To ostatni post z rozdziałem "Surowicy". Niestety więcej nie byłam w stanie napisać. Jeśli coś bym dziś zmieniła, to na pewno ten paskudny wątek różnicy wieku między głównymi bohaterami. Myślę, że dużo się zmieniło od tamtej pory w mojej świadomości, i dziś już po prostu nie sięgnęłabym po taki wątpliwie moralny wątek. Mimo wszystko, być może lektura tego sprawiła komuś przyjemność. Pozdrawiam :)
Rozdział XXVI
Iwan ewidentnie się tu zadomowił.
Przede wszystkim,
pierwszy raz w życiu widziała, aby wypakował swoje rzeczy z lnianej torby i
skórzanych walizek. Nie było ich wiele, właściwie to Emilka odnosiła wrażenie,
że ten mężczyzna poukładał w szafach sterty śmieci i szmat, poprzekładane
paroma podkoszulkami, porządniejszą koszulą i kilkoma parami spodni w tym samym
kolorze i fasonie.
Dodatkowo,
wychodził na wszystkie posiłki i jadał razem z nimi. Chociaż sam fakt wspólnego
jadania wydawał się być miłym gestem z jego strony, dziewczynę mierziło jego
niechlujne jedzenie i nienaturalnie zwyczajne zachowanie. Nie potrafiła znaleźć
ku temu przyczyn — bo jak można nie lubić kogoś tylko dlatego, że ma dobry
humor?
Woził ją dwa razy
w tygodniu do starego domu, by mogła popatrzeć na remonty lub pobawić się ze
Szczeniakiem. Szczeniak, naturalnie, przestał być już takim znowu szczeniakiem
i wyrastał na dużego, kudłatego i nieco przygłupawego psiaka. Jego ulubionym
zajęciem było merdanie ogonem i wydawanie z siebie głębokiego szczeknięcia, gdy
podnosiła z ziemi patyki lub kawałki porąbanych na ćwiartki pniaków. Czasami chyba
zdawało mu się, że jest owłosioną, wyrośniętą kurą, ale poza tymi mankamentami
sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego.
Iwan cały ten czas
spędzał siedząc na kamiennej ławeczce i wpatrując się w jeden punkt — czasami
zapuszczony, zasypany piachem i kurzem ogród, innym razem w ścianę albo
wykładane kamienne płytki. Gdy łapała go na tym spojrzeniu, spoglądał w jej
oczy tak długo, aż sama spuściła wzrok, czując się niezręcznie.
Dworek zmieciono z
powierzchni ziemi przed kilkoma tygodniami, a w jego miejsce powstawał
właściwie identyczny.
Właśnie podczas
jednego z takich wypadów robotnicy znaleźli coś niezwykłego. Okazało się, że
wcześniej poprowadzono jakąś rurę w zupełnie niepraktyczny sposób i rozkopali
trawnik, by poprawić mankament. Natknęli się jednak na dziwną przeszkodę —
czarne, ciężkie, pancerne pudło. Natychmiast zawołali Iwana, a za nim pobiegła
Emilka, ciekawa, co też mogło się stać.
Pudło nie miało
żadnej klamki ani pokrętła z kodem. Nie było zatrzasków, nie widzieli zawiasów
ani żadnych dziur czy szparek, poza jedną — okrągłą, wąską dziurką. Świecili w
nią latarką, lecz nie sposób było ujrzeć, co znajduje się w środku — tylko
ciemność. Nie potrafili również podważyć ścianek.
— Może to rozwalić
— zaproponował jeden z robotników, ale Iwan roześmiał się.
— Podejrzewam, że
ktokolwiek skonstruował to pudło, pierwsze o czym pomyślał, to ochrona
zawartości przed urazami.
Iwan oglądał pudło
z uwagą. Było wysokie na jakieś czterdzieści centymetrów a szerokie na
dwadzieścia w obie strony. Emilka próbowała je unieść, lecz było zbyt ciężkie.
— Może warto tym
potrząsnąć, by sprawdzić, co może znajdować się w środku — powiedziała,
stukając knykciem w ściankę.
— To nie jest
dobry pomysł. W środku może być materiał wybuchowy — mruknął Iwan.
— Po co ktoś
miałby zamykać w sejfie pancernym bombę, a potem zakopywać ją na wiele lat?
— Nie wiem, ale
nie można niczego wykluczyć — odrzekł ze zniecierpliwieniem. — Ciekawe, kiedy
położono te rury. Można by wtedy spróbować określić, kiedy ktoś to tu zakopał.
Chociaż wyglądało
to na dosyć nowoczesny wynalazek.
Iwan nie pozwolił
nikomu tego dotykać i uznał, że skontaktuje się z jakimś fachowcem. Tymczasem
mijały kolejne dni października. Emilka myślała często o odkopanym pudle,
wyobrażając sobie, co może znajdować się w środku.
— Jak pan myśli,
panie Iwanie? — zapytała go któregoś razu, gdy czytał gazetę. — Może tam są
skarby?
— Skarby? — Iwan
uśmiechnął się. — To całkiem możliwe.
Emilka przekroiła
pomarańczę na ćwiartki i włożyła sobie jedną do ust. Zastanawiała się w ciszy, przeżuwając.
— Na przykład taki
spadek po pradziadku, który schował swoje dobra ze względów politycznych —
westchnęła.
— Względów
politycznych?
— Na przykład mógł
bać się, że ktoś każe mu to opodatkować.
Iwan zaczął się
śmiać tak mocno, że aż gazeta upadła pod nogi. Emilka drążyła dalej.
— A może tam jest
mapa — mruczała. — Mapa, która prowadzi do tajemnej skrytki…
— Skrytki z zasady
są tajemne. Dlatego nazywamy je skrytkami — przerwał jej Iwan, uśmiechając się.
— Jest pan
nieznośny — skwitowała.
Ale myślała nad
tym dalej. Może biżuteria? Może jakiś wartościowy testament? Może dzienniki
opisujące losy dwójki kochanków? Może ogromne tajemnice, które musiały odleżeć
swoje, aby ujrzeć światło dzienne?
Przeszkadzało jej
to w nauce, przez co stała się jeszcze bardziej leniwa niż dotychczas. Pani
Wiktoria z kolei robiła się coraz surowsza z dnia na dzień. Iwan, co prawda,
śmiał się z jej metod, ale kazał uczyć, gdyż uznał, że nie ma nic gorszego niż
niewykształcona młoda kobieta.
Fachowiec, którego
wezwał Pietruczuk, oświadczył, że w życiu nie spotkał się z takim sejfem ani
nawet o nim nie słyszał. Spoglądał wielokrotnie w dziurkę i jedyne, co orzekł
bez wahania, to to, że jest ona ściśle powiązana z możliwością otwarcia sejfu.
— Domyślilibyśmy
się tego sami — warknął Iwan, zirytowany bezradnością tego człowieka.
Iwan wielokrotnie
wypytywał Emilkę o to, czy nie przypomina sobie o istnieniu kluczy, które do
niczego w jej domu nie służyły, a może pamięta jakąś wskazówkę od matki lub
ojca, cokolwiek, lecz oboje — ona i Krzyś — mieli w głowie pustkę. Ich rodzice
nigdy nie wspominali o żadnym zakopanym pudle pancernym.
Rury kładziono na
ich posiadłości na początku lat 40. poprzedniego wieku, tak przynajmniej
wynikało z nielicznych zapisków rejestrujących jakiekolwiek prace
przeprowadzane w tym domu. Zatem już wtedy ktoś to zakopał, tylko dlaczego nie
zostawił żadnej wskazówki?
Nadszedł listopad,
a wraz z nim — brak odpowiedzi.
Miasto szarzało i
zaczynało przesiąkać zapachem mokrego kamienia. Pierwszy raz dziewczyna
świadkowała nadejściu później jesieni poza jej rodzinną miejscowością. Nie
podobało jej się, jak w przygnębiający sposób jesienna mgła dusiła swoją
obecnością szare kamienice i zzieleniałe kamienne ogrodzenia. Złoto i pomarańcz
liści wydawały się wielokrotnie mniej soczyste z dala od jej ukochanej
błotnistej wsi. Czerń parasoli, brunatność kałuż na kocich łbach i popękane
szyby zaniedbanych mieszkań wzmogły jej tęsknotę.
Tylko do czego? Do
pustych murów, gdzie nie ma już matki, Krzysia, życia…?
Do pokoju na
poddaszu, w którym jedynie egzystowała?
Do bawialni matki,
w której nie chciała przebywać już na rok przed swoją śmiercią?
Czy do tej
beztroski, którą bezpowrotnie utraciła?
Odwiedził ją pan
Staś. Ją, właśnie ją, nie Anielkę, nie przebywał w okolicy i wstąpił, nie miał
żadnego interesu, żadnej — nie daj Boże — złej wiadomości, po prostu przyszedł,
by porozmawiać przy czarnej niesłodzonej kawie.
Emilka patrzyła
nieco zaskoczonymi oczami na twarz skrytą w cieniu czarnego, aksamitnego
kapelusza. Twarz bardzo w jego stylu, a zatem przystojna, chłodna i konkretna,
rzeczywiście, może nieco ziemniakowatą, ale był zdecydowanie atrakcyjnym
ziemniakiem. Te kocie, szarozielone oczy, zerkające przelotnie to na jej twarz,
to na dłonie, którymi dotykała łańcuszka zabezpieczającego drzwi, to
przygarbioną sylwetkę obserwującego go posępnie Iwana… Te właśnie oczy wydawały
jej się nieco nieobecne. Zabolała ją ta zaduma, chociaż subtelna i dostrzegalna
jedynie przez kogoś, kto szukał atencji szarozielonych tęczówek.
Obraziła się
początkowo za ten brak absolutnej uwagi. Pytał ją o naukę, o samopoczucie, o to
czy nie tęskni, czy jej dobrze, wygodnie, czy nie jest samotna… Te pytania
były, owszem, dosyć intymne, mało tego, świadczyły o jego faktycznym
zainteresowaniu, ale dlaczego za tymi pytaniami nie szły przelotne gesty w jej
stronę, czujne śledzenie warg, rzucanie uważnych spojrzeń kątem oka?
No jakże dlaczego,
przecież on pokochał Małgorzatę.
Pokochał ją tymi
wąskimi wargami, szerokim podbródkiem, ułożonymi brylantyną włosami, pokochał
ją tą czarną kawą bez cukru, bulwiastymi dłońmi i aksamitnym kapeluszem, a co
najgorsze — pokochał ją szarozielonymi, kocimi oczami.
To odkrycie było
niemalże tak bolesne, jak wypowiedziane bez żalu: „Wybacz mi, Emilko, na mnie
już czas”.
— Tak, oczywiście —
wstała, a pan Staś razem z nią. Uśmiechnął się przelotnie, powiedział parę słów
do Anielki i ruszył w stronę drzwi.
— A co u pana? —
zapytała zdecydowanie zbyt późno, lecz on nie wyglądał na urażonego.
— Cóż, wyjeżdżamy
z Małgorzatą na tydzień do Hiszpanii — oświadczył z uśmiechem. — Na ten
najgorszy okres, gdy jeszcze nie jest biało, ale już dawno nie jest słonecznie.
I myślimy nad datą ślubu — zakończył.
— Jakieś wstępne
przypuszczenia? — podpytała, czując ukłucie w sercu.
— Małgosia nie
chce się spieszyć, ale ja nie mam wątpliwości. Może już na wiosnę.
Pokiwała głową,
opierając się o komodę i obejmując ramionami. Zrobiło jej się jakoś zimno w
środku. Iwan patrzył na tę scenę z kuchni z dziwnym uśmiechem na ustach.
— Dziękuję za
wizytę — powiedziała cicho Emilka, nie mając odwagi podnieść wzroku. Bała się,
że wybuchnie jakąś dziwną paniką, jeśli tylko ich spojrzenia się spotkają.
— Do widzenia,
Emilko. — Ujął jej dłoń w swoją i przytrzymał. Nie mogąc się powstrzymać,
spojrzała w te szarozielone oczy i wydawało jej się, jakby na chwilę odzyskały
przytomność, jakby pozwoliły sobie na ten ułamek sekundy dostrzec
rzeczywistość. Rozluźnił uścisk, uchylił kapelusz przed Iwanem i Anielką,
uśmiechnął się przelotnie i wyszedł, zostawiając za sobą woń wody kolońskiej.
Emilka nie ruszała się, opierając plecy o komodę i wpatrując się w podłogę. Do
oczu napłynęły piekące upokorzeniem i rozczarowaniem łzy.
Usłyszała ciężkie,
nieregularne kroki Iwana i po chwili mężczyzna ujął jej twarz pod brodę.
Skierował spojrzenie wprost w swoje oczy, a gdy dostrzegł tam co trzeba, podane
wręcz na tacy, uśmiechnął się smutno.
— Ty odrzucałaś,
teraz zbieraj plony.
— Wiem —
westchnęła, wyrywając się z uścisku i modląc się, by dwie łzy spłynęły po jej
policzkach niezauważone. Oczywiście stało się inaczej.
— Nie becz, tylko
pomyśl, czego chcesz.
Milczała,
przygryzając wargi i czując ból od zaciśniętego gardła.
— Jeszcze nic
straconego.
— Panie Iwanie,
pan opowiada straszne rzeczy. — Nagle nabrała pewności siebie i spojrzała mu w
oczy. Otarła prędko łzy, które zamiast skapnąć na podłogę, zmoczyły dekolt. —
Małgosia jest moją kuzynką, a nawet jakby nie była, nie zniżę się do błagania o
atencję!
Pokiwał głową, nie
wiedziała tylko, czy z aprobaty, czy zwyczajnej akceptacji takiego stanowiska.
Wpatrywał się w nią, lecz myślami był gdzie indziej.
Tej nocy długo
przewracała się z boku na bok. To delikatne uściśnięcie dłoni poruszyło w niej
struny, które jako ostatni musnął Antek (nienawidziła siebie za ponowne myśli o
nim), a które tak bardzo pragnęła, by rozedrgał Iwan. Przynajmniej dotychczas.
Oczywiście, pan
Staś nie miał w sobie tyle tajemnicy co Pietruczuk, nie niósł takiego
pociągającego niepokoju, nie miał takich czarnych oczu, lecz zamiast tego miał
swoje, szarozielone, a co najgorsze — niezainteresowane jej widokiem. Nie był
podróżnikiem, jadł i pił schludnie, nie miał kryminalnej przeszłości, słuchał
jazzu i pachniał wodą kolońską, a nie alkoholem lub w najlepszym wypadku
mydłem. Gdy siedział, siedział w bardzo przystojny, właściwy dla eleganckiego
człowieka sposób, a nawet gdy kichał, to robił to po dżentelmeńsku. Pan Iwan
nie potrafił jak dżentelmen rozłożyć parasolki, był nieporadny w modzie i na
dodatek puchła mu noga. Rozlał wczoraj mleko, a w ostatnią niedzielę zalał
spodnie żurkiem. Do tego klął siarczyście i miał dłonie w fatalnym stanie.
Leżała, na wpół
śpiąca, pod ciepłą kołdrą, wyobrażając sobie, że kiedyś obudzi się rano i
będzie wiedziała, czego pragnie od tych dwu mężczyzn.
Wtem drzwi do jej
pokoju zaskrzypiały i otworzyły się. Podniosła głowę i ujrzała, że do środka
wchodzi Iwan. Był w pełni ubrany, zupełnie jakby gdzieś się wybierał o
pierwszej w nocy.
— Co pan tutaj
robi? — zapytała, podrywając się i zapalając lampkę. Mało tego, że był ubrany,
to na głowie miał kapelusz.
— Chciałem się
pożegnać z tobą — przyznał, podchodząc i przystawiając krzesło tuż obok jej
łóżka. Usiadł na nim, rozprostowując nogę.
— Wyjeżdża pan?
Gdzie?
Uśmiechnął się
tylko.
— Nigdy pan nie
mówi.
— Bo nigdy nie
wiem — odrzekł, patrząc na nią z melancholią.
Pokiwała głową.
— Nie wróci pan na
święta?
— Szczerze wątpię.
— Dlaczego pan
wyjeżdża?
Wzruszył
ramionami.
— Tego też nigdy
nie wiem. Ale nie umiem być w jednym miejscu, nawet gdy… nawet gdy… nawet gdy
lubię w nim przebywać. — Znów się uśmiechnął. Emilka odwzajemniła uśmiech.
Milczeli chwilę, nigdzie nie patrząc. — Lubisz pianino?
— Pianino? Owszem.
Umie pan grać?
— Oczywiście.
Wiem, że bierzesz mnie za chama, ale są umiejętności, które posiadłem, jak
przystało na moją klasę społeczną.
— Nie biorę pana
za chama! Sądzę tylko, że jest pan nieco obcesowy, zarówno w stosunku do ludzi,
jak i obowiązków oraz zwyczajów.
Uśmiechnął się.
Miał popękane wargi.
— Może ci zagram
coś ładnego? Umiesz śpiewać?
— Proszę pana,
jest pierwsza w nocy — upomniała go.
— Kto wie, kiedy
się zobaczymy? — nalegał.
— Zawsze możemy
zobaczyć się jeszcze jutro rano, o przyzwoitej porze, chyba że koniecznie musi
pan znikać niezauważony pod osłoną nocy.
— To byłoby
absolutnie nie w moim stylu. Mogłabyś poczuć niesmak i rozczarowanie.
— Aż tak zależy
panu na tym, by mi było w smak? To dopiero nietypowe!
— Przystosowuję
się do życia z moją wychowanką. Jeszcze mnie obsmarujesz w jakiejś skardze do
opieki społecznej.
— I aby uniknąć
obsmarowania, chce pan zagrać na pianinie o pierwszej w nocy? Obawiam się, że
wtedy któryś z sąsiadów obsmaruje pana do straży miejskiej.
— Wygląda zatem na
to, że cokolwiek nie zrobię, będę obsmarowany. Brzmi na antyczną tragedię. Ale
tak przynajmniej posłuchamy ładnej muzyki.
— Brzmi pan
zupełnie logicznie — westchnęła. — Nie mam wyjścia. Muszę z panem pójść.
Wygrzebała się z
pościeli i założywszy podomkę, poszła za Iwanem do salonu. Zajęli miejsce przy
starym, zakurzonym nieco pianinie pani Heleny i podnieśli klapę. Iwan rzucił
jej szybkie spojrzenie z delikatnym uśmiechem na ustach.
— To jak, umiesz
śpiewać?
— Ale co?
Ułożył palce na klawiszach
i rozpoczął grać. Emilka uśmiechnęła się, poznając utwór.
— No, śpiewaj —
zachęcił ją, lecz odebrało jej odwagę. — Dalej, póki nikt mnie jeszcze nigdzie
nie obsmarował. — Zirytował się i zaczął od początku. — Pomogę ci. Gdybym ja była…
— …słoneczkiem na niebie, nie świeciłabym jak
tylko dla ciebie — zaczęła cichutko. — Ani
na wody, ani na lasy… Ale po wszystkie czasy — dodała już głośniej,
spoglądając jak zahipnotyzowana na opalone dłonie Iwana.
— …Pod twym okienkiem… — zachęcał, bo
umilkła.
— …I tylko dla ciebie, gdybym w słoneczko mogła
zmienić…
— Na litość boską —
usłyszeli głos Anielki. — Koncert o tej porze? Panie Iwanie, miej pan litość!
Zaraz ktoś naskarży!
Emilka odwróciła
głowę i zobaczyła gosposię podpierającą się pod boki. Zapaliła światło w
salonie i spojrzała srogo na Iwana.
— Widzisz, Emilko,
w naszych scenariuszach nie wzięliśmy pod uwagę tak ważnego czynnika jakim jest
irytacja kochanej pani Anielki. — Opuścił klapę, a chmura pyłu wleciała im do
nosów.
— Pan jest
niemożliwy. Niech pan idzie spać. I da spać innym. Emilka musi być wyspana, a
ja wstaję skoro świt!
Pomarudziła
jeszcze chwilę, po czym rozkazała Emilce iść do łóżka.
— Jeszcze chwila —
prosił Iwan. — Już zaraz sam ją pogonię. Obiecuję, że nie będziemy hałasować.
Zapadła cisza, za
oknem trzasnęła jakaś okiennica. Milczenie tylko pozornie wydawało się
niezręczne. Emilka wodziła wzrokiem po klapie pianina. Czuła na sobie wzrok
Iwana. Ciemność oplatała ją ciasno przed jego nachalnym wzrokiem, prawie tak
ciasno jak podomka, ale mimo wszystko piekło ją to spojrzenie w nietypowy,
niepokojący i zupełnie nieprzyjemny sposób.
Spojrzała na swoje
dłonie o kanciastych palcach. Migdałowe paznokcie i żyłki pod skórą. Iwan nie
ruszał się, ale jego obecność pulsowała jak krew w koniuszkach palców.
— Czy ten
chłopiec, któremu zrobiłem awanturę o twój łańcuszek… widujesz go?
— Nie — odrzekła
nie bez ukłucia w sercu.
— Pisał do ciebie?
— Nie — powtórzyła
dobitniej.
— A czekasz, aż
napisze?
— Nie —
oświadczyła, lecz z wahaniem.
Iwan nic nie
powiedział. Emilka zamknęła oczy, trochę z senności a trochę po to, by skupić
się i odpędzić myśli o Antku. Lecz na próżno. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy
jego dłoni, twarzy, oczu. W głowie był taki nierealny, zupełnie jakby jej się
przyśnił — jakby składał się z samych westchnień i marzeń o chłopcu, który ją
pokocha. Pan Iwan wstał, więc i ona poderwała głowę. Liczyła na jakieś słowa
pożegnania, lecz nie spojrzał już więcej za siebie.
KONIEC CZĘŚCI
DRUGIEJ
27.
9 września 1934
Iwan usiadł na
krześle w gabinecie i spojrzał w płomienie paleniska. Mokre od deszczu ubranie
przylepiło się do jego skóry, lecz zimno fizyczne nie było dla niego
zmartwieniem. Zdawało mu się, że zaraz zamarznie w nim wszystko, co utrzymywało
go przy jakiejkolwiek jakości życiu.
Otworzył szufladę,
oddychając ciężko. Noga piekła go tylko coraz bardziej. Szukał jakichś leków
uśmierzających ból, lecz ktoś opróżnił biurko nie tylko ze śmieci, ale też jego
prywatnych rzeczy. Iwan nie musiał długo się zastanawiać, kto mógł to zrobić.
W jednej z szafek
biurka znalazł jedynie swój stary zeszyt do kaligrafii. Otworzył go w dowolnym
miejscu i uśmiechnął się smutno, patrząc na koślawe krzaczki, które zwykło się nazywać
jego pismem. Przejrzał pospiesznie zeszyt, lecz nie znalazł w nim nic więcej.
Rzucił go na blat biurka.
Gosposia już
spała.
Iwan sprawdził też
ukrytą szufladę, którą zamykał na klucz. Otwór na niego również był ukryty, ale
nie przeszkodziło to jego wujowi na odnalezienie skrytki. Była pusta i
Michalczuk nawet nie natrudził się, by z powrotem ją zamknąć. Dla Iwana to jak
splunięcie w twarz pod pretekstem czynienia dobra.
Kominek był
jedynym źródłem światła w pokoju. Tańczące płomienie wydłużały cienie
wszystkich mebli w gabinecie, nadając im kształt szkieletowatych, nieruchomych
postaci. Iwan oparł się na łokciu, myśląc o godzinach, jakie jego ojciec
spędził w tym gabinecie, zamknięty, niedostępny, zajęty swoimi kochankami –
pisaniem do nich listów, czytaniem odpowiedzi, podziwianiem ich ciał na
zdjęciach lub na żywo. To biurko, krzesło, na którym siedział, kominek i
staromodne malowidła były niemymi świadkami wszystkich jego zboczeń i
fantazyjnych krzywd wyrządzanych kobietom. Teraz ta sama armatura wydawała się
rzucać nieufne spojrzenia Iwanowi, spadkobiercy nie tylko drewna i lakieru, z
jakich się składały, ale też przeklętej duszy całego tego domu.
Za oknem hulał
wiatr, a Iwana męczył piekący głód. Otworzył swoją przemokniętą workowatą torbę
i wyciągnął z niej owiniętą w gazetę kiełbasę. Na zimno smakowała równie
dobrze. Wędzona na wiśni, zachęcał go
sprzedawca.
Płomienie kominka
nie dawały żadnego ciepła. Iwan nie chciał wstawać. Napuchła noga zdawała się
grozić eksplozją w każdej chwili.
Siedział w
milczeniu jeszcze przynajmniej dwie godziny, marząc.
Wyobraził sobie
kobietę o ciemnych, chociaż już poprzetykanych srebrną nicią włosach, jeszcze
ciemniejszych oczach i pięknej, trójkątnej żuchwie. Uśmiechała się, a wraz z
nią te piękne oczy, od uśmiechu topniał niepokój w Iwanie oraz nieufność w
złowrogich meblach. Siedziała na fotelu przy wejściu do gabinetu, słodka i
troskliwa, milcząca i dająca więcej ciepła niż płomienie kominka. Świadoma zła,
jakiego się dopuścił, lecz wybaczająca. Dam
ci tyle szans, Iwanku, ile ci potrzeba, szeptała. Przecież jestem twoją matką.
— Czy mnie
nienawidzisz, matko? — rzucił w przestrzeń, i wtedy zniknęła.
Matko? matko? matko?, zdawały się szeptać meble.
Iwan wstał.
Podszedł do eleganckiej półki na książki i odszukał Biblię. Przeszukał jej strony wielokrotnie, lecz nigdzie nie
znalazł tego zdjęcia. Nachmurzył się.
— Nie ma tu go —
usłyszał męski głos za swoimi plecami. — Nie trudź się.
Iwan odwrócił się
i obdarzył Michalczuka najzimniejszym spojrzeniem.
— Miało cię tu nie
być — odrzekł spokojnie, odkładając książkę.
— Blefowałem.
Chciałem cię tu wreszcie zwabić — odrzekł mężczyzna z uśmiechem. Zrobił kilka
kroków do przodu, aż zajął fotel, na którym przed chwilą siedziała Kalinka. —
Zauważyłem, że najchętniej odwiedzasz rodzinne strony wtedy, gdy wiesz, że się
na mnie nie natkniesz.
— Słuszne
spostrzeżenie — odrzekł Iwan, siadając znów na krześle za biurkiem. — Jakieś
sugestie, jakie mogą być tego przyczyny?
— Za dużo wiem.
— Nie. Za często
ponosi cię wyobraźnia.
— Owszem, jest
bogata, lecz gdyby tak nie było, nie mogłaby równać się z twoją fantazją, a to
z kolei nie doprowadzałoby mnie do prawdy.
— Czy rozkosz,
którą sprawia ci ogołacanie mnie z prywatnych rzeczy, jest równa twojej
wyobraźni?
Michalczuk
uśmiechnął się.
— Z niczego cię
nie ogołociłem. Wszystko jest na strychu. Uznałem, że i tak tu nie bywasz.
— To się niebawem
zmieni — oświadczył Iwan. Mierzyli się badawczymi spojrzeniami przez kilka
sekund. — Czego chcesz? — zapytał, masując swoją nogę. — Co sprawiło, że
fatygowałeś się aż do mojej przyjaciółki Elżbiety? I troskałeś ją tak
namiętnie?
— Potwierdzenia —
odpowiedział Michalczuk. — Chcę, byś spojrzał mi w twarz i powiedział, że mam
rację. Wiem, co zrobiłeś. Co robiłeś.
Wiem, kim jesteś, i choć brzydzę się tego, mam też niejaką satysfakcję z
patrzenia na to, co się z tobą stało. Zasługujesz na to.
— Nic nie wiesz —
odrzekł Iwan.
Michalczuk
milczał, lecz na jego ustach pojawił się gorzki uśmiech. Gorzki, ale pełny
smutnej satysfakcji. Westchnął głęboko i podszedł do kominka, wpatrując się w
jego płomienie. W gabinecie zrobiło się mroczniej. Iwan sięgnął do lampki na
biurku i zapalił ją, tracąc poczucie pewności siebie. Gdy wuj ponownie odwrócił
się w jego stronę, młody mężczyzna dostrzegł w jego twarzy wyraz triumfu.
— Jesteś
przeklęty, wiesz o tym? — zapytał, a oczy błyszczały z ekscytacji. — Zauważyłeś
to? Wszyscy, których kochasz, albo ci, których kochałeś ty, padają jak muchy,
po kolei. Od samego początku, jak tylko zaczynasz odnajdywać kogoś, z kim
mógłbyś coś stworzyć, zostajesz z niczym. Jesteś przeklęty. Niesiesz w sobie
śmierć.
— Dlatego może
powinieneś trzymać się ode mnie z daleka — warknął Iwan — bo jeszcze zrobię ci
przysługę i zatroszczę się o ciebie.
— To musi być
przykre, być takim demonem. Ale ty zauważyłeś to już wcześniej. Masz w sobie bakcyla śmierci…Czyż nie? Mylę się?
Serce Iwana
zamarło. Poczuł przypływ wściekłości i paniki, wszystkie tętnice w jego ciele
zaczęły szaleńczo pulsować. Strup w nodze najwyraźniej nie wytrzymał ciśnienia
i puścił krew.
— Tak, dobrze
kalkulujesz, Piotrze. Znalazłem to.
Wszystkie twoje kłamstwa na marne. I na co ci to było? Po co tak dobrze
nauczyłeś się kłamać, skoro i tak marnowałeś swój cenny czas na pocenie się nad
przepełnionymi niekończącymi się żalami dziennikami, których i tak nie
potrafiłeś dobrze ukryć? Masz mnie za idiotę?
Iwan milczał, a
wściekłość rozpaliła go do żywych płomieni.
— Dosyć! —
krzyknął, zrywając się. Ranna noga pociągnęła go w dół. Iwan stracił równowagę
i znów upadł na krzesło.
— Jak wiele zła
można urządzić, by wciąż nie brzydzić się swojego spojrzenia w lustrze, Iwanie?
Ile kłamstw opowiedzieć, by nie chcieć zagłodzić się na śmierć?
Iwan milczał,
czując ból, gorąco i parzące zimno atakujące go ze wszystkich stron. Patrzył w
podłogę, ściskając udo i modląc się o wytoczenie całej krwi, jaką miał.
— Niewiele —
powiedział cicho. — Pozwól mi odejść.
— Gdzie? —
roześmiał się wuj. — Do kogo? Kogo jeszcze masz na tym świecie, Iwanie? Kogo żywego?
Nie odpowiedział,
nie czując już nic.
— Tę dziewczynkę,
tak? Jesteś obrzydliwy. To jeszcze dziecko. Poznałem ją. Naiwne, głupie,
wścibskie dziecko, ale owszem, urocze. Zamierzasz czekać, aż dorośnie, czy już
wziąłeś się za uwodzenie?
Milczał.
— Mam ci pozwolić
odejść, teraz, kiedy mam taką pewność, że zasługujesz na potępienie? Na
sprawiedliwość? Na śmierć – i to po trzykroć! Mam ci pozwolić odejść teraz?! Kiedy mam już pewność, że przez
ciebie nie zostało mi już nic na tym
świecie? Mam ci pozwolić odejść, kiedy już wiem,
jak obrzydliwą, przeżartą przez zło istotą jesteś? Mam ci pozwolić odejść i
patrzeć, jak ta dziewczynka również więdnie przy tobie, a ty wysysasz z niej
życie? Mam ci pozwolić odejść i nie zabić cię w najbrutalniejszy sposób, jaki
przyjdzie mi do głowy?!
Iwan podniósł
głowę, opuszczony przez wszelkie emocje i pragnienia. Oddychał ciężko, czując,
jak krew spływa po nogawce na podłogę. Zamknął oczy i opadł na oparcie.
— Sam bym siebie
nie puścił wolno — przyznał, uśmiechając się smutno. Michalczuk jeszcze dyszał
ciężko, lecz odrzuciwszy rude włosy z twarzy, ochłonął i myśląc nad czymś
intensywnie, wpatrzony w stary zeszyt do kaligrafii, zmierzył Iwana obojętnym
spojrzeniem.
— Dlatego właśnie
nic ci nie zrobię. — Uśmiechnął się złowieszczo. — Dlatego właśnie puszczę cię
wolno. Pozwolę, byś żył ze sobą codziennie, zbyt tchórzliwy, by przyznać się do
zła. Byś patrzył w lustro i zniszczył życie kolejnej kobiecie, którą pokochasz.
Zatruj ją swoim jadem. Patrz jak umiera. Idź wolno. To kara, na jaką
zasługujesz.
Iwan otworzył oczy
i patrzył chwilę na swojego wuja w milczeniu. Nic go już nie obchodziło. Nic
nie miało znaczenia. Zjedzona kiełbasa zalegała mu na żołądku, czuł się, jakby
miał tam kamienie. I bryły lodu w piersiach.
Lipiec 1935
— Panie Iwanie!
Panie Iwanie, tutaj!
Iwan przepchnął
się przez tłum ludzi wysypujących się z pociągu i wypatrywał Emilkowych jasnych
włosów, roześmianej twarzy. Nigdzie tego nie dostrzegł. Wtem jego wzrok spotkał
się z piękną kobietą w granatowej garsonce i zawiniętych pod kapeluszem włosów.
Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem znad okularów przeciwsłonecznych i
używając łokci, dotarła do niego, uśmiechając się coraz szerzej.
— Czyżby mnie pan
nie poznał? Panie Iwanie! Obrażę się! — dygnęła lekko, poprawiając włosy. Iwan
pokręcił głową i uśmiechnął się do siebie.
— Pokaż ten skarb,
Emilko — poprosił, a ona przystawiła przód dłoni tuż przy jego twarzy.
Pierścionek z brylantem połyskiwał elegancko na jej zadbanym paluszku. Zdawał
się być zdecydowanie za duży jak na tak małe dziecko. — Piękny.
— Staś chyba
trochę przesadził — szczebiotała, łapiąc go za przedramię i wyprowadzając z
dworca. — Mam na myśli, rozumie pan, rozmiar brylantu. Kazałam mu wymienić.
Śmiał się. Powiedział, że muszę go przyjąć takiego, albo wcale. Cóż. Staś nie
znosi kompromisów, odcieni szarości i słodzonej kawy. To do niego podobne.
Tędy.
Przeciskała się
przez strumień ludzkich ciał ze zwinnością godną gimnastyczki. Gdy wydostali
się z dworca, odetchnęła i poprawiwszy włosy, machnęła na taksówkę.
— Najpierw
jedziemy do mnie, to znaczy do kamienicy. Zostawi pan rzeczy. Potem muszę pana
zostawić i wstąpić do Stasia. Potem przyjadę i możemy iść na kawę. Albo
ciastko. Albo kawę i ciastko, ale wtedy małą kawę i małe ciastko. Nie mogę
przytyć do wiosny!
— Więc już
wszystko ustalone?
— Hm — mruknęła
Emilka, skonsternowana. — Trochę się o to sprzeczamy. Ja bym chciała na wiosnę,
ale Stasiowi się to nie podoba.
— Co, boi się tak
szybkiego usidlenia? Daj mu jeszcze chwilę młodości, ptaszyno. Inaczej będzie
sobie odbijał młodzieńcze lata w małżeństwie. — Iwan puścił do niej oko, ale
nie widziała tego, zaaferowana pakowaniem swojego jeszcze niedorosłego ciała do
taksówki.
— To nie do końca
tak. — Dała instrukcje taksówkarzowi i przejrzała się w lustrze. Gdy zdjęła
okulary przeciwsłoneczne, zobaczył jej błękitne oczy, o barwie jeszcze głębszej
niż kiedykolwiek.
— A jak? —
dopytał, a Emilka włożyła okulary do pokrowca, potem pokrowiec do torebki.
— To nie on chce
zwlekać, a ja. Uważam, że trochę przesadza.
— Więc on wolałby
wcześniej, niż na wiosnę? — zapytał zaskoczony Iwan.
— Staś chciałby we
wrześniu — westchnęła, bawiąc się zapięciem torebki. — Ja uważam, że nie ma
potrzeby się spieszyć. W szczególności, że chciałabym, by jakoś ułożyła się
sprawa… z Małgosią.
Iwan zmarszczył
brwi i chciał dopytać, lecz nie zdążył.
— Ależ pan wygląda
dobrze! Chyba wakacje w ciepłych krajach panu służą. Chociaż karnacja
ciemniejsza, to twarz pojaśniała. Jakby spokojniejszy na duchu! Mylę się?
Uśmiechnął się w
odpowiedzi.
— Jak podanie do
szkoły średniej? Przyjęta?
— Nie wiem jeszcze
— przyznała Emilka. — I szczerze mówiąc, nie dbam o to. Bez względu na to,
kiedy będzie ślub, Staś daje mi jasno do zrozumienia, że gdzieś wyjedziemy. I
bardzo dobrze. Nudzi mnie to wszystko tutaj.
— Opowiesz mi
zatem, co się dokładnie wydarzyło od mojego wyjazdu w październiku?
Emilka milczała,
wpatrując się w coś za oknem. Posmutniała. Skubała skórki przy paznokciach i
marszczyła wyregulowane brwi. Czerwona szminka na jej ustach rozmazała się w
jednym kąciku. W końcu westchnęła głośno i teatralnie, ułożyła dłonie na
kolanach i zwróciła ku niemu twarz.
— Tak, oczywiście,
że powiem. Powiem panu dzisiaj. Oczywiście. Ale ostrzegam, to przykra sprawa.
Wstydzę się, chociaż wygląda na to, że nie mam czego. Ale tęsknię za Małgosią!
Może pojedzie pan ze mną dzisiaj do niej i pod groźbą morderstwa zmusi ją, byśmy
znów się przyjaźniły? Zrobi to pan dla mnie? Proszę — zrobiła słodką minę i
ścisnęła w małych dłoniach jego nadgarstek. — Albo niech pan zagrozi, że zabije
mnie, jeśli ona nie zaprzyjaźni się ze mną znów! Nie chcę żyć bez
przyjaciółki-kuzynki! Czy pan mnie rozumie?
Iwan słuchał jej
szczebiotu ze zmartwieniem. Nie wiedział kiedy i dlaczego, nie wiedział jak
właściwie, ale zmieniła się. Zmieniła się w jakiś dziwny wytwór własnych
oczekiwań wobec damy, jaką pragnęła pewnie być. Wolał jej rozczochrane,
zaplecione w warkocz włosy i obrażone, niepewne lub roześmiane, ale szczere
spojrzenia. Odnosił wrażenie, że przed nim odgrywała jakiś swój spektakl
jednego aktora, nie rozumiał tylko, co to miało na celu.
Zostawiła go w
domu, by przebrał się i rozpakował. Anielki nie było.
Iwan wpatrywał się
w pojedyncze fusy kawy wypływające na wierzch. Nie przeszkadzały mu, więc nigdy
nie przykładał się do jej parzenia. Zresztą i tak prawie nigdy nie wypijał
więcej niż trzy łyki. Nie lubił kawy.
Zamiast tego
postanowił wejść do sypialni Emilki. Na pierwszy rzut oka wyglądał tak samo,
jednak po kilku chwilach zrozumiał, że jedyne, co zostało takie, jakie było w
październiku, to ułożenie mebli. W pokoju unosiła się silna woń piżmowych
perfum, która niemal utrudniała myślenie. Otworzył okno i wziął kilka głębokich
wdechów. Na parapecie, wśród doniczek, w których rosły zadbane pelargonie w
wielu odcieniach różu i czerwieni, dostrzegł ramki ze zdjęciami. Wśród postaci
rozpoznał podpartą pod boki, roześmianą gospodynię, zamyślonego Krzysia, Emilkę
z jakąś rówieśniczką, zdjęcie z dzieciństwa Emilki z innym, rudym i piegowatym
dziewczęciem; Emilki na koniu, przestraszonej i niepewnej, Krzysia w stroju
ministranta, Małgosi malującej paznokcie.
Żadnego zdjęcia
Elżbiety.
Toaletka zasypana
była flakonikami perfum, różnymi kolorami szminek, kosmetyków, kredek i pudrów.
W ramę lustra Emilka wcisnęła poważne zdjęcie swojego narzeczonego do
dokumentów.
Na szafce nocnej,
obok rozpoczętego haftu na chusteczce, leżała sterta różnorakich powieści i
nowelek dla kobiet. Spod łóżka wystawało czasopismo modowe. Iwan otworzył
szufladkę szafki i przeszukał naprędce jej zawartość. Odnalazł w końcu kilka
rolek filmów fotograficznych i pliki zdjęć. Wyciągnął je i powoli przeglądał. W
większości przedstawiały obcych Iwanowi i zapewne też Emilce ludzi: krawcowe
przy pracy ujęte przez szybę, sprzedawcy na targowiskach, spacerujący uliczką
księża z zakonnicami, roześmiane dzieci nad rzeką, opuszczone kamienice, wiele
fotografii przedstawiających widoki z okna sypialni o różnych porach dnia i
roku.
— Niewiele czasu
panu potrzeba na naruszenie mojej prywatności — usłyszał głos Emilki za swoimi
plecami. Skończył przeglądać zdjęcia i odwrócił głowę, przyglądając się jej
beznamiętnie.
— Uczę się od
ciebie — rzekł. Emilka obdarzyła go uprzejmym uśmiechem i położyła torebkę na
toaletce. — Załatwiłaś wszystko ze swoim narzeczonym?
— Owszem.
Powolnym krokiem,
stukając obcasami, przeszła przez pokój i podeszła do niego. Wyciągnęła dłoń,
prosząc o fotografie. Iwan wsunął je w jej dłoń, nieszczególnie zawstydzony.
— Kazał pana
pozdrowić.
— Dziękuję.
Dziewczyna włożyła
zdjęcia do szuflady, rzucając przedtem okiem na kilka z nich. Iwan chciał już
opuścić jej pokój, lecz gdy wykonał kilka kroków, powstrzymała go.
— Wie pan, że nie
jestem najlepsza w udawaniu. — Podeszła do okna i zawiesiła wzrok na dachu
kamienicy naprzeciw. — Kiepska ze mnie aktorka.
— Szczerze mówiąc,
ta cecha mi zupełnie nie przeszkadza.
— Dama powinna
umieć udawać. Uśmiechać się, gdy jej smutno, i dygać, gdy chce dać komuś w
twarz.
— Do czego
zmierzasz? — zapytał, zbliżając się do niej. Odwróciła się i choć jej twarz
była kamienna, w oczach dostrzegł panikę.
— Nie umiem
udawać, że nie przeszkadza mi to, jak… rozwiązał sprawy… z Małgosią. Nie umiem
udawać, że chcę życia, które Staś mi da. Nie umiem też udawać… że… nie widzę…
rzeczy… Że… nie rozpamiętuję… nie zastanawiam się…
— Nie musisz nic
udawać — odrzekł, unosząc lekko głowę i mrużąc oczy.
— Otóż właśnie
muszę! — westchnęła i rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie. — Chcę być
szczęśliwa. Czy to dużo?
— Tak — odparł ze
smutnym uśmiechem. — To najwięcej, ile możesz żądać od losu.
Zafrasowała się
tym. Przetarłszy powieki, potrząsnęła głową i poprosiła, by wyszedł.
Zaprowadziła go do
eleganckiej kawiarni w centrum miasta. Porcelanowa zastawa i zapach mocnej,
świeżo mielonej kawy wprawiały Iwana w nieco drażliwy nastrój. W milczeniu
jednak zajął miejsce, które wybrała, i spojrzawszy na menu, uśmiechnął się wyzywająco.
— Mam nadzieję, że
wzięłaś tyle pieniędzy. — Emilka uniosła brwi.
— Pan przecież za
mnie zapłaci.
— Ja? Ja wspieram
sufrażystki. Kobiety mogą same zadbać o siebie.
Dziewczyna posłała
mu rozbawione spojrzenie. Zamówiła cappuccino i szarlotkę. Gdy kelnerka
postawiła na stolę przed nią kawałek ciasta wielkości pudełeczka na pierścionek
zaręczynowy, Iwan nie mógł powstrzymać się od nieuprzejmego komentarza w stronę
obsługi.
— Pan mnie żenuje.
Proszę się zachowywać — upominała go, ale kąciki jej drżały, gdy wkładała do
ust ukrojony kawałek posypany cukrem pudrem.
— Skoro już
ogałacasz mnie z takich sum na rzecz ciastka wielkości kociego klocka, to bądź
chociaż na tyle uprzejma, by zabawić mnie opowieścią o tym, jak stałaś się
narzeczoną Barzyckiego.
Emilka roześmiała
się głośno na fragment o kocim klocku.
— Dobrze, niech
tak będzie — oświadczyła, upijając łyk kawy. Rzuciła krótkie spojrzenie przez
okno, przy którym znajdował się ich stolik. Za oknem zaczęło się chmurzyć. — To
potoczyło się bardzo szybko. Jeszcze w marcu Małgosia umierała ze szczęścia.
Sama przeglądałam z nią katalogi z sukniami ślubnymi. Ale coś musiało w niej
pęknąć. Nie wiem, może się znudziła? Chodziłyśmy czasami do takiego klubu
potańczyć. Nigdy nie brała tam Stasia.
— Jakiego klubu?
— Szaleństwo — wyjaśniła, wzruszając
ramionami. — Często go mijałam, wracając z korepetycji. Mówiłam panu o nim
kiedyś? Chyba nie. — Nachyliła się nagle i powiedziała konspiracyjnym szeptem: —
Wydaje mi się, że tam sprzedają narkotyki.
— I mimo wszystko
tam chodziłyście?
— Tym bardziej! —
roześmiała się, po czym wpakowała kolejny kawałek do ust i obdarzyła go
wypchanym szarlotką uśmiechem. — Oczywiście nigdy nie dałyśmy się zaczepić, ale
to było takie ekscytujące!
— Kontynuuj —
poprosił, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu. Emilka przez chwilę znów
patrzyła w okno, jakby się czymś rozproszyła.
— No, chodziłyśmy
tam i tańczyłyśmy z chłopcami. Ja pilnowałam Małgosi, a Małgosia mnie.
Oczywiście zawsze było uprzejmie i szarmancko, no, pomijając to, że przy swingu
wszystkim dziewczynom widać majtki.
— Musisz mnie tam
zaprowadzić — wymamrotał, znów przyłapując Emilkę na zerkaniu przez okno.
— Nie ma mowy.
Nikt tam starców nie wpuszcza. — Iwan nie odpowiedział, oboje mierzyli się
rozbawionymi spojrzeniami. — Nieistotne. Po prostu pod koniec maja poszłyśmy
tam, jak zwykle, przed Anielką udając, że idziemy do kina. Na prawie cały
wieczór straciłam Małgosię z oczu. Po półtorej godziny zaczęłam się poważnie
martwić. Wyszłam na zewnątrz, by się za nią rozejrzeć, i miałam nieszczęście
ujrzeć Stasia. Chciałam uciec do środka, ale mnie przyuważył. Zawstydziłam się.
Musi pan, panie Iwanie, wiedzieć, że ja już wtedy byłam w nim zakochana po
uszy. Spanikowałam, że pomyśli, że źle się prowadzę. Wszedł do tego klubu za
mną i zaczął wypytywać, dlaczego nie jestem z Małgosią w kinie, i gdzie ona w
takim razie jest. Powiedziałam, że odwołałam kino, by przyjść tutaj, i nie
wiem, pewnie jest u siebie. Odrzekł, że wie, że kłamię, bo sam ją odwoził pod
kino na pół godziny przed seansem. Nie mówiłam nic więcej, więc zrezygnował z
wypytywania mnie i wyszliśmy stamtąd. Płakałam ze wstydu. A wtedy usłyszeliśmy…
no wie pan… dźwięki… Spojrzałam w
prawo, Staś zrobił to samo. I zobaczyliśmy ją z jakimś chłopakiem, przypartą.
Emilka zamarła,
głos jej jeszcze drżał z emocji, gdy opowiadała całą historię. Rzuciła kolejne
spojrzenie przez okno i wzięła wdech.
— Nie widziała
nas. Staś nic nie powiedział. Zaprowadził mnie do samochodu i odwiózł. Nie
powiedział ani słowa więcej tego wieczoru. Nie powiedział Anielce, gdzie mnie
znalazł. Wiem tylko, że następnego dnia Małgosia zastała pod swoimi drzwiami
wszystkie rzeczy, jakie zostawiła w apartamencie Stasia. Byłam u niej i
pocieszałam ją, gdy płakała. Nie wiedziała, o co chodzi.
— Nie wiedziała,
że jeśli gzisz się z obcym chłopakiem, mając narzeczonego, to istnieje
niebezpieczeństwo, że zerwie zaręczyny? — zakpił Iwan. Emilka zmieszała się.
— Nie do końca.
Twierdzi, że w ogóle do niczego nie doszło. Mówiła mi, że cały wieczór spędziła
na parkiecie i nawet nie wychodziła na zewnątrz.
— Wierzysz jej? —
Iwan skrzyżował ręce na piersi. Dziewczyna wpatrywała się w resztkę szarlotki z
niezbadanym wyrazem twarzy.
— Widziałam ją
tam, przypartą do muru, panie Iwanie. Widziałam
jej twarz. Wściekła się, gdy jej to powiedziałam. Twierdzi, że kłamię. Ale
ja widziałam.
— Może ktoś ją
odurzył.
— Nie wiem —
przyznała Emilka, połknęła ostatni kawałek szarlotki i zupełnie posmutniała. —
Mówi, że pamięta cały wieczór. Że była na parkiecie. Ja jej nie widziałam. I
mówię jej: Małgosiu, nie kłam, mi nie musisz, ja zrozumiem… Wtedy mnie
uderzyła. W twarz.
— To wciąż nie
tłumaczy, jak zostałaś narzeczoną Barzyckiego.
— Właściwie to
tłumaczy. Staś się załamał. Przychodził do mnie i Anielki i… i był smutny… raz
widziałam, jak płakał. Chętnie spędzał ze mną czas. Mieliśmy sekret, że ja też
tam byłam, że ja widziałam. Ale byłam lojalna. Chciałam bronić Małgosi. Ale
Staś był zraniony. Któregoś dnia mi powiedział, że mnie kochał, ale musiał
przestać, gdy go odtrąciłam. Odpowiedziałam, że postąpiłam zbyt pochopnie. —
Przerwała na chwilę, by upić cappuccino. — Następnego dnia ja i Anielka byłyśmy
zaproszone przez niego na obiad. Tuż przed zadzwonił i powiedział, że dołączą
do nas jego rodzice, bo zrobili mu niezapowiedzianą wizytę.
Bardzo ciekawe opowiadanie, pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń