dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

4 września 2023

034. SUROWICA (23)

 Rozdział XXIII


Kolejna lekcja u korepetytorki wydawała jej się być tak skrajnie nudną, że rozważała udać atak epilepsji, byle tylko wydostać się na zewnątrz. Nieszczególnie interesowały ją typy koniugacji w łacinie, a już z pewnością znużyła ją lekcja poświęcona utworom świętego Franciszka z Asyżu. Płacz ściskał gardło Emilki na myśl, że czeka ją jeszcze wiele miesięcy podobnych przygotowań.

Pani Wiktoria uznała, że po dwóch miesiącach korepetycji powinna zdać relację z jej postępów któremuś z opiekunów.

— Mieszkam z gosposią, proszę pani — wyjaśniła Emilka beznamiętnie. — Czy to ją mam poprosić o przybycie?

— Nie, bynajmniej nie gosposię! Chciałabym rozmawiać z kimś z twojej rodziny.

— Obawiam się, że nikt z mojej rodziny nie jest na tyle zainteresowany moją osobą, by słuchać sprawozdań z postępu mojej nauki, a już z pewnością nie przejedzie z tego tytułu tylu kilometrów, ile nas dzieli, proszę pani.

Pani Wiktoria wyglądała na zdumioną.

— A twój brat?

— Mój brat jest w wojsku, proszę pani. Musiałaby pani poczekać, aż dostanie przepustkę, ale nie wiem, kiedy to nastanie.

— A ile Krzyś ma teraz lat?

— Dwadzieścia, proszę pani.

— Na Boga! Czy nie ma w twoim otoczeniu nikogo dorosłego, kto by się zajmował twoim wychowaniem, dziecko?

— Nie, proszę pani. Anielka, moja gosposia, jest moją opiekunką, ale z całą pewnością nie próbuje mnie wychowywać.

— Nie wierzę, że nie masz żadnego dorosłego opiekuna!

— Owszem, mam, ale nie zajmuje się on moim wychowaniem i nie jest członkiem mojej rodziny.

— Któż to? — zdziwiła się pani Wiktoria.

— Przyjaciel rodziny, a właściwie mojej świętej pamięci matki, pan Pietruczuk.

— Musi mieć zatem niezwykłe więzi z waszą rodziną, doprawdy! O ile pamiętam, twoja matka miała siostrę.

— Tak, to rzeczywiście niebywałe więzi — przyznała z uśmiechem Emilka. — Mam przekazać panu Pietruczukowi, że chce pani z nim porozmawiać?

— Nie, sama go o tym poinformuję. Zatelefonuję do was dziś wieczorem — orzekła pani Wiktoria, kiwając głową.

— Obawiam się, proszę pani, że nie zastanie pani pana Pietruczuka w domu.

— A to dlaczego? Pracuje wieczorami?

— On z nami nie mieszka — wyjaśniła z niewinnym uśmiechem Emilka, śmiejąc się z miny swojej nauczycielki.

— Nie mieszka? Na litość boską, dziecko, co to za patologia!

— Jest podróżnikiem. Ale powiedział, że nas odwiedzi przed Bożym Narodzeniem!

Pani Wiktoria wyglądała na bliską płaczu. Zakryła palcami usta, kręcąc głową ze zmartwieniem.

— To sprawa nie do pomyślenia, aby piętnastoletnia dziewczyna była zostawiona sama sobie. Czy w ogóle ktokolwiek dba o to, byś nie wpadła w złe towarzystwo? Byś nabyła odpowiednie maniery? Byś nauczyła się zachowywać względem innych ludzi? Na litość boską! Ja muszę jak najszybciej porozmawiać z twoją gosposią! I z tym panem Pietruczukiem również. Jak tylko się zjawi, a niech się zjawi jak najszybciej (przekaż mu to, dziecko, chyba że nie macie kontaktu? Świat się kończy!), no, jak tylko się zjawi, ma przyjść do mnie, już ja sobie z nim porozmawiam! To już rozumiem, dlaczego ty się w ogóle nie uczysz, Emilko! Przecież ucznia trzeba regularnie w domu motywować, pomagać, stać nad nim i pilnować, by trzymał się zaplanowanych…

Mówiła o tym jeszcze prawie kwadrans, podczas gdy Emilka odpłynęła myślami w jakieś puste, niezaludnione tereny własnego umysłu.

Wracając, wyobrażała sobie konfrontacje ułożonej, eleganckiej i zasadniczej pani Wiktorii z jej przeciwieństwem — panem Iwanem. Jak tylko wróci, powie mu, że musi bezzwłocznie porozmawiać z jej nauczycielką. A nuż będzie jak zwykle pijany… Chciałaby zobaczyć minę pani Wiktorii. Wiedziała jednak, że to tylko wyobrażenia, ponieważ Emilka postarałaby się, by ten jeden raz stan pana Iwana pozostawał bez zarzutu. Nie chciała mu robić kłopotów, a odwiedzający ją prokurator lub urzędniczka zakładu opieki społecznej to ostatnie, co dziewczyna chciała mieć na swojej głowie.

Tym razem zatrzymała się przy Szaleństwie nieco dłużej. Nie było okien, przez które miałaby okazję podglądać przebywających wewnątrz ludzi, lecz drzwi pozostawały zblokowane, aby się nie zamykały. Wyciągała szyję, by z mieszanką zdumienia i rozbawienia obserwować szalejących w środku kobiety i mężczyzn, zazwyczaj z wyglądu nie przekraczających trzydziestki. Jakiś chłopak podrzucił dziewczynę do góry, potem pozwolił jej opleść się w pasie nogami i powiesił głową w dół. Zanim jednak jej włosy dotknęły podłoża, znów podniósł ją w górę i gdy wyprostowała kolana, przerzucił ją pomiędzy swoimi rozstawionymi szeroko nogami. Prześlizgnęła się na polerowanej podłodze i prędko odwróciła przodem do partnera, po czym zaczęli tańczyć, trzymając splecione dłonie na wysokości głowy i machając nogami na boki.

Tymczasem inna para wyprawiała jeszcze większe, godne cyrku dziwy. Młoda kobieta w krótkiej sukience momentami odsłaniającej bieliznę podczas tańca (nie było to w tym kręgu nic nadzwyczajnego) przybrała sztywną, wyprostowaną pozycję, z rękami przyciśniętymi do boków i zsuniętymi nogami, podczas gdy jej partner okręcił ją wokół siebie. Postawił jej stopy na ziemi, kucnął i podrzucił tak wysoko, że wyglądało, jakby miała mu zaraz wyśliznąć się z dłoni, natomiast kobieta odrzuciła biodra i nogi do tyłu, wyciągnęła do góry, tak że jej głowa była najniżej ze wszystkich kończyn, a następnie wypchnęła stopy na tyle mocno, jakby chciała nimi dotknąć sufitu. Miała przy tym tak szeroki uśmiech, że Emilka zaczęła podejrzewać, iż ten klub był tylko przykrywką dla dilerów narkotyków.

Wyszła, obsztorcowana spojrzeniem przez mężczyznę przy barze. Może pomyślał, że chciała kogoś okraść… a może rzeczywiście sprzedają tam narkotyki. Podreptała na swój przystanek i wróciła bardzo zadowolona do domu.

— Przyszłam już — krzyknęła, zdejmując buty i kapelusz. Anielka stanęła w drzwiach jadalni, podpierając się pod tłuste boki. — Wie Anielka, co znowu wymyśliła ta jędza?

— Nie mów tak o niej, robi ci przysługę!

— Ach, do diabła z takimi przysługami… — mruknęła dziewczyna i zaniosła swoją torbę do pokoju.

— Jak ty się wyrażasz, moje dziecko. Diabeł cię usłyszy!

— To może mnie posłucha i ją weźmie ze sobą! — krzyknęła zadowolona z żartu. — Ale nie chce się Anielka dowiedzieć, co mi powiedziała? — Stanęła przed lustrem toaletki i poprawiła spięte włosy. — Że ona chce zdać raport z moich postępów jakiemuś mojemu opiekunowi! A ja jej na to, że mieszkam z gosposią. A ona, że nie, z gosposią nie chce, a z kimś z rodziny. To jej tłumaczę, że ciotka Franciszka nie jest od interesowania się moimi wynikami w nauce, poza tym mieszka daleko. „A twój brat?”, pyta się mnie. — Zaczęła wyciągać wsuwki z ciemniejących ostatnio włosów, nieznacznie krzywiąc asymetryczne usta. — A ja jej mówię, że w wojsku! „A ile ma lat?”, „Dwadzieścia, proszę pani”. A ona jak się nagle nie zdumiała!

— Emilko… — zaczęła gosposia, wchodząc do jej pokoju, lecz Emilka nie przerwała opowieści.

— I mówi, że jak to, że nie mam żadnego dorosłego opiekuna! Ja jej mówię, że mam, powiedziałam: pana Pietruczuka! Chyba pomyślała, że to jakiś profesor, no i oświadczyła, że chce się z nim widzieć! A ja jej na to, że…

— Emilko…

— Zaraz, już kończę! A ja jej na to, że jego nigdy nie ma, bo on jest podróżnikiem. — Poprawiła rozpuszczone włosy palcami. — Mało się nie rozpłakała! Ale że jak to, nikt mnie nie wychowuje?! Że ja tak sama sobie puszczona! Myślałam, że wybuchnę śmiechem. Powiedziała, że dzisiaj do Anielki zadzwoni, a jak tylko przyjedzie pan Iwan, to ma natychmiast się do niej wybrać! Wyobraża to sobie Anielka? Pan Iwan idzie do pani Wiktorii! Chyba by dostała apopleksji, jakby zobaczyła tego kocmołucha…

Anielka nagle zaczęła kręcić rozpaczliwie głową i przykładać palec do ust. Nagle serce Emilki zamarło. Odwróciła się, odgarniając włosy z twarzy.

— Boże drogi, on tu jest i słyszy?! — zapytała głośnym szeptem. Mina Anielki powiedziała jej wszystko. Odłożyła wsuwki na komodę i wycierając spocone dłonie o fałdy sukienki, wyszła z pokoju. — Gdzie? — szepnęła.

— W salonie.

Przeszła przez korytarz i jadalnię. W salonie na fotelu siedział pan Iwan z nieodgadnioną miną.

— I co, mam iść do niej już teraz, czy jeszcze nie wyglądam wystarczająco kocmołuchowato?

W istocie, pan Iwan zdecydowanie nie wyglądał kocmołuchowato. Karnacja nieco mu pojaśniała, lecz rysy twarzy: grube brwi, wąskie usta i szeroka szczęka pozostawały tak samo groźne. Z daleka nawet wydawać by się mogło, że oczy przybrały jeszcze ciemniejszą barwę, lecz to pewnie był tylko kontrast dla przedziwnego blasku, jaki towarzyszył jego czarnym tęczówkom. Za długie, splątane i często brudne włosy wyglądały na zadbane i błyszczały od brylantyny, w zupełnie jednak inny sposób niż fryzura pana Stasia — jakby sam pan Iwan wstydził się takiego przejawu gustu i nałożył jej najmniej, jak się da. Siedział wyprostowany, z dumnie wypiętą piersią, którą przykrył wyprasowaną, białą koszulą. Wyjątkowo zamiast oficerskich spodni założył brązowe bryczesy. Niezmienne pozostawały jego nieśmiertelne oficerki, wypolerowane na glanc i niepozaginane. Dłonie splótł na kolanach, a jedną nogę, jakby nieco spuchniętą, ułożył w bardziej wyprostowanej pozycji. Przypomniała sobie jego utykanie sprzed dwu miesięcy.

— Dzień dobry panu — przywitała się grzecznie. — Zaskoczył mnie pan swoim przybyciem.

— Owszem, domyślam się. Widzę, że dwa miesiące w mieście uczyniły z ciebie damę.

Emilka próbowała się uśmiechnąć, żałując, że ma na sobie modną, tweedową marynarkę, ponieważ uderzenie gorąca spowodowane wyjątkowym nietaktem sprawiło jej ogromny dyskomfort.

— Za to nie wiem, co uczyniło z pana dżentelmena, ale istotnie musiały to być jakieś siły sprzeczne z prawami fizyki!

Pan Iwan roześmiał się, natomiast Anielka próbowała ją uciszyć.

— Przyjeżdża pan bez zapowiedzi! A miał pan być przed Bożym Narodzeniem.

— To prawda, dotrzymałem słowa. Nie widzę na stole potraw wigilijnych, a pomidorową i udka z kurczaka.

Emilka usiadła na sofie sąsiadującej z fotelem zajmowanym przez pana Iwana.

— Proszę mi wybaczyć moje słowa. Nie wiedziałam, że pan słyszy.

Roześmiał się na tak pokraczne tłumaczenie. Uświadomiła sobie, że Anielka miała rację — nie wyczuwała od niego smrodu alkoholu, a spojrzenie miał trzeźwe i bystre. Do tego zadbany ubiór i fryzura, przyjemny zapach męskiej wody kolońskiej… Emilka poczuła się nieswojo i w pewien sposób oszukana.

— Dlaczego przyjechał pan tak nagle?

— Powiedzmy, że udało mi się pozałatwiać szybciej moje sprawy.

Serce dziewczyny stanęło na moment. Anielka poszła pokroić szarlotkę, została więc z nim sama. Przypomniała sobie nagłówek z gazety, który czytała przed dwoma dniami.

— Myślałam, że podróżuje pan dla przyjemności.

— Nie, podróżuję w interesach, a zwiedzam dla przyjemności.

— To zrezygnował pan z kariery w wojsku?

Iwan uśmiechnął się.

— Kariera w wojsku zrezygnowała ze mnie. Ale to dobrze. Nareszcie jestem zależny od siebie. — Westchnął głęboko i rozejrzał się po salonie. — Nic nie zmieniłyście.

— Nie. Opuścimy to mieszkanie w takim stanie, w jakim było, gdy się tu wprowadzałyśmy.

Pokiwał głową i przeniósł spojrzenie na Emilkę. Chyba tylko to mu pozostało takie, jak dawniej — jak zwykle bystre i świdrujące. Patrzył przez chwilę wprost w jej oczy, w bardzo bezwstydny i przenikający na wskroś sposób. Nie pozostał jednak na twarzy — obejrzał dziewczynę dokładnie od szyi w dół. Skuliła się w sobie, mając absurdalne wrażenie, że pan Iwan potrafi widzieć przez ubranie.

Na szczęście Anielka przyniosła pachnącą cynamonem, posypaną cukrem pudrem szarlotkę, Iwan przeniósł więc wzrok na swój talerzyk. Emilka z satysfakcją zauważyła, że je w tak samo niechlujny sposób, jak dawniej.

Po deserze rozpakował się bez słowa w sypialni, którą jeszcze do niedawna zajmowała Małgorzata. Emilka przez ten czas przebrała się w coś lżejszego, by nie czuć na sobie niczyjego wzroku, oraz dlatego, że było jej zwyczajnie gorąco. Zamknęła drzwi do pokoju i stanęła przed lustrem.

Nie miała arystokratycznych rysów ani nawet nie były regularne. Górna warga, większa znacznie od dolnej, nadawała jej twarzy dużo naiwności, kartofelkowaty nosek — pokraczności, a jasne oczy świeciły jak dwie żarówki na tle nieco szarawej cery. Przynajmniej czoło miała proste — nie wypukłe ani wklęsłe — i buzię pociągłą na tyle, by nie musieć martwić się pyzami. Czy to sprawiło, że pan Staś tak szybko zrezygnował z niej na rzecz wyniosłych rysów Małgorzaty?

— A może to po prostu twoja wina, zimna rybo? — zapytała swoje odbicie lustrzane. — Nie przyszło ci czasem do głowy, że nawet najbardziej wytrwały mężczyzna zrezygnuje, widząc takie humory?

A zresztą, pomyślała Emilka, to przynajmniej dowodzi, że wcale mnie nie kochał. Pewnie miał jakieś inne powody, by się mną interesować…

Przez chwilę pomyślała o Antku, lecz natychmiast odepchnęła myśli o nim. Nie pozwalała sobie na sentymenty. Jego niewyjaśnione odejście z Lucyną sprawiało jej zdecydowanie zbyt wiele bólu, by mogła to roztrząsać, choćby i tyle miesięcy po sprawie. Nie zasłużył nawet na jedną myśl…

 

Przed snem zapukała do pokoju pana Iwana.

— Wejść — polecił. Nacisnęła na klamkę i weszła do środka. Ujrzała, że mężczyzna siedział na krawędzi łóżka z prostowaną nogą i podwiniętą do kolana lewą nogawką bryczesów. Zamiast normalnej łydki dostrzegła opuchnięty, czerwono-siny kawałek mięsa. Pobladła na sam widok.

— Mój Boże, więc to się panu stało! Co to jest? — zapytała, przysuwając sobie krzesło i przyglądając się nodze. Na podłodze obok leżał brudny, zużyty bandaż, umazany w czymś żółtym. Łydka natomiast była cała sino-bordowa, a w połowie piszczela dostrzegła jakąś okropną, szarpaną ranę. Wyciekała z niej biało-żółta, oślizgła maź wymieszana z krwią.

— Noga — wyjaśnił pan Iwan i uśmiechnął się. — Uszkodziłem się w kwietniu.

— Pan się uszkodził? Sam?

— Pogryzł mnie jakiś jadowity skurczybyk… Pomożesz mi zrobić zastrzyk? Najlepiej od wewnętrznej strony kolana, a mnie tam już ciężko sięgać.

— Wąż? Wygląda okropnie… — Emilka błądziła spojrzeniem od poharatanej rany do bordowo-sinej opuchlizny ją otaczającej. — Dobrze, że pana nie zabiło!

— Rzeczywiście, miałem szczęście, że podano mi surowicę na czas. Chociaż jad nie rozprzestrzeniał się w jakimś oszalałym tempie… ale siał niezwykłe zniszczenia. Widzisz zresztą sama. Pamiętam, byłem tam z tubylcem, miał mnie ochraniać przed takimi wypadkami. Szedł pierwszy przez knieje i tupał głośno, by odstraszyć gady i małe zwierzątka. Chyba za bardzo się skupił na pieniądzach, które miałem mu zapłacić… To był drugi skurczybyk, jakiego przeoczył. Pierwszego sam odstraszyłem. Z tym nie zdążyłem… Zobaczył moją nogę i uznał, że to kawał niebezpiecznego mięska. Ból był potworny — doprawdy, nikomu nie życzę spotkania z zębiskami tej bestii, nawet najgorszemu wrogowi. Czułem się, jakby ktoś odrywał mi ścięgno po ścięgnie i skrupulatnie wypalał. — Iwan sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej fiolkę ze strzykawką. — Na szczęście miałem wysokie buty, które zneutralizowały część ugryzienia, jednak niecałkowicie. W panice ten baran stłukł pierwszą butelkę z surowicą. Gdyby nie był takim ciamajdą, pewnie by się już goiło… z drugiej strony był na tyle mądry, by wziąć dwie dawki ze sobą, inaczej byśmy teraz nie rozmawiali. — Zawiesił głos i wbił strzykawkę w zawartość fiolki. Nabrał płyn do komory i podniósł igłę na wysokość oczu. Gdy wytrysnęły z niej pierwsze krople, podał strzykawkę Emilce. — Wątpię, by udało ci się odnaleźć żyłę w tym bałaganie, ale spróbuj.

— Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą…

— To nic trudnego. Wbij i naciskaj tutaj… — Pokazał jej. — Tylko nie za mocno, bo mi nogę rozsadzi — zażartował. Podniosła wzrok i spojrzała w jego czarne oczy, w których dostrzegła teraz dogasające rozbawienie i narastające cierpienie. — No, dalej, trzeba to zrobić, póki jeszcze poprzednia działa.

— Musi się pan obrócić jakoś…

Oparł nogę o stolik nocny i wykręcił w jej kierunku w miarę możliwości. Drżącymi rękami zbliżyła igłę do sinego zgięcia.

— Nie wiem, czy to żyły, czy pręgi — przyznała.

— Po prostu to wstrzyknij, do cholery — warknął z nagłą złością. Zaskoczona rzuciła mu szybkie spojrzenie i wykonała polecenie bez słowa.

Pomogła mu nasmarować łydkę śmierdzącą mazią i obandażować.

— To jakieś lekarstwo, tak? — zapytała, gdy chował pustą fiolkę do szuflady.

— W pewnym sensie.

— Nie boli pana po tym?

— Prawie. Ale… błogosławieni cierpiący na ciele, bo cierpienie na duszy jest znacznie trudniej znosić, jakby to powiedzieli z ambony.

— Jezus by powiedział odwrotnie.

Iwan spojrzał na nią z pobłażliwym uśmiechem.

— Że trudniej znieść ból fizyczny? Wątpię.

— Nie. Że błogosławieni cierpiący na duszy, właśnie dlatego, że jest trudniejsze.

— Możliwe — zbył ją.

Masował delikatnie nogę, rozmyślając. Musiał być bardzo daleko duchem, bo gdy się odezwała, zareagował po dłuższej chwili.

— Pójdzie pan jutro do mojej korepetytorki?

— Owszem. Anielka z nią dziś rozmawiała?

— Powiedziała tylko, że to pan ją odwiedzi, bo akurat wrócił.

Pokiwał głową w zamyśleniu, marszcząc nieznacznie grube brwi.

— Zapewne zaraz pan znów wyjeżdża? — zapytała, chcąc brzmieć obojętnie.

— Owszem — powtórzył. Poderwał głowę i spojrzał jej bardzo przenikliwe w oczy. — A dlaczego pytasz?

— Z ciekawości.

— Wiesz, Emilko, zamierzam wyjechać, bo nic tu po mnie. Ale jeśli masz jakieś powody do tego, bym został na dłużej, wystarczy mnie poprosić.

Uśmiechał się do niej kpiąco, najwyraźniej przejrzawszy na wylot jej pytanie. Nie wiedziała, czy zdradziła ją specyficzna nuta w jej głosie, czy wywnioskował to z czegokolwiek innego; tak czy inaczej, mocno ją to zawstydziło.

— Pytałam tylko z ciekawości…

Kpina powoli znikała z jego twarzy. Westchnął głęboko, oblizał wargi i spuścił wzrok. Milczeli oboje przez chwilę, nie patrząc nawet w swoim kierunku. Była to cisza tak niezręczna, że Emilka była bliska wybiegnięcia z pokoju bez słowa.

— Pan Staś, to znaczy pan Barzycki, pamięta go pan? — Iwan spojrzał na nią i kiwnął głową. — No, oświadczył się Małgosi.

— Tej twojej kuzynce?

— Tak.

Zmrużył oczy i z ciekawością naukowca badającego wyjątkowo interesujący okaz owada zapytał nieodgadnionym tonem:

— I co w związku z tym?

Emilka zawahała się.

— Nic, chciałam tylko powiedzieć, że to, co pan słyszał, to były bezpodstawne plotki.

— Nie, nie były. — Mężczyzna uśmiechnął się. — Bezpodstawne natomiast byłyby twoje zapewnienia, że jego wybór jest ci obojętny.

— Ale jest — ucięła stanowczo dziewczyna. — Wiem, co pan myśli, bo Małgosia myślała to samo i Anielka pewnie też. Ale ja go nigdy szczególnie nie lubiłam i nie zanosi się, by stał się moim przyjacielem. Udaje złotego, a w rzeczywistości jest tylko pozłacany! — oświadczyła, wykorzystując słowa kuzynki.

— Dlaczego tak sądzisz? —Iwan wyglądał na zaskoczonego.

— Mam przeczucie.

Pokiwał głową, lecz nie wyglądał na przekonanego. Znów milczeli, więc Emilka postanowiła dać gościowi okazję do wypoczynku i wstała.

— Dobranoc panu.

— Dobranoc — odrzekł, lecz nawet nie ruszył głową, zapatrzony w jakiś punkt przed sobą z nieobecną miną. — Emilko — zatrzymał ją. Stanęła w drzwiach i odwróciła się. — Dobrze byłoby mieć swój własny dom, nie sądzisz?

Dziewczyna zmarszczyła brwi i ich spojrzenia spotkały się. Nie wiedziała, do czego ani nawet do kogo nawiązuje pan Iwan tymi słowami, lecz chyba nie oczekiwał, że zrozumie od razu, bo szybko odwrócił wzrok i wstał, by przebrać się do snu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem