dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

4 września 2023

037. SUROWICA (27)

 To ostatni post z rozdziałem "Surowicy". Niestety więcej nie byłam w stanie napisać. Jeśli coś bym dziś zmieniła, to na pewno ten paskudny wątek różnicy wieku między głównymi bohaterami. Myślę, że dużo się zmieniło od tamtej pory w mojej świadomości, i dziś już po prostu nie sięgnęłabym po taki wątpliwie moralny wątek. Mimo wszystko, być może lektura tego sprawiła komuś przyjemność. Pozdrawiam :)


Rozdział XXVI

Iwan ewidentnie się tu zadomowił.

Przede wszystkim, pierwszy raz w życiu widziała, aby wypakował swoje rzeczy z lnianej torby i skórzanych walizek. Nie było ich wiele, właściwie to Emilka odnosiła wrażenie, że ten mężczyzna poukładał w szafach sterty śmieci i szmat, poprzekładane paroma podkoszulkami, porządniejszą koszulą i kilkoma parami spodni w tym samym kolorze i fasonie.

Dodatkowo, wychodził na wszystkie posiłki i jadał razem z nimi. Chociaż sam fakt wspólnego jadania wydawał się być miłym gestem z jego strony, dziewczynę mierziło jego niechlujne jedzenie i nienaturalnie zwyczajne zachowanie. Nie potrafiła znaleźć ku temu przyczyn — bo jak można nie lubić kogoś tylko dlatego, że ma dobry humor?

Woził ją dwa razy w tygodniu do starego domu, by mogła popatrzeć na remonty lub pobawić się ze Szczeniakiem. Szczeniak, naturalnie, przestał być już takim znowu szczeniakiem i wyrastał na dużego, kudłatego i nieco przygłupawego psiaka. Jego ulubionym zajęciem było merdanie ogonem i wydawanie z siebie głębokiego szczeknięcia, gdy podnosiła z ziemi patyki lub kawałki porąbanych na ćwiartki pniaków. Czasami chyba zdawało mu się, że jest owłosioną, wyrośniętą kurą, ale poza tymi mankamentami sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego.

Iwan cały ten czas spędzał siedząc na kamiennej ławeczce i wpatrując się w jeden punkt — czasami zapuszczony, zasypany piachem i kurzem ogród, innym razem w ścianę albo wykładane kamienne płytki. Gdy łapała go na tym spojrzeniu, spoglądał w jej oczy tak długo, aż sama spuściła wzrok, czując się niezręcznie.

Dworek zmieciono z powierzchni ziemi przed kilkoma tygodniami, a w jego miejsce powstawał właściwie identyczny.

Właśnie podczas jednego z takich wypadów robotnicy znaleźli coś niezwykłego. Okazało się, że wcześniej poprowadzono jakąś rurę w zupełnie niepraktyczny sposób i rozkopali trawnik, by poprawić mankament. Natknęli się jednak na dziwną przeszkodę — czarne, ciężkie, pancerne pudło. Natychmiast zawołali Iwana, a za nim pobiegła Emilka, ciekawa, co też mogło się stać.

Pudło nie miało żadnej klamki ani pokrętła z kodem. Nie było zatrzasków, nie widzieli zawiasów ani żadnych dziur czy szparek, poza jedną — okrągłą, wąską dziurką. Świecili w nią latarką, lecz nie sposób było ujrzeć, co znajduje się w środku — tylko ciemność. Nie potrafili również podważyć ścianek.

— Może to rozwalić — zaproponował jeden z robotników, ale Iwan roześmiał się.

— Podejrzewam, że ktokolwiek skonstruował to pudło, pierwsze o czym pomyślał, to ochrona zawartości przed urazami.

Iwan oglądał pudło z uwagą. Było wysokie na jakieś czterdzieści centymetrów a szerokie na dwadzieścia w obie strony. Emilka próbowała je unieść, lecz było zbyt ciężkie.

— Może warto tym potrząsnąć, by sprawdzić, co może znajdować się w środku — powiedziała, stukając knykciem w ściankę.

— To nie jest dobry pomysł. W środku może być materiał wybuchowy — mruknął Iwan.

— Po co ktoś miałby zamykać w sejfie pancernym bombę, a potem zakopywać ją na wiele lat?

— Nie wiem, ale nie można niczego wykluczyć — odrzekł ze zniecierpliwieniem. — Ciekawe, kiedy położono te rury. Można by wtedy spróbować określić, kiedy ktoś to tu zakopał.

Chociaż wyglądało to na dosyć nowoczesny wynalazek.

Iwan nie pozwolił nikomu tego dotykać i uznał, że skontaktuje się z jakimś fachowcem. Tymczasem mijały kolejne dni października. Emilka myślała często o odkopanym pudle, wyobrażając sobie, co może znajdować się w środku.

— Jak pan myśli, panie Iwanie? — zapytała go któregoś razu, gdy czytał gazetę. — Może tam są skarby?

— Skarby? — Iwan uśmiechnął się. — To całkiem możliwe.

Emilka przekroiła pomarańczę na ćwiartki i włożyła sobie jedną do ust. Zastanawiała się w ciszy, przeżuwając.

— Na przykład taki spadek po pradziadku, który schował swoje dobra ze względów politycznych — westchnęła.

— Względów politycznych?

— Na przykład mógł bać się, że ktoś każe mu to opodatkować.

Iwan zaczął się śmiać tak mocno, że aż gazeta upadła pod nogi. Emilka drążyła dalej.

— A może tam jest mapa — mruczała. — Mapa, która prowadzi do tajemnej skrytki…

— Skrytki z zasady są tajemne. Dlatego nazywamy je skrytkami — przerwał jej Iwan, uśmiechając się.

— Jest pan nieznośny — skwitowała.

Ale myślała nad tym dalej. Może biżuteria? Może jakiś wartościowy testament? Może dzienniki opisujące losy dwójki kochanków? Może ogromne tajemnice, które musiały odleżeć swoje, aby ujrzeć światło dzienne?

Przeszkadzało jej to w nauce, przez co stała się jeszcze bardziej leniwa niż dotychczas. Pani Wiktoria z kolei robiła się coraz surowsza z dnia na dzień. Iwan, co prawda, śmiał się z jej metod, ale kazał uczyć, gdyż uznał, że nie ma nic gorszego niż niewykształcona młoda kobieta.

Fachowiec, którego wezwał Pietruczuk, oświadczył, że w życiu nie spotkał się z takim sejfem ani nawet o nim nie słyszał. Spoglądał wielokrotnie w dziurkę i jedyne, co orzekł bez wahania, to to, że jest ona ściśle powiązana z możliwością otwarcia sejfu.

— Domyślilibyśmy się tego sami — warknął Iwan, zirytowany bezradnością tego człowieka.

Iwan wielokrotnie wypytywał Emilkę o to, czy nie przypomina sobie o istnieniu kluczy, które do niczego w jej domu nie służyły, a może pamięta jakąś wskazówkę od matki lub ojca, cokolwiek, lecz oboje — ona i Krzyś — mieli w głowie pustkę. Ich rodzice nigdy nie wspominali o żadnym zakopanym pudle pancernym.

Rury kładziono na ich posiadłości na początku lat 40. poprzedniego wieku, tak przynajmniej wynikało z nielicznych zapisków rejestrujących jakiekolwiek prace przeprowadzane w tym domu. Zatem już wtedy ktoś to zakopał, tylko dlaczego nie zostawił żadnej wskazówki?

Nadszedł listopad, a wraz z nim — brak odpowiedzi.

Miasto szarzało i zaczynało przesiąkać zapachem mokrego kamienia. Pierwszy raz dziewczyna świadkowała nadejściu później jesieni poza jej rodzinną miejscowością. Nie podobało jej się, jak w przygnębiający sposób jesienna mgła dusiła swoją obecnością szare kamienice i zzieleniałe kamienne ogrodzenia. Złoto i pomarańcz liści wydawały się wielokrotnie mniej soczyste z dala od jej ukochanej błotnistej wsi. Czerń parasoli, brunatność kałuż na kocich łbach i popękane szyby zaniedbanych mieszkań wzmogły jej tęsknotę.

Tylko do czego? Do pustych murów, gdzie nie ma już matki, Krzysia, życia…?

Do pokoju na poddaszu, w którym jedynie egzystowała?

Do bawialni matki, w której nie chciała przebywać już na rok przed swoją śmiercią?

Czy do tej beztroski, którą bezpowrotnie utraciła?

 

Odwiedził ją pan Staś. Ją, właśnie ją, nie Anielkę, nie przebywał w okolicy i wstąpił, nie miał żadnego interesu, żadnej — nie daj Boże — złej wiadomości, po prostu przyszedł, by porozmawiać przy czarnej niesłodzonej kawie.

Emilka patrzyła nieco zaskoczonymi oczami na twarz skrytą w cieniu czarnego, aksamitnego kapelusza. Twarz bardzo w jego stylu, a zatem przystojna, chłodna i konkretna, rzeczywiście, może nieco ziemniakowatą, ale był zdecydowanie atrakcyjnym ziemniakiem. Te kocie, szarozielone oczy, zerkające przelotnie to na jej twarz, to na dłonie, którymi dotykała łańcuszka zabezpieczającego drzwi, to przygarbioną sylwetkę obserwującego go posępnie Iwana… Te właśnie oczy wydawały jej się nieco nieobecne. Zabolała ją ta zaduma, chociaż subtelna i dostrzegalna jedynie przez kogoś, kto szukał atencji szarozielonych tęczówek.

Obraziła się początkowo za ten brak absolutnej uwagi. Pytał ją o naukę, o samopoczucie, o to czy nie tęskni, czy jej dobrze, wygodnie, czy nie jest samotna… Te pytania były, owszem, dosyć intymne, mało tego, świadczyły o jego faktycznym zainteresowaniu, ale dlaczego za tymi pytaniami nie szły przelotne gesty w jej stronę, czujne śledzenie warg, rzucanie uważnych spojrzeń kątem oka?

No jakże dlaczego, przecież on pokochał Małgorzatę.

Pokochał ją tymi wąskimi wargami, szerokim podbródkiem, ułożonymi brylantyną włosami, pokochał ją tą czarną kawą bez cukru, bulwiastymi dłońmi i aksamitnym kapeluszem, a co najgorsze — pokochał ją szarozielonymi, kocimi oczami.

To odkrycie było niemalże tak bolesne, jak wypowiedziane bez żalu: „Wybacz mi, Emilko, na mnie już czas”.

— Tak, oczywiście — wstała, a pan Staś razem z nią. Uśmiechnął się przelotnie, powiedział parę słów do Anielki i ruszył w stronę drzwi.

— A co u pana? — zapytała zdecydowanie zbyt późno, lecz on nie wyglądał na urażonego.

— Cóż, wyjeżdżamy z Małgorzatą na tydzień do Hiszpanii — oświadczył z uśmiechem. — Na ten najgorszy okres, gdy jeszcze nie jest biało, ale już dawno nie jest słonecznie. I myślimy nad datą ślubu — zakończył.

— Jakieś wstępne przypuszczenia? — podpytała, czując ukłucie w sercu.

— Małgosia nie chce się spieszyć, ale ja nie mam wątpliwości. Może już na wiosnę.

Pokiwała głową, opierając się o komodę i obejmując ramionami. Zrobiło jej się jakoś zimno w środku. Iwan patrzył na tę scenę z kuchni z dziwnym uśmiechem na ustach.

— Dziękuję za wizytę — powiedziała cicho Emilka, nie mając odwagi podnieść wzroku. Bała się, że wybuchnie jakąś dziwną paniką, jeśli tylko ich spojrzenia się spotkają.

— Do widzenia, Emilko. — Ujął jej dłoń w swoją i przytrzymał. Nie mogąc się powstrzymać, spojrzała w te szarozielone oczy i wydawało jej się, jakby na chwilę odzyskały przytomność, jakby pozwoliły sobie na ten ułamek sekundy dostrzec rzeczywistość. Rozluźnił uścisk, uchylił kapelusz przed Iwanem i Anielką, uśmiechnął się przelotnie i wyszedł, zostawiając za sobą woń wody kolońskiej. Emilka nie ruszała się, opierając plecy o komodę i wpatrując się w podłogę. Do oczu napłynęły piekące upokorzeniem i rozczarowaniem łzy.

Usłyszała ciężkie, nieregularne kroki Iwana i po chwili mężczyzna ujął jej twarz pod brodę. Skierował spojrzenie wprost w swoje oczy, a gdy dostrzegł tam co trzeba, podane wręcz na tacy, uśmiechnął się smutno.

— Ty odrzucałaś, teraz zbieraj plony.

— Wiem — westchnęła, wyrywając się z uścisku i modląc się, by dwie łzy spłynęły po jej policzkach niezauważone. Oczywiście stało się inaczej.

— Nie becz, tylko pomyśl, czego chcesz.

Milczała, przygryzając wargi i czując ból od zaciśniętego gardła.

— Jeszcze nic straconego.

— Panie Iwanie, pan opowiada straszne rzeczy. — Nagle nabrała pewności siebie i spojrzała mu w oczy. Otarła prędko łzy, które zamiast skapnąć na podłogę, zmoczyły dekolt. — Małgosia jest moją kuzynką, a nawet jakby nie była, nie zniżę się do błagania o atencję!

Pokiwał głową, nie wiedziała tylko, czy z aprobaty, czy zwyczajnej akceptacji takiego stanowiska. Wpatrywał się w nią, lecz myślami był gdzie indziej.

 

Tej nocy długo przewracała się z boku na bok. To delikatne uściśnięcie dłoni poruszyło w niej struny, które jako ostatni musnął Antek (nienawidziła siebie za ponowne myśli o nim), a które tak bardzo pragnęła, by rozedrgał Iwan. Przynajmniej dotychczas.

Oczywiście, pan Staś nie miał w sobie tyle tajemnicy co Pietruczuk, nie niósł takiego pociągającego niepokoju, nie miał takich czarnych oczu, lecz zamiast tego miał swoje, szarozielone, a co najgorsze — niezainteresowane jej widokiem. Nie był podróżnikiem, jadł i pił schludnie, nie miał kryminalnej przeszłości, słuchał jazzu i pachniał wodą kolońską, a nie alkoholem lub w najlepszym wypadku mydłem. Gdy siedział, siedział w bardzo przystojny, właściwy dla eleganckiego człowieka sposób, a nawet gdy kichał, to robił to po dżentelmeńsku. Pan Iwan nie potrafił jak dżentelmen rozłożyć parasolki, był nieporadny w modzie i na dodatek puchła mu noga. Rozlał wczoraj mleko, a w ostatnią niedzielę zalał spodnie żurkiem. Do tego klął siarczyście i miał dłonie w fatalnym stanie.

Leżała, na wpół śpiąca, pod ciepłą kołdrą, wyobrażając sobie, że kiedyś obudzi się rano i będzie wiedziała, czego pragnie od tych dwu mężczyzn.

Wtem drzwi do jej pokoju zaskrzypiały i otworzyły się. Podniosła głowę i ujrzała, że do środka wchodzi Iwan. Był w pełni ubrany, zupełnie jakby gdzieś się wybierał o pierwszej w nocy.

— Co pan tutaj robi? — zapytała, podrywając się i zapalając lampkę. Mało tego, że był ubrany, to na głowie miał kapelusz.

— Chciałem się pożegnać z tobą — przyznał, podchodząc i przystawiając krzesło tuż obok jej łóżka. Usiadł na nim, rozprostowując nogę.

— Wyjeżdża pan? Gdzie?

Uśmiechnął się tylko.

— Nigdy pan nie mówi.

— Bo nigdy nie wiem — odrzekł, patrząc na nią z melancholią.

Pokiwała głową.

— Nie wróci pan na święta?

— Szczerze wątpię.

— Dlaczego pan wyjeżdża?

Wzruszył ramionami.

— Tego też nigdy nie wiem. Ale nie umiem być w jednym miejscu, nawet gdy… nawet gdy… nawet gdy lubię w nim przebywać. — Znów się uśmiechnął. Emilka odwzajemniła uśmiech. Milczeli chwilę, nigdzie nie patrząc. — Lubisz pianino?

— Pianino? Owszem. Umie pan grać?

— Oczywiście. Wiem, że bierzesz mnie za chama, ale są umiejętności, które posiadłem, jak przystało na moją klasę społeczną.

— Nie biorę pana za chama! Sądzę tylko, że jest pan nieco obcesowy, zarówno w stosunku do ludzi, jak i obowiązków oraz zwyczajów.

Uśmiechnął się. Miał popękane wargi.

— Może ci zagram coś ładnego? Umiesz śpiewać?

— Proszę pana, jest pierwsza w nocy — upomniała go.

— Kto wie, kiedy się zobaczymy? — nalegał.

— Zawsze możemy zobaczyć się jeszcze jutro rano, o przyzwoitej porze, chyba że koniecznie musi pan znikać niezauważony pod osłoną nocy.

— To byłoby absolutnie nie w moim stylu. Mogłabyś poczuć niesmak i rozczarowanie.

— Aż tak zależy panu na tym, by mi było w smak? To dopiero nietypowe!

— Przystosowuję się do życia z moją wychowanką. Jeszcze mnie obsmarujesz w jakiejś skardze do opieki społecznej.

— I aby uniknąć obsmarowania, chce pan zagrać na pianinie o pierwszej w nocy? Obawiam się, że wtedy któryś z sąsiadów obsmaruje pana do straży miejskiej.

— Wygląda zatem na to, że cokolwiek nie zrobię, będę obsmarowany. Brzmi na antyczną tragedię. Ale tak przynajmniej posłuchamy ładnej muzyki.

— Brzmi pan zupełnie logicznie — westchnęła. — Nie mam wyjścia. Muszę z panem pójść.

Wygrzebała się z pościeli i założywszy podomkę, poszła za Iwanem do salonu. Zajęli miejsce przy starym, zakurzonym nieco pianinie pani Heleny i podnieśli klapę. Iwan rzucił jej szybkie spojrzenie z delikatnym uśmiechem na ustach.

— To jak, umiesz śpiewać?

— Ale co?

Ułożył palce na klawiszach i rozpoczął grać. Emilka uśmiechnęła się, poznając utwór.

— No, śpiewaj — zachęcił ją, lecz odebrało jej odwagę. — Dalej, póki nikt mnie jeszcze nigdzie nie obsmarował. — Zirytował się i zaczął od początku. — Pomogę ci. Gdybym ja była…

…słoneczkiem na niebie, nie świeciłabym jak tylko dla ciebie — zaczęła cichutko. — Ani na wody, ani na lasy… Ale po wszystkie czasy — dodała już głośniej, spoglądając jak zahipnotyzowana na opalone dłonie Iwana.

— …Pod twym okienkiem… — zachęcał, bo umilkła.

— …I tylko dla ciebie, gdybym w słoneczko mogła zmienić…

— Na litość boską — usłyszeli głos Anielki. — Koncert o tej porze? Panie Iwanie, miej pan litość! Zaraz ktoś naskarży!

Emilka odwróciła głowę i zobaczyła gosposię podpierającą się pod boki. Zapaliła światło w salonie i spojrzała srogo na Iwana.

— Widzisz, Emilko, w naszych scenariuszach nie wzięliśmy pod uwagę tak ważnego czynnika jakim jest irytacja kochanej pani Anielki. — Opuścił klapę, a chmura pyłu wleciała im do nosów.

— Pan jest niemożliwy. Niech pan idzie spać. I da spać innym. Emilka musi być wyspana, a ja wstaję skoro świt!

Pomarudziła jeszcze chwilę, po czym rozkazała Emilce iść do łóżka.

— Jeszcze chwila — prosił Iwan. — Już zaraz sam ją pogonię. Obiecuję, że nie będziemy hałasować.

Zapadła cisza, za oknem trzasnęła jakaś okiennica. Milczenie tylko pozornie wydawało się niezręczne. Emilka wodziła wzrokiem po klapie pianina. Czuła na sobie wzrok Iwana. Ciemność oplatała ją ciasno przed jego nachalnym wzrokiem, prawie tak ciasno jak podomka, ale mimo wszystko piekło ją to spojrzenie w nietypowy, niepokojący i zupełnie nieprzyjemny sposób.

Spojrzała na swoje dłonie o kanciastych palcach. Migdałowe paznokcie i żyłki pod skórą. Iwan nie ruszał się, ale jego obecność pulsowała jak krew w koniuszkach palców.

— Czy ten chłopiec, któremu zrobiłem awanturę o twój łańcuszek… widujesz go?

— Nie — odrzekła nie bez ukłucia w sercu.

— Pisał do ciebie?

— Nie — powtórzyła dobitniej.

— A czekasz, aż napisze?

— Nie — oświadczyła, lecz z wahaniem.

Iwan nic nie powiedział. Emilka zamknęła oczy, trochę z senności a trochę po to, by skupić się i odpędzić myśli o Antku. Lecz na próżno. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy jego dłoni, twarzy, oczu. W głowie był taki nierealny, zupełnie jakby jej się przyśnił — jakby składał się z samych westchnień i marzeń o chłopcu, który ją pokocha. Pan Iwan wstał, więc i ona poderwała głowę. Liczyła na jakieś słowa pożegnania, lecz nie spojrzał już więcej za siebie.

 

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ

 

27.

 

9 września 1934

Iwan usiadł na krześle w gabinecie i spojrzał w płomienie paleniska. Mokre od deszczu ubranie przylepiło się do jego skóry, lecz zimno fizyczne nie było dla niego zmartwieniem. Zdawało mu się, że zaraz zamarznie w nim wszystko, co utrzymywało go przy jakiejkolwiek jakości życiu.

Otworzył szufladę, oddychając ciężko. Noga piekła go tylko coraz bardziej. Szukał jakichś leków uśmierzających ból, lecz ktoś opróżnił biurko nie tylko ze śmieci, ale też jego prywatnych rzeczy. Iwan nie musiał długo się zastanawiać, kto mógł to zrobić.

W jednej z szafek biurka znalazł jedynie swój stary zeszyt do kaligrafii. Otworzył go w dowolnym miejscu i uśmiechnął się smutno, patrząc na koślawe krzaczki, które zwykło się nazywać jego pismem. Przejrzał pospiesznie zeszyt, lecz nie znalazł w nim nic więcej. Rzucił go na blat biurka.

Gosposia już spała.

Iwan sprawdził też ukrytą szufladę, którą zamykał na klucz. Otwór na niego również był ukryty, ale nie przeszkodziło to jego wujowi na odnalezienie skrytki. Była pusta i Michalczuk nawet nie natrudził się, by z powrotem ją zamknąć. Dla Iwana to jak splunięcie w twarz pod pretekstem czynienia dobra.

Kominek był jedynym źródłem światła w pokoju. Tańczące płomienie wydłużały cienie wszystkich mebli w gabinecie, nadając im kształt szkieletowatych, nieruchomych postaci. Iwan oparł się na łokciu, myśląc o godzinach, jakie jego ojciec spędził w tym gabinecie, zamknięty, niedostępny, zajęty swoimi kochankami – pisaniem do nich listów, czytaniem odpowiedzi, podziwianiem ich ciał na zdjęciach lub na żywo. To biurko, krzesło, na którym siedział, kominek i staromodne malowidła były niemymi świadkami wszystkich jego zboczeń i fantazyjnych krzywd wyrządzanych kobietom. Teraz ta sama armatura wydawała się rzucać nieufne spojrzenia Iwanowi, spadkobiercy nie tylko drewna i lakieru, z jakich się składały, ale też przeklętej duszy całego tego domu.

Za oknem hulał wiatr, a Iwana męczył piekący głód. Otworzył swoją przemokniętą workowatą torbę i wyciągnął z niej owiniętą w gazetę kiełbasę. Na zimno smakowała równie dobrze. Wędzona na wiśni, zachęcał go sprzedawca.

Płomienie kominka nie dawały żadnego ciepła. Iwan nie chciał wstawać. Napuchła noga zdawała się grozić eksplozją w każdej chwili.

Siedział w milczeniu jeszcze przynajmniej dwie godziny, marząc.

Wyobraził sobie kobietę o ciemnych, chociaż już poprzetykanych srebrną nicią włosach, jeszcze ciemniejszych oczach i pięknej, trójkątnej żuchwie. Uśmiechała się, a wraz z nią te piękne oczy, od uśmiechu topniał niepokój w Iwanie oraz nieufność w złowrogich meblach. Siedziała na fotelu przy wejściu do gabinetu, słodka i troskliwa, milcząca i dająca więcej ciepła niż płomienie kominka. Świadoma zła, jakiego się dopuścił, lecz wybaczająca. Dam ci tyle szans, Iwanku, ile ci potrzeba, szeptała. Przecież jestem twoją matką.

— Czy mnie nienawidzisz, matko? — rzucił w przestrzeń, i wtedy zniknęła.

Matko? matko? matko?, zdawały się szeptać meble.

Iwan wstał. Podszedł do eleganckiej półki na książki i odszukał Biblię. Przeszukał jej strony wielokrotnie, lecz nigdzie nie znalazł tego zdjęcia. Nachmurzył się.

— Nie ma tu go — usłyszał męski głos za swoimi plecami. — Nie trudź się.

Iwan odwrócił się i obdarzył Michalczuka najzimniejszym spojrzeniem.

— Miało cię tu nie być — odrzekł spokojnie, odkładając książkę.

— Blefowałem. Chciałem cię tu wreszcie zwabić — odrzekł mężczyzna z uśmiechem. Zrobił kilka kroków do przodu, aż zajął fotel, na którym przed chwilą siedziała Kalinka. — Zauważyłem, że najchętniej odwiedzasz rodzinne strony wtedy, gdy wiesz, że się na mnie nie natkniesz.

— Słuszne spostrzeżenie — odrzekł Iwan, siadając znów na krześle za biurkiem. — Jakieś sugestie, jakie mogą być tego przyczyny?

— Za dużo wiem.

— Nie. Za często ponosi cię wyobraźnia.

— Owszem, jest bogata, lecz gdyby tak nie było, nie mogłaby równać się z twoją fantazją, a to z kolei nie doprowadzałoby mnie do prawdy.

— Czy rozkosz, którą sprawia ci ogołacanie mnie z prywatnych rzeczy, jest równa twojej wyobraźni?

Michalczuk uśmiechnął się.

— Z niczego cię nie ogołociłem. Wszystko jest na strychu. Uznałem, że i tak tu nie bywasz.

— To się niebawem zmieni — oświadczył Iwan. Mierzyli się badawczymi spojrzeniami przez kilka sekund. — Czego chcesz? — zapytał, masując swoją nogę. — Co sprawiło, że fatygowałeś się aż do mojej przyjaciółki Elżbiety? I troskałeś ją tak namiętnie?

— Potwierdzenia — odpowiedział Michalczuk. — Chcę, byś spojrzał mi w twarz i powiedział, że mam rację. Wiem, co zrobiłeś. Co robiłeś. Wiem, kim jesteś, i choć brzydzę się tego, mam też niejaką satysfakcję z patrzenia na to, co się z tobą stało. Zasługujesz na to.

— Nic nie wiesz — odrzekł Iwan.

Michalczuk milczał, lecz na jego ustach pojawił się gorzki uśmiech. Gorzki, ale pełny smutnej satysfakcji. Westchnął głęboko i podszedł do kominka, wpatrując się w jego płomienie. W gabinecie zrobiło się mroczniej. Iwan sięgnął do lampki na biurku i zapalił ją, tracąc poczucie pewności siebie. Gdy wuj ponownie odwrócił się w jego stronę, młody mężczyzna dostrzegł w jego twarzy wyraz triumfu.

— Jesteś przeklęty, wiesz o tym? — zapytał, a oczy błyszczały z ekscytacji. — Zauważyłeś to? Wszyscy, których kochasz, albo ci, których kochałeś ty, padają jak muchy, po kolei. Od samego początku, jak tylko zaczynasz odnajdywać kogoś, z kim mógłbyś coś stworzyć, zostajesz z niczym. Jesteś przeklęty. Niesiesz w sobie śmierć.

— Dlatego może powinieneś trzymać się ode mnie z daleka — warknął Iwan — bo jeszcze zrobię ci przysługę i zatroszczę się o ciebie.

— To musi być przykre, być takim demonem. Ale ty zauważyłeś to już wcześniej. Masz w sobie bakcyla śmierci…Czyż nie? Mylę się?

Serce Iwana zamarło. Poczuł przypływ wściekłości i paniki, wszystkie tętnice w jego ciele zaczęły szaleńczo pulsować. Strup w nodze najwyraźniej nie wytrzymał ciśnienia i puścił krew.

— Tak, dobrze kalkulujesz, Piotrze. Znalazłem to. Wszystkie twoje kłamstwa na marne. I na co ci to było? Po co tak dobrze nauczyłeś się kłamać, skoro i tak marnowałeś swój cenny czas na pocenie się nad przepełnionymi niekończącymi się żalami dziennikami, których i tak nie potrafiłeś dobrze ukryć? Masz mnie za idiotę?

Iwan milczał, a wściekłość rozpaliła go do żywych płomieni.

— Dosyć! — krzyknął, zrywając się. Ranna noga pociągnęła go w dół. Iwan stracił równowagę i znów upadł na krzesło.

— Jak wiele zła można urządzić, by wciąż nie brzydzić się swojego spojrzenia w lustrze, Iwanie? Ile kłamstw opowiedzieć, by nie chcieć zagłodzić się na śmierć?

Iwan milczał, czując ból, gorąco i parzące zimno atakujące go ze wszystkich stron. Patrzył w podłogę, ściskając udo i modląc się o wytoczenie całej krwi, jaką miał.

— Niewiele — powiedział cicho. — Pozwól mi odejść.

— Gdzie? — roześmiał się wuj. — Do kogo? Kogo jeszcze masz na tym świecie, Iwanie? Kogo żywego?

Nie odpowiedział, nie czując już nic.

— Tę dziewczynkę, tak? Jesteś obrzydliwy. To jeszcze dziecko. Poznałem ją. Naiwne, głupie, wścibskie dziecko, ale owszem, urocze. Zamierzasz czekać, aż dorośnie, czy już wziąłeś się za uwodzenie?

Milczał.

— Mam ci pozwolić odejść, teraz, kiedy mam taką pewność, że zasługujesz na potępienie? Na sprawiedliwość? Na śmierć – i to po trzykroć! Mam ci pozwolić odejść teraz?! Kiedy mam już pewność, że przez ciebie nie zostało mi już nic na tym świecie? Mam ci pozwolić odejść, kiedy już wiem, jak obrzydliwą, przeżartą przez zło istotą jesteś? Mam ci pozwolić odejść i patrzeć, jak ta dziewczynka również więdnie przy tobie, a ty wysysasz z niej życie? Mam ci pozwolić odejść i nie zabić cię w najbrutalniejszy sposób, jaki przyjdzie mi do głowy?!

Iwan podniósł głowę, opuszczony przez wszelkie emocje i pragnienia. Oddychał ciężko, czując, jak krew spływa po nogawce na podłogę. Zamknął oczy i opadł na oparcie.

— Sam bym siebie nie puścił wolno — przyznał, uśmiechając się smutno. Michalczuk jeszcze dyszał ciężko, lecz odrzuciwszy rude włosy z twarzy, ochłonął i myśląc nad czymś intensywnie, wpatrzony w stary zeszyt do kaligrafii, zmierzył Iwana obojętnym spojrzeniem.

— Dlatego właśnie nic ci nie zrobię. — Uśmiechnął się złowieszczo. — Dlatego właśnie puszczę cię wolno. Pozwolę, byś żył ze sobą codziennie, zbyt tchórzliwy, by przyznać się do zła. Byś patrzył w lustro i zniszczył życie kolejnej kobiecie, którą pokochasz. Zatruj ją swoim jadem. Patrz jak umiera. Idź wolno. To kara, na jaką zasługujesz.

Iwan otworzył oczy i patrzył chwilę na swojego wuja w milczeniu. Nic go już nie obchodziło. Nic nie miało znaczenia. Zjedzona kiełbasa zalegała mu na żołądku, czuł się, jakby miał tam kamienie. I bryły lodu w piersiach.

 

Lipiec 1935

— Panie Iwanie! Panie Iwanie, tutaj!

Iwan przepchnął się przez tłum ludzi wysypujących się z pociągu i wypatrywał Emilkowych jasnych włosów, roześmianej twarzy. Nigdzie tego nie dostrzegł. Wtem jego wzrok spotkał się z piękną kobietą w granatowej garsonce i zawiniętych pod kapeluszem włosów. Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem znad okularów przeciwsłonecznych i używając łokci, dotarła do niego, uśmiechając się coraz szerzej.

— Czyżby mnie pan nie poznał? Panie Iwanie! Obrażę się! — dygnęła lekko, poprawiając włosy. Iwan pokręcił głową i uśmiechnął się do siebie.

— Pokaż ten skarb, Emilko — poprosił, a ona przystawiła przód dłoni tuż przy jego twarzy. Pierścionek z brylantem połyskiwał elegancko na jej zadbanym paluszku. Zdawał się być zdecydowanie za duży jak na tak małe dziecko. — Piękny.

— Staś chyba trochę przesadził — szczebiotała, łapiąc go za przedramię i wyprowadzając z dworca. — Mam na myśli, rozumie pan, rozmiar brylantu. Kazałam mu wymienić. Śmiał się. Powiedział, że muszę go przyjąć takiego, albo wcale. Cóż. Staś nie znosi kompromisów, odcieni szarości i słodzonej kawy. To do niego podobne. Tędy.

Przeciskała się przez strumień ludzkich ciał ze zwinnością godną gimnastyczki. Gdy wydostali się z dworca, odetchnęła i poprawiwszy włosy, machnęła na taksówkę.

— Najpierw jedziemy do mnie, to znaczy do kamienicy. Zostawi pan rzeczy. Potem muszę pana zostawić i wstąpić do Stasia. Potem przyjadę i możemy iść na kawę. Albo ciastko. Albo kawę i ciastko, ale wtedy małą kawę i małe ciastko. Nie mogę przytyć do wiosny!

— Więc już wszystko ustalone?

— Hm — mruknęła Emilka, skonsternowana. — Trochę się o to sprzeczamy. Ja bym chciała na wiosnę, ale Stasiowi się to nie podoba.

— Co, boi się tak szybkiego usidlenia? Daj mu jeszcze chwilę młodości, ptaszyno. Inaczej będzie sobie odbijał młodzieńcze lata w małżeństwie. — Iwan puścił do niej oko, ale nie widziała tego, zaaferowana pakowaniem swojego jeszcze niedorosłego ciała do taksówki.

— To nie do końca tak. — Dała instrukcje taksówkarzowi i przejrzała się w lustrze. Gdy zdjęła okulary przeciwsłoneczne, zobaczył jej błękitne oczy, o barwie jeszcze głębszej niż kiedykolwiek.

— A jak? — dopytał, a Emilka włożyła okulary do pokrowca, potem pokrowiec do torebki.

— To nie on chce zwlekać, a ja. Uważam, że trochę przesadza.

— Więc on wolałby wcześniej, niż na wiosnę? — zapytał zaskoczony Iwan.

— Staś chciałby we wrześniu — westchnęła, bawiąc się zapięciem torebki. — Ja uważam, że nie ma potrzeby się spieszyć. W szczególności, że chciałabym, by jakoś ułożyła się sprawa… z Małgosią.

Iwan zmarszczył brwi i chciał dopytać, lecz nie zdążył.

— Ależ pan wygląda dobrze! Chyba wakacje w ciepłych krajach panu służą. Chociaż karnacja ciemniejsza, to twarz pojaśniała. Jakby spokojniejszy na duchu! Mylę się?

Uśmiechnął się w odpowiedzi.

— Jak podanie do szkoły średniej? Przyjęta?

— Nie wiem jeszcze — przyznała Emilka. — I szczerze mówiąc, nie dbam o to. Bez względu na to, kiedy będzie ślub, Staś daje mi jasno do zrozumienia, że gdzieś wyjedziemy. I bardzo dobrze. Nudzi mnie to wszystko tutaj.

— Opowiesz mi zatem, co się dokładnie wydarzyło od mojego wyjazdu w październiku?

Emilka milczała, wpatrując się w coś za oknem. Posmutniała. Skubała skórki przy paznokciach i marszczyła wyregulowane brwi. Czerwona szminka na jej ustach rozmazała się w jednym kąciku. W końcu westchnęła głośno i teatralnie, ułożyła dłonie na kolanach i zwróciła ku niemu twarz.

— Tak, oczywiście, że powiem. Powiem panu dzisiaj. Oczywiście. Ale ostrzegam, to przykra sprawa. Wstydzę się, chociaż wygląda na to, że nie mam czego. Ale tęsknię za Małgosią! Może pojedzie pan ze mną dzisiaj do niej i pod groźbą morderstwa zmusi ją, byśmy znów się przyjaźniły? Zrobi to pan dla mnie? Proszę — zrobiła słodką minę i ścisnęła w małych dłoniach jego nadgarstek. — Albo niech pan zagrozi, że zabije mnie, jeśli ona nie zaprzyjaźni się ze mną znów! Nie chcę żyć bez przyjaciółki-kuzynki! Czy pan mnie rozumie?

Iwan słuchał jej szczebiotu ze zmartwieniem. Nie wiedział kiedy i dlaczego, nie wiedział jak właściwie, ale zmieniła się. Zmieniła się w jakiś dziwny wytwór własnych oczekiwań wobec damy, jaką pragnęła pewnie być. Wolał jej rozczochrane, zaplecione w warkocz włosy i obrażone, niepewne lub roześmiane, ale szczere spojrzenia. Odnosił wrażenie, że przed nim odgrywała jakiś swój spektakl jednego aktora, nie rozumiał tylko, co to miało na celu.

Zostawiła go w domu, by przebrał się i rozpakował. Anielki nie było.

 

Iwan wpatrywał się w pojedyncze fusy kawy wypływające na wierzch. Nie przeszkadzały mu, więc nigdy nie przykładał się do jej parzenia. Zresztą i tak prawie nigdy nie wypijał więcej niż trzy łyki. Nie lubił kawy.

Zamiast tego postanowił wejść do sypialni Emilki. Na pierwszy rzut oka wyglądał tak samo, jednak po kilku chwilach zrozumiał, że jedyne, co zostało takie, jakie było w październiku, to ułożenie mebli. W pokoju unosiła się silna woń piżmowych perfum, która niemal utrudniała myślenie. Otworzył okno i wziął kilka głębokich wdechów. Na parapecie, wśród doniczek, w których rosły zadbane pelargonie w wielu odcieniach różu i czerwieni, dostrzegł ramki ze zdjęciami. Wśród postaci rozpoznał podpartą pod boki, roześmianą gospodynię, zamyślonego Krzysia, Emilkę z jakąś rówieśniczką, zdjęcie z dzieciństwa Emilki z innym, rudym i piegowatym dziewczęciem; Emilki na koniu, przestraszonej i niepewnej, Krzysia w stroju ministranta, Małgosi malującej paznokcie.

Żadnego zdjęcia Elżbiety.

Toaletka zasypana była flakonikami perfum, różnymi kolorami szminek, kosmetyków, kredek i pudrów. W ramę lustra Emilka wcisnęła poważne zdjęcie swojego narzeczonego do dokumentów.

Na szafce nocnej, obok rozpoczętego haftu na chusteczce, leżała sterta różnorakich powieści i nowelek dla kobiet. Spod łóżka wystawało czasopismo modowe. Iwan otworzył szufladkę szafki i przeszukał naprędce jej zawartość. Odnalazł w końcu kilka rolek filmów fotograficznych i pliki zdjęć. Wyciągnął je i powoli przeglądał. W większości przedstawiały obcych Iwanowi i zapewne też Emilce ludzi: krawcowe przy pracy ujęte przez szybę, sprzedawcy na targowiskach, spacerujący uliczką księża z zakonnicami, roześmiane dzieci nad rzeką, opuszczone kamienice, wiele fotografii przedstawiających widoki z okna sypialni o różnych porach dnia i roku.

— Niewiele czasu panu potrzeba na naruszenie mojej prywatności — usłyszał głos Emilki za swoimi plecami. Skończył przeglądać zdjęcia i odwrócił głowę, przyglądając się jej beznamiętnie.

— Uczę się od ciebie — rzekł. Emilka obdarzyła go uprzejmym uśmiechem i położyła torebkę na toaletce. — Załatwiłaś wszystko ze swoim narzeczonym?

— Owszem.

Powolnym krokiem, stukając obcasami, przeszła przez pokój i podeszła do niego. Wyciągnęła dłoń, prosząc o fotografie. Iwan wsunął je w jej dłoń, nieszczególnie zawstydzony.

— Kazał pana pozdrowić.

— Dziękuję.

Dziewczyna włożyła zdjęcia do szuflady, rzucając przedtem okiem na kilka z nich. Iwan chciał już opuścić jej pokój, lecz gdy wykonał kilka kroków, powstrzymała go.

— Wie pan, że nie jestem najlepsza w udawaniu. — Podeszła do okna i zawiesiła wzrok na dachu kamienicy naprzeciw. — Kiepska ze mnie aktorka.

— Szczerze mówiąc, ta cecha mi zupełnie nie przeszkadza.

— Dama powinna umieć udawać. Uśmiechać się, gdy jej smutno, i dygać, gdy chce dać komuś w twarz.

— Do czego zmierzasz? — zapytał, zbliżając się do niej. Odwróciła się i choć jej twarz była kamienna, w oczach dostrzegł panikę.

— Nie umiem udawać, że nie przeszkadza mi to, jak… rozwiązał sprawy… z Małgosią. Nie umiem udawać, że chcę życia, które Staś mi da. Nie umiem też udawać… że… nie widzę… rzeczy… Że… nie rozpamiętuję… nie zastanawiam się…

— Nie musisz nic udawać — odrzekł, unosząc lekko głowę i mrużąc oczy.

— Otóż właśnie muszę! — westchnęła i rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie. — Chcę być szczęśliwa. Czy to dużo?

— Tak — odparł ze smutnym uśmiechem. — To najwięcej, ile możesz żądać od losu.

Zafrasowała się tym. Przetarłszy powieki, potrząsnęła głową i poprosiła, by wyszedł.

 

Zaprowadziła go do eleganckiej kawiarni w centrum miasta. Porcelanowa zastawa i zapach mocnej, świeżo mielonej kawy wprawiały Iwana w nieco drażliwy nastrój. W milczeniu jednak zajął miejsce, które wybrała, i spojrzawszy na menu, uśmiechnął się wyzywająco.

— Mam nadzieję, że wzięłaś tyle pieniędzy. — Emilka uniosła brwi.

— Pan przecież za mnie zapłaci.

— Ja? Ja wspieram sufrażystki. Kobiety mogą same zadbać o siebie.

Dziewczyna posłała mu rozbawione spojrzenie. Zamówiła cappuccino i szarlotkę. Gdy kelnerka postawiła na stolę przed nią kawałek ciasta wielkości pudełeczka na pierścionek zaręczynowy, Iwan nie mógł powstrzymać się od nieuprzejmego komentarza w stronę obsługi.

— Pan mnie żenuje. Proszę się zachowywać — upominała go, ale kąciki jej drżały, gdy wkładała do ust ukrojony kawałek posypany cukrem pudrem.

— Skoro już ogałacasz mnie z takich sum na rzecz ciastka wielkości kociego klocka, to bądź chociaż na tyle uprzejma, by zabawić mnie opowieścią o tym, jak stałaś się narzeczoną Barzyckiego.

Emilka roześmiała się głośno na fragment o kocim klocku.

— Dobrze, niech tak będzie — oświadczyła, upijając łyk kawy. Rzuciła krótkie spojrzenie przez okno, przy którym znajdował się ich stolik. Za oknem zaczęło się chmurzyć. — To potoczyło się bardzo szybko. Jeszcze w marcu Małgosia umierała ze szczęścia. Sama przeglądałam z nią katalogi z sukniami ślubnymi. Ale coś musiało w niej pęknąć. Nie wiem, może się znudziła? Chodziłyśmy czasami do takiego klubu potańczyć. Nigdy nie brała tam Stasia.

— Jakiego klubu?

Szaleństwo — wyjaśniła, wzruszając ramionami. — Często go mijałam, wracając z korepetycji. Mówiłam panu o nim kiedyś? Chyba nie. — Nachyliła się nagle i powiedziała konspiracyjnym szeptem: — Wydaje mi się, że tam sprzedają narkotyki.

— I mimo wszystko tam chodziłyście?

— Tym bardziej! — roześmiała się, po czym wpakowała kolejny kawałek do ust i obdarzyła go wypchanym szarlotką uśmiechem. — Oczywiście nigdy nie dałyśmy się zaczepić, ale to było takie ekscytujące!

— Kontynuuj — poprosił, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu. Emilka przez chwilę znów patrzyła w okno, jakby się czymś rozproszyła.

— No, chodziłyśmy tam i tańczyłyśmy z chłopcami. Ja pilnowałam Małgosi, a Małgosia mnie. Oczywiście zawsze było uprzejmie i szarmancko, no, pomijając to, że przy swingu wszystkim dziewczynom widać majtki.

— Musisz mnie tam zaprowadzić — wymamrotał, znów przyłapując Emilkę na zerkaniu przez okno.

— Nie ma mowy. Nikt tam starców nie wpuszcza. — Iwan nie odpowiedział, oboje mierzyli się rozbawionymi spojrzeniami. — Nieistotne. Po prostu pod koniec maja poszłyśmy tam, jak zwykle, przed Anielką udając, że idziemy do kina. Na prawie cały wieczór straciłam Małgosię z oczu. Po półtorej godziny zaczęłam się poważnie martwić. Wyszłam na zewnątrz, by się za nią rozejrzeć, i miałam nieszczęście ujrzeć Stasia. Chciałam uciec do środka, ale mnie przyuważył. Zawstydziłam się. Musi pan, panie Iwanie, wiedzieć, że ja już wtedy byłam w nim zakochana po uszy. Spanikowałam, że pomyśli, że źle się prowadzę. Wszedł do tego klubu za mną i zaczął wypytywać, dlaczego nie jestem z Małgosią w kinie, i gdzie ona w takim razie jest. Powiedziałam, że odwołałam kino, by przyjść tutaj, i nie wiem, pewnie jest u siebie. Odrzekł, że wie, że kłamię, bo sam ją odwoził pod kino na pół godziny przed seansem. Nie mówiłam nic więcej, więc zrezygnował z wypytywania mnie i wyszliśmy stamtąd. Płakałam ze wstydu. A wtedy usłyszeliśmy… no wie pan… dźwięki… Spojrzałam w prawo, Staś zrobił to samo. I zobaczyliśmy ją z jakimś chłopakiem, przypartą.

Emilka zamarła, głos jej jeszcze drżał z emocji, gdy opowiadała całą historię. Rzuciła kolejne spojrzenie przez okno i wzięła wdech.

— Nie widziała nas. Staś nic nie powiedział. Zaprowadził mnie do samochodu i odwiózł. Nie powiedział ani słowa więcej tego wieczoru. Nie powiedział Anielce, gdzie mnie znalazł. Wiem tylko, że następnego dnia Małgosia zastała pod swoimi drzwiami wszystkie rzeczy, jakie zostawiła w apartamencie Stasia. Byłam u niej i pocieszałam ją, gdy płakała. Nie wiedziała, o co chodzi.

— Nie wiedziała, że jeśli gzisz się z obcym chłopakiem, mając narzeczonego, to istnieje niebezpieczeństwo, że zerwie zaręczyny? — zakpił Iwan. Emilka zmieszała się.

— Nie do końca. Twierdzi, że w ogóle do niczego nie doszło. Mówiła mi, że cały wieczór spędziła na parkiecie i nawet nie wychodziła na zewnątrz.

— Wierzysz jej? — Iwan skrzyżował ręce na piersi. Dziewczyna wpatrywała się w resztkę szarlotki z niezbadanym wyrazem twarzy.

— Widziałam ją tam, przypartą do muru, panie Iwanie. Widziałam jej twarz. Wściekła się, gdy jej to powiedziałam. Twierdzi, że kłamię. Ale ja widziałam.

— Może ktoś ją odurzył.

— Nie wiem — przyznała Emilka, połknęła ostatni kawałek szarlotki i zupełnie posmutniała. — Mówi, że pamięta cały wieczór. Że była na parkiecie. Ja jej nie widziałam. I mówię jej: Małgosiu, nie kłam, mi nie musisz, ja zrozumiem… Wtedy mnie uderzyła. W twarz.

— To wciąż nie tłumaczy, jak zostałaś narzeczoną Barzyckiego.

— Właściwie to tłumaczy. Staś się załamał. Przychodził do mnie i Anielki i… i był smutny… raz widziałam, jak płakał. Chętnie spędzał ze mną czas. Mieliśmy sekret, że ja też tam byłam, że ja widziałam. Ale byłam lojalna. Chciałam bronić Małgosi. Ale Staś był zraniony. Któregoś dnia mi powiedział, że mnie kochał, ale musiał przestać, gdy go odtrąciłam. Odpowiedziałam, że postąpiłam zbyt pochopnie. — Przerwała na chwilę, by upić cappuccino. — Następnego dnia ja i Anielka byłyśmy zaproszone przez niego na obiad. Tuż przed zadzwonił i powiedział, że dołączą do nas jego rodzice, bo zrobili mu niezapowiedzianą wizytę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem