Upuściła drugiego, czując drobne uczucie niepokoju. — Trzy! Masz się wynurzać,
inaczej wrzucam wszystko!
Buty dryfowały
kilka metrów od miejsca, w którym wskoczył Krzyś, w odstępie kilkudziesięciu
centymetrów od siebie. Emilka zerwała się i nie zobaczywszy reakcji, wzięła
ubrania brata pod pachę i zeszła z wysokiego brzegu, krzycząc jego imię.
— Krzysiu, wyłaź,
bo schodzę do ciebie! Słyszysz mnie, ośle?! Wynurzaj się, to nie jest
śmieszne!!!
Udało jej się
znaleźć miejsce położone nieco bliżej tafli i usiadła na nim, zanurzając palce
u stóp. Uznała, że pomimo zimnej wody musi zejść po brata, lecz nagle usłyszała
tupot stóp za swoimi plecami, poczuła szarpnięcie i po chwili w całym ubraniu
nurkowała przynajmniej metr pod wodą, czując uścisk jego dłoni na nadgarstku.
Wynurzyła się, mając wodę w nosie oraz żołądku i próbując złapać trochę
powietrza.
— Ty to jednak
baran skończony jesteś — wycharczała, gdy tylko udało jej się wydusić z siebie
jakiekolwiek słowa.
— Nie… jestem lew…
lew morski!!! — oświadczył i zaczął piszczeć jak foka. Chciała go uderzyć, lecz
woda spowolniła ruch ręki i unieszkodliwił siostrę jednym uściskiem. — Chodź
tu, bo utoniesz.
— Nie dotykaj
mnie, kretynie. Myślałam, że utonąłeś!
— Wiem! A ja sobie
odpłynąłem, wyszedłem z wody i cię… CHAPS!... od tyłu — odpowiedział, śmiejąc
się w głos.
— To ja teraz
radzę ci… CHAPS!... swoje rzeczy, póki nie poszły na dno!
Krzyś zamarł, nie
rozumiejąc.
— Emilko… ja
myślałem, że jestem królem osłów, ale chyba muszę odstąpić ci tronu! —
oświadczył, po czym zaczął rozglądać się za ubraniami. Koszula dryfowała na
wyciągnięcie ręki, lecz spodnie, pociągnięte w dół przez sprzączkę w pasku,
musiały utonąć.
— Masz za swoje.
— A buty? Buty też
wrzuciłaś?
— Tam sobie
pływają… — Wskazała kierunek. Krzyś minął ją bez słowa i prędko podpłynął do
dryfujących na powierzchni butów. Złapał je i ściskając pod pachą, odwrócił się
do siostry.
— A SPODNIE?! —
krzyknął zdesperowany. Emilka zrobiła przepraszającą, kpiącą minę, po czym
zaczęła podpływać do brzegu.
— Przykro mi,
patafianie, sam uznałeś, że nie umiem pływać, więc nie mogę ci pomóc w
poszukiwaniach!
Wyszła na brzeg,
uświadamiając sobie, że zgubiła pantofle. Jej sukienka, chociaż z zasady lekka
i przewiewna, ważyła przynajmniej tyle, co sama Emilka. Jęknęła, wyżynając jej
fałdy na trawę.
— Zgubiłam
pantofelki!
— Rzeczywiście
koszmar! A moja siostra zatopiła mi spodnie! Jak ja wrócę?! — wrzasnął, lecz
wyglądał na rozbawionego. Wyczołgał się na brzeg i wzdychając ciężko, spojrzał
na taflę wody. — To może tego papierosa chociaż masz?
— A nie wiem, tam
go gdzieś rzuciłam — odparła, susząc włosy palcami. Krzyś wstał i wszedłszy na
wyższy brzeg, rozglądał się po trawie za niedopałkiem. Odnalazł go, ciesząc się
jak dziecko.
— Cholera, ale
zgasł. Zapałki miałem w spodniach…
Wracali więc
trochę nadąsani, a trochę roześmiani, Emilka w samych pończoszkach, a Krzyś —
bez spodni. Zaprowadził ją znacznie dłuższą, lecz odludną drogą, tak że nikt
nie miał okazji oglądać jego bielizny. Gdy zaszli dworek od frontu, dał jej
instrukcję, by jak najszybciej przemknęła do swojego pokoju, to może nikt ich
nie wypyta, dlaczego wracają z niekompletną garderobą. Nie mógł się jednak
bardziej mylić.
Wspięli się na
palcach po schodach prowadzących na ganek, przeszli przez próg i szli już na
górę, gdy usłyszeli głos matki.
— Pięknie.
Elżbieta stała
przy drzwiach do salonu z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.
— Cudownie. Mój
syn znów się spisał.
— Uciekaj, nie
widzi, że nie masz butów… — szepnął Emilce i popchnął ją do przodu. Poszła za radą brata i resztę
rozmowy słyszała z piętra.
— Mamo, nie
uwierzysz, co mi się przytrafiło.
— Rzeczywiście,
nie uwierzę. Tym razem już nie. — Wyglądała na rozzłoszczoną, a to zdarzało się
rzadko, jeśli nie nigdy. — To był ostatni raz, kiedy widziałeś się z Mietkiem.
Mam dosyć waszych wybryków. A teraz zejdź tutaj i przeproś Justysię oraz wujka Franka.
— Ale mamo, ja nie
mam…
— Wiem, że nie
masz. Poprawisz Justysi humor.
Krzyś rzucił
szybkie spojrzenie Emilce, równie zdumionej zachowaniem matki, co on sam.
Odchrząknął i zszedł z powrotem do korytarza. Gdy minął próg salonu, Emilka
usłyszała tylko chichot swojej przyjaciółki.
— Przepraszam.
— Za co? —
zapytała butnie. — Za wylanie mi atramentu na głowę czy nazwanie mnie małpą?
— Za jedno… i
drugie.
— Nazwałeś ją
małpą? — warknęła matka. — Jak śmiesz! Nie tak cię wychowywałam! Co z ciebie za
człowiek! Brakuje mi już sił… Wstyd całej rodzinie przynosisz!
Emilka zdjęła
brudne pończoszki i zostawiwszy je na górze schodów, zeszła na dół, by
cokolwiek widzieć, podczas gdy matka kontynuowała reprymendę.
— Nawet nie chcę
wiedzieć, dlaczego nie masz na sobie spodni. Wstydź się teraz, bo będziesz tak
chodził do jutra, do wieczora. To twoja kara. Wstyd mi, że takiego syna
urodziłam. Znalazłam w twoim pokoju niedopałki. Mało tego, że jesteś głupi jak
pierwszy chłopek ze wsi, bo uczyć się nie chcesz, mało, że koleżankom i
rodzinie życie zatruwasz, to jeszcze dymisz! A niech ci będzie, ja już się więcej
nie wtrącam! Co za dziecko!!! Niewdzięczne!!! Nieznośne!!! Nie mogę się
doczekać, kiedy się stąd wyniesiesz, bo mi tylko nerwy szargasz… Żałuję, że cię
urodziłam! — Emilka poznała po głosie matki, że jest bliska łez lub płacze.
— Elżuniu, uspokój
się — prosił wujek Franek, najwyraźniej zaskoczony takim wybuchem. Emilka
podeszła pod drzwi do salonu i omiotła spojrzeniem pomieszczenie. Krzyś stał do
niej tyłem, w samych butach, skarpetkach i koszuli, matka ukrywała twarz w
dłoniach i płakała, ojciec Justysi próbował ją objąć ramieniem, a sama Justyna
wbijała smutne spojrzenie w dywan. Najwyraźniej w całej swej arogancji nigdy
nie chciała doprowadzić do takich sytuacji. — Elżuniu, przesadzasz. Chłopak ma
szesnaście lat… Robi się wtedy dużo głupich rzeczy, ale nie róbmy z igły widły.
Będzie miał swoją karę, ale nie ma sensu mówić takich głupot! Krzysiu, idź na
górę, ja zajmę się twoją matką. Justysiu, do samochodu.
Justyna minęła ją
jako pierwsza, rzucając Emilce niepewne spojrzenie. Krzyś stał jeszcze kilka
sekund na środku salonu, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz.
Twarz miał kamienną, lecz nie ustrzegł się reakcji na matczyne słowa. Jego
pierś unosiła się i opadała nieregularnym, szarpanym oddechem, jakby ledwo
powstrzymywał płacz. Ujęła jego zaciśniętą w pięść dłoń i podążyła za milczącym
bratem.
— Pójdę i powiem
jej, że to ja wylałam atrament i wrzuciłam…
— Nie — przerwał
stanowczo. — To tylko pogorszy.
Towarzyszyła mu aż
do jego pokoju, gdzie zamknął się na klucz i nie wychodził do końca dnia. Nie
chciał zjeść szarlotki upieczonej przez Anielkę. Emilka zajadała ją więc w
samotności, gdyż matka położyła się spać na parę minut po odjeździe Justysi z
ojcem. Po chwili dołączyła do niej zmartwiona Anielka.
— Smakuje ci,
kózko?
Gosposia zawsze
wymyślała jej różne pieszczotliwe przydomki pochodzące od zwierząt.
— Rzeczywiście,
koza to dla mnie odpowiednie określenie — jęknęła Emilka. — Bo taka głupia
jestem!
— Och, nie to
chciałam powiedzieć — tłumaczyła się starsza pani.
— Wiem, ale ja
chciałam. To ja wrzuciłam Krzysiowi spodnie do wody i to mi wypadł atrament z
rąk… i wtedy się wylał… a Krzyś powiedział… że to on… — Rozpłakała się. — A to
nie był on!
— Oj, robaczku,
nie płacz… — Anielka przytuliła ją do siebie, gładząc po jasnych włosach i
ocierając łzy z nieregularnego nosa Emilki. — Wasza mama po prostu była
rozstrojona. Jutro wszystko będzie jak dawniej.
— Rzeczywiście,
dziwna była… — Dziewczynka podniosła głowę i zamrugała. — Co się stało?
Gosposia machnęła
ręką.
— A bo ja wiem,
Emilko. A bo ja wiem…
— Coś jednak wie
Anielka.
Starsza pani
przewróciła oczami i pokręciła głową. — Dzisiaj słyszałam, jak się strasznie
kłóciła przez telefon, aż płakała.
— Przez telefon? Z
kim?
— Nie jestem
pewna… ale chyba z panem Iwanem.
— Z panem Iwanem?
— zdziwiła się. — A cóż takiego, co on powiedział, mogło mamę do płaczu
doprowadzić?
Gosposia nie
odpowiadała. Poprawiła fałdy sukienki spoczywające na jej pulchnych udach i
chrząknęła.
— Co mogło mamę
doprowadzić do płaczu? — powtórzyła Emilka. — Niech mi Anielka powie! Bo nie
będę spać, a potem sama sobie dopowiem i dopowiem coś źle, nieprawdę jakąś, i
będę myśleć, że to prawda, i będę kogoś niesłusznie nienawidzić, i…
— Coś o twoim
ojcu. Jakieś kłamstwa nawymyślał i pani wpadła w szał. Nic więcej nie wiem, bo
od razu wyszłam. — Anielka wyglądała na kogoś, kto żałuje, że powiedział
prawdę. — A teraz zjedz szarlotkę i nie marudź, bo specjalnie dla ciebie
robiona.
Emilka pokiwała
głową i wzięła widelczyk do ręki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz