dla wytrwałych

027. update

Minęło 10 lat, a widzę, że czasami ktoś tu jeszcze zagląda. Bardzo miło mi się czytało te komentarze. Niestety, Surowicy nigdy nie dokończył...

4 września 2023

036. SUROWICA (25)

 Rozdział XV


Następnego dnia Iwan właściwie nie wychodził z pokoju. Zobaczyła go tylko dwa razy, raz, jak wyszedł do toalety, a drugi, jak dopadł spiżarnię i zaczął pożerać wszystko, co wpadło mu do rąk. Siedziała wtedy z Anielką w kuchni i piły razem herbatę. Anielka próbowała go zachęcić, by usiadł z nami, a potem zaproponowała mu normalne jedzenie, lecz nic nie odpowiedział i wrócił do pokoju z bochenkiem chleba pod pachą i dzbankiem kompotu w drugiej ręce.

— Co mu się stało? — zapytała zmartwiona Anielka. Emilka w odpowiedzi jedynie pokręciła głową. — Może chory? Pójdę do niego, może mu jakieś ziółka zaparzę…

Oczywiście pan Iwan spławił gosposię i wróciła do kuchni nieco obrażona.

 

Wybrała się z Anielką przed południem na rynek, by kupić świeże warzywa i owoce. Podczas gdy gosposia wybierała pomidory, ogórki i cebulę, Emilka kręciła się w poszukiwaniu czegoś ciekawego, co mogłoby przykuć jej uwagę. Widziała stoisko z harmonijkami, małymi kotkami i tytoniem różnego pochodzenia. Zobaczywszy mężczyznę wystawiającego tylko jedną rzecz — maszynę do pisania — przypomniała sobie o prezencie, który dostała od Krzysia na święta. Zanotowała w pamięci, by wygrzebać ją ze strychu i wreszcie zacząć używać.

Chłopiec sprzedający gazety wykrzykiwał co chwila jej nazwę i dzisiejsze nagłówki. Jeden z nich przykuł jej uwagę, więc podeszła do małego i kupiła egzemplarz. Odnalazła stronę, która ją zainteresowała i zaczęła czytać.

 


TAJEMNICZE OKOLICZNOŚCI ŚMIERCI LWOWSKIEGO WYKŁADOWCY

 

Pisaliśmy niedawno na łamach naszej gazety o nagłym, szokującym społeczeństwo samobójstwie prof. Michalczuka, które miało miejsce w ubiegłym tygodniu. Z nieoficjalnych źródeł uzyskaliśmy nieznane dotąd opinii publicznej informacje, rzucające zupełnie inne światło na tę sprawę.

10-ego września koło godziny ósmej rano służąca znalazła ciało profesora wiszące pod sufitem. Lekarz patolog, który przybył na miejsce razem z policją, jednoznacznie orzekł, że śmierć zaszła pod wpływem uduszenia, nie zaś przetrącenia karku. Oznacza to, że prof. Michalczuk doświadczył długich cierpień w ostatnich chwilach swojego życia. Problem polega jednak na tym, że… pana Michalczuka miało nie być wtedy w domu. Wyjechał w interesach przed dwoma dniami i sama podróż w jedną stronę powinna była mu zająć przynajmniej kilka dni poinformowała nas zszokowana do dziś gosposia. Poza tym, nikt ze służby nie widział, żeby wchodził do domu wieczorem. Ja zasypiam bardzo późno i słyszałabym, jak wchodzi.

Według lekarzy śmierć nastąpiła na około osiem do dwunastu godzin przed znalezieniem zwłok. Czy więc pan profesor przerwał podróż po to tylko, by wrócić po cichu do domu i popełnić samobójstwo? Co mogło go skłonić do takiego czynu, którego był na tyle pewien, że nie pozwolił, aby ktokolwiek ujrzał go tuż przed samobójstwem? Istnieje jeszcze jedna hipoteza.

Cóż, nie wykluczamy, że mógł w tym brać udział ktoś jeszcze przyznał nas jeden z detektywów, który prosił o nieujawnianie swojego nazwiska. Wysokość, z której skakał denat, powinna mu zapewnić natychmiastową śmierć poprzez zerwanie łączności kręgów szyjnych. Tymczasem wszelkie poszlaki wskazują na uduszenie.

Nasz reporter podjął ten trop i dowiedział się, że profesor miał sporo wrogów. Prezentował dosyć skrajne poglądy polityczne poinformował nas znajomy profesora i nie krył się z nimi. W przeszłości pisywał do jednej z gazet, w której kompromitował po kolei wszystkich lewicowych działaczy. Być może powiedział kiedyś o słowo za wiele.

Istotnie, po zasięgnięciu dodatkowych informacji w miejscowej komendzie dowiedzieliśmy się, że profesor Michalczuk często zgłaszał przypadki napaści, gróźb telefonicznych bądź listownych oraz szkody w postaci wybitych szyb lub zdewastowanego ogrodu. Nie cieszył się sympatią przyznał jeden z aspirantów. Raczej stronił od ludzi, a ludzie stronili od niego. I rozsiewali plotki zakończył policjant, lecz nie chciał powiedzieć nic więcej. Chcąc dowiedzieć się coś na temat wspomnianych plotek, popytaliśmy w sąsiedztwie. W tym domu straszy poinformowała nas gosposia jednego z sąsiednich majątków. A jak nie straszy, to klątwę jaką rzucono. To szósta tragiczna śmierć w murach tego domu.

Rzeczywiście, przed tym szokującym samobójstwem wydarzyły się jeszcze inne, nie mniej zdumiewające przypadki. Przed profesorem Michalczukiem mieszkał tam ojciec aktualnego właściciela dworku, doktor Borys Pietruczuk. Jego żona zmarła przy porodzie, a jego samego dwanaście lat później zamordowała kochanka! informuje nas już teraz była sąsiadka Michalczuka.Ta kobieta też się chwilę potem zabiła. Wtedy dziedzicem zaopiekował się właśnie pan profesor. Jego żona poroniła trzy miesiące po przeprowadzce, a półtora roku później popełniła samobójstwo. Od tamtej pory było spokojnie, aż do dzisiejszego dnia.

Tak krwawa historia wprawiła nas w niemałe osłupienie. Dokładnych okoliczności śmierci na razie nie znamy, wiemy za to jedno  nie jest to sprawa taka, jak każda inna. Będziemy państwa informować na bieżąco o postępach w śledztwie.


 

***

Znikał na całe dnie, wracał na noc i zamykał się w pokoju. Wychodził z niego po to tylko, by za jednym razem opróżnić całe półki w spiżarni, wypić pół dzbanka kompotu lub wystygniętej z kolacji herbaty i ewentualnie stanąć w oknie, otworzywszy je przedtem. Spoglądał w dal ślepym wzrokiem, przeżuwając jedzenie i oddychając ciężko. Ignorował pytania, próby nawiązania rozmowy czy nawet pretensje Anielki, że zjadł coś, co było jej potrzebne do potrawy na następny dzień. Czasami tylko, gdy Emilka próbowała zadać mu jakieś wyjątkowo wścibskie pytanie, otrząsał się i spoglądał na dziewczynę z wyrazem uprzejmego zaskoczenia, jakby po raz pierwszy w życiu spotkał tak dziwne stworzenie.

— Może on naprawdę chory — wzdychała Anielka, gdy w trakcie ich kolacji niczym lunatyk przetrząsał spiżarnię w poszukiwaniu jedzenia. — Może mu lekarza?

— Nie sądzę — odmruknęła Emilka, próbując, znów bezskutecznie, nawiązać z nim kontakt wzrokowy.

Następnego dnia wydarzyło się coś najmniej w tym wszystkim odpowiedniego — przyszła jakaś kobieta z opieki społecznej. Iwana oczywiście nie było w domu. Kobieta wypisała parę zdań w notesiku, uprzednio zadawszy im kilka pytań, a gdy miała wychodzić — było koło trzeciej po południu — do mieszkania wszedł Pietruczuk, zupełnie tak jak wcześniej nieprzytomny i mocno zaniedbany, bo zarośnięty, poczochrany i z podkrążonymi, podpuchniętymi oczami.

— Kim pani jest? — warknął, otrząsnąwszy się. — Znowu ktoś się wchrzania w nieswoje sprawy?

Kobieta uniosła wysoko brwi i wstała.

— Jestem z opieki społecznej — odrzekła, mierząc Iwana wzrokiem. — Nazywam się Eulalia…

— To doskonale — przerwał jej i uśmiechnął się chłodno. — Mogę panią poprosić na stronę?

Zamknęli się na chwilę w pokoju, a kilka minut później pani Eulalia wyszła z lekkim uśmiechem. Gdy drzwi się zamknęły, Emilka nie potrafiła się powstrzymać.

— Zapłacił jej pan?

— Dużo sobie teraz życzą — mruknął, przenosząc wzrok z drzwi na dziewczynę. Stali kilka metrów od siebie, Emilka w salonie, a Iwan w korytarzu. Wyglądał tak zupełnie inaczej, nie tylko na zaniedbanego, ale również na takiego zmęczonego — jakby przestraszonego a może znużonego… Jakby wstał dzisiaj i postanowił umrzeć — przyszło Emilce na myśl. Anielka ustawiała figurki porcelanowe na szafkach, zerkając co chwila na mężczyznę z mieszanką zmartwienia i zaskoczenia.

— Może ma pan ochotę na spacer? — zapytała Emilka, gdyż to jedyna myśl, jaka przyszła jej do głowy. Spojrzał na nią bez wyrazu i kiwnął głową. Zdumiona założyła pantofle, płaszczyk i rękawiczki, nasunęła kapelusz na głowę, przymocowała go wsuwkami i spojrzała w odbicie. Znad ramienia spoglądał wprost w jej oczy Iwan, z dziwnym, tajemniczym uśmiechem błąkającym się na wargach.

Anielka nie chciała nigdzie iść, zatem pan Iwan założył kapelusz na głowę i wyszli z Emilką w milczeniu. Nie rzekli do siebie słowa, idąc przez klatkę schodową, ani wzdłuż brukowanej ulicy. Iwan burknął jedynie coś, gdy przechodzili na drugą stronę, a przez cały czas miał na sobie ten przedziwny uśmiech.

Słońce przygrzewało, lecz niezbyt mocno, tak że przyjemnie by im było spacerować razem, gdyby nie ta skrajnie niezręczna cisza. Nie miała pojęcia, dlaczego to zaproponowała, ale w jeszcze głębsze zdumienie wprawiał ją fakt, że on na to przystał. Zerknęła na niego przelotnie i zobaczyła, że i Iwanowi musiało być dziwnie. Jego brwi nieco się ściągnęły, odchrząkiwał raz po raz i patrzył w kierunku jak najbardziej oddalonym od swojej towarzyszki.

Dotarli do niewielkiego parku, który znajdował się kwadrans od kamienicy. Ich krok nie można było w żaden sposób nazwać spacerem, był to co najwyżej spokojniejszy marsz, lecz Iwan istotnie wyglądał, jakby musztra nie pozwalała mu rozluźnić postawy nawet pomimo utykania. Mijali matki z wózkami oraz idące pod rękę małżeństwa, matki z synami, pary. Słońce nadawało złoto-brązowym liściom przyjemny blask, rzucało poświatę spomiędzy gałęzi posadzonych w rzędzie drzew, oświecało twarze uśmiechniętych lub zamyślonych ludzi.

Iwan delikatnie ją szturchnął i zaproponował ramię, które ujęła.  Od jej palców, poprzez materiał rękawiczek, przebiegł dziwny dreszcz, docierając przez przedramię aż do barku i karku, a stamtąd — roznosząc się po całym organizmie i wprawiając ją w nieznany jej dotąd stan niespokojnego pobudzenia.

— Pański wuj popełnił samobójstwo — oświadczyła nagle, przerywając milczenie w dosyć niekonwencjonalny sposób. — Przeczytałam w gazecie.

— Hmmm — mruknął Iwan, rzucając szybkie spojrzenie na dłoń, którą go dotykała. — Tak, na to wygląda.

— Przykro mi.

— Mi niekoniecznie.

— Miał pan z nim jakiś… jakiś… — Urwała, bo sama nie wiedziała, co pan Iwan właściwie miał z Michalczukiem. Nie wyglądało, by jej towarzysz zamierzał jej pomóc w wybrnięciu z tej sytuacji. — Długo pan go zna?

— Od urodzenia — mruknął, patrząc na nią przelotnie. — Spodziewałem się tego przesłuchania.

— Dlatego mi je pan ułatwił?

— Wolałbym je mieć jak najszybciej za sobą. Wolę to niż czytanie mojego prywatnego dziennika.

Spuściła wzrok, ale Iwan nie wyglądał ani na zezłoszczonego, ani rozbawionego. Bardziej na kogoś, kto poczuł wielką ulgę.

— Nie zabiłem swojego wuja, jeśli o tym myślisz. — Uniosła wysoko brwi i otworzyła lekko usta, patrząc w jego twarz, która zmieniała wyraz co kilka sekund. — A wiem, że o tym myślisz, a jeśli nie ty, to jakaś wścibska, irytująca część twojej osobowości, ona pewnie już na mnie coś wymyśliła, ma pewnie dla mnie serię pytań… — mruczał coraz ciszej. Zatrzymał się przy wolnej ławce i tam usiedli.

— Gdybym miała dla pana serię pytań, zaczęłabym jak najwcześniej, by mieć pewność, że zdążymy przed zmrokiem — odrzekła. — Nie wiedziałam, że w pana rodzinnym domu wydarzyło się tyle nieszczęść. Przykro mi.

Iwan nie odpowiadał. Spoglądał nieobecnym wzrokiem na człowieka w budce z lodami, mężczyznę mocno już podstarzałego, który z uśmiechem nakręcał loda młodej dziewczynie. Mijająca ich kobieta pachniała świeżym chlebem.

— Pamiętam… pamiętam te wieczory spędzone z moją guwernantką… — mruczał. — On gdzieś tam się pałętał… Przychodził na karty, na wódkę, ale nie był wulgarny nigdy, nie widziałem go w żadnej sytuacji… stawiającej go w być może niekorzystnym świetle… Ale on mnie nienawidził. Szczerze nienawidził. Twierdził… takie rzeczy twierdził… — Iwan nagle wybuchnął szczerym śmiechem. — Sama byś nie uwierzyła… Jakieś nadprzyrodzone… Niby wierzący, Pismem Świętym od niego po łapach dostawałem, niby taki… A jednak, bzdury wymyślał… A jego żona… ja widziałem, ja widziałem więcej, niż oni sądzili — i więcej rozumiałem… Przeklęci, smaży się w piekle… I dobrze… — Monolog jej towarzysza wprawiał ją w dreszcze niepokoju. Nagle odwrócił się do niej i spojrzał jej głęboko w oczy. Jego czarne źrenice były rozszerzone i wydawać by się mogło, że pochłaniają cały świat… — Ty wiesz, jak to jest, prawda? Wiesz, jak to jest, nienawidzić własnego ojca… Ty swojego też nienawidziłaś, prawda? Prawda? — ponaglał, bo nie odpowiadała.

— Nie pamiętam go zbyt dobrze…

— Musisz go nienawidzić! To zostaje pod skórą! Chcesz loda? — zapytał nagle, podrywając się. Nie czekał na odpowiedź, tylko zamówił jednego w budce, zapłacił i wrócił ze śmietankowym deserem. — Masz, jedz…

Wzięła od niego jedzenie i zaczęła go niepewnie lizać. Odwrócił wzrok, żeby jej nie peszyć, i była mu za to wdzięczna.

— To zostaje… Ta nienawiść wyżera od środka… Moja matka — taka była niewinna — taka jak i twoja…

— Przecież pan jej nie znał.

— Wiele o niej słyszałem — uciął ostro. — Poza tym… poza tym mam parę jej zapisków… mam jej zdjęcie, w domu, spójrz jej w oczy, pokażę ci… — Wyglądał na człowieka, który zaraz się rozpłacze. — Pamiętam ten dzień… inny dzień, nie ten… ale pamiętam, jak siedziałem, jadłem śniadanie… moja guwernantka mnie zagadywała, bo byłem rozdrażniony — tak czasem miałem, takie napady, nic na to nikt nie mógł poradzić, może ona czasami, ale tak było, po prostu drażniły mnie jakieś… — Urwał. — I do mnie mówiła, opowiadała mi jakieś głupoty i wtedy weszła służąca i mówi, że mój ojciec nie żyje. — Zaczął się nagle śmiać. Było to co najmniej upiorne. — A wiesz co ja sobie pomyślałem?

Spojrzał nagle na nią, ściskającą loda w dłoni.

— Wiesz?

— Nie — odrzekła spokojnie.

— Co ty byś sobie pomyślała? Co byś poczuła?

Milczała przez chwilę.

— Czekam na odpowiedź.

— Nie wiem… strach? Szok?... — Urwała, patrząc niepewnie w jego tęczówki. Poczuła, że lód ścieka jej po palcach i spływa na wierzch dłoni. Iwan wyciągnął z kieszenie na piersi chustkę i pomógł jej z tym bałaganem.

— A ja się ucieszyłem — mruknął. — Ucieszyłem się jak dziecko, które dowiedziało się, że zaraz jedzie do zoo. Ja się ucieszyłem…

Kiedy jej ręka była już czysta, Emilka nie znalazła w sobie odwagi, by znów spojrzeć rozmówcy w oczy. Milczeli oboje przez chwilę, a żołądek z ciekawości i lekkiego przerażenia zacisnął jej się na tyle, że nie miała ochoty męczyć deseru.

— Wtedy trafiłem w jego ręce. Wymyślił sobie, że jestem nawiedzony, bo nie żałowałem ojca. Nasyłał na mnie księży, zakonników, katechetki, egzorcystów… próbował nawet wysłać do szpitala psychiatrycznego… To on tego potrzebował, a nie ja — oświadczył z przekąsem. — I ta jego żona… gdyby on wiedział, co wyprawiała, gdy wychodził do pracy, ale ja wiedziałem! Chociaż… oczywiście… nie życzyłem jej źle… A ona…

Urwał nagle i oddychał ciężko. Emilka jadła w milczeniu loda, będąc nieco zaskoczona wyznaniami towarzysza. Milczeli oboje, obserwując mijających ich ludzi na spacerze.

— Co się stało, że przestałaś mi zadawać wścibskie pytania?

Emilka uśmiechnęła się delikatnie.

— Nigdy nie zadawałam ich zbyt wiele. Nie wiem, dlaczego zasłużyłam sobie na taką opinię w pańskich oczach.

Milczał, rzucając jej nieco obrażone spojrzenie, jednak wyglądało na to, że jej obecność sprawia mu wyraźną przyjemność. Nie wiedziała, skąd wzięła się w niej ta pewność — być może z dziwnego błysku w jego czarnych oczach albo pozycji, w jakiej siedział, zwrócony korpusem w jej kierunku.

— Jesteś wścibska. Wiem, że czytałaś mój dziennik. Jesteś świadoma, jak ohydne było to posunięcie?

Odwróciła wzrok, czując krew napływającą do policzków. Słowa ugrzęzły jej w gardle, więc kończyła loda w milczeniu. Pozwoliła sobie tylko raz zerknąć na Iwana, krótko i przelotnie, trochę spod rzęs i kątem oka, lecz to wystarczyło, by dostrzegła na jego twarzy zmieszanie.

— No, już, zapomnijmy — wymamrotał niezadowolony. Wciąż nie odwracała głowy, lecz poczuła coś w rodzaju satysfakcji.

— A wie pan, co ja myślę? — Skierował na Emilkę wzrok, który wcześniej wędrował po parku. — Ja myślę, że pan chciałby, bym panu zadawała te pytania i bym naciskała…

Uśmiechnął się pobłażliwie.

— Nie jest tak? Nie czuje pan ulgi, gdy pytam? Pan zupełnie nie ma sensu.

— Ty też nie — odrzekł cicho, wciąż się uśmiechając, lecz w zadziwiający jak na niego sposób. — Tacy jak my powinni trzymać się razem.

Kiwnęła głową, czując, jak głośno bije jej serce. Jego ręka spoczywała na oparciu ławki, lecz nie obejmował jej, gdyż ramię zgiął w łokciu, tak że jego dłoń wisiała nonszalancko w powietrzu, tuż obok jej barku. Wydawało jej się, że Iwan zbliża się ciałem w jej stronę, lecz nie potrafiła określić prawdziwości tego stwierdzenia. Chwile milczenia trwały, wydawać by się mogło, w nieskończoność, zagęszczając atmosferę. Pogryzła końcówkę wafelka z loda i powierciła się trochę na miejscu, by przerwać te dziwne momenty.

— A… jak pan myśli… Kto mógł zabić pana ojca?

— Nie wiem — odrzekł, odwracając głowę. Jego twarz zmieniła wygląd w ułamki sekund. — Gdybym wiedział, już dawno odnalazłbym tego człowieka.

— Pytam o pana podejrzenia, choćby jakieś… jakieś przypuszczenia.

— Nie mam — przyznał. Emilka zmarszczyła brwi.

— To dziwne, wydawało mi się, że w każdej sytuacji rozpaczliwie szuka pan winnego poza samym sobą — zażartowała, lecz Iwan nie uśmiechnął się. — To musiał być bardzo sprawny morderca — dodała poważniej.

— Tak — powiedział. — Tak, to prawda… Wkraść się do domu, strzeżonego zresztą… zamordować dwie osoby… Chociaż są różne hipotezy — mówił beznamiętnie.

— Na przykład?

— Na przykład taka, że to przyjaciółka mojego ojca zabiła jego, a potem siebie.

— Dlaczego miałaby to robić?

— Mam garść podejrzeń. Mogła tego chcieć chociażby dlatego, że był z niego skończony skurwysyn. Przepraszam — dodał szybko, lecz Emilka tylko się uśmiechnęła. — Kiedyś może… powiem ci coś o tym więcej… Innym razem… Teraz nie jest na to odpowiednia chwila — mruczał.

Spojrzała krótko w jego ciemne, nieco zmęczone i z całą pewnością nieszczęśliwe oczy. Czasami widywała w nich jakieś żywe błyski, lecz teraz rozumiała, że to tylko słabe, dogasające płomyczki. Gdy zaglądała głębiej, dostrzegała ciemność i pustkę — bardzo zimną niewątpliwie — i budziło to w niej współczucie.

Coraz silniej wierzyła, że ten człowiek, mimo całej swojej złożoności, szukał jednego: miłości. Odnosiła wrażenie, że mocno się przed nią bronił, jakby ktoś kiedyś bardzo go skrzywdził (Twoja matka, głuptasie — podpowiadał jej głos w głowie). A może sam przed sobą wstydził się tego pragnienia? Uśmiechnęła się w duchu na myśl o tych wszystkich kompromitujących jego pancerz gestach: listach, zwierzeniach, krótkich, z pozoru nic nie znaczących zdań. Dobrze byłoby mieć swój własny dom, nie sądzisz?, zapytał raz, a przed chwilą uznał: Tacy jak my powinni trzymać się razem.

Tacy jak my.

Przypomniała sobie odległe słowa pana Michalczuka, które dawno pewnie przestały być zgodne z oryginałem — o tym, jakoby to mówili razem wspólnym językiem. Chociaż długo twierdziła, że jest zupełnie inaczej — do dziś się z tym nie zgadzała — zaczęła rozumieć, co miał na myśli. Iwan bardzo chciał być zrozumiany, lubił okazje do wspólnej rozmowy, mimo że wciąż uważała, że jakaś jego cząstka ją lekceważy — ale jakie to miało znaczenie teraz, gdy w tych kilku spojrzeniach, w tych spędzonych na rozmowie minutach odnalazła u niego nadzieję na coś lepszego, czego poszukiwał?

Przypomniała sobie, jak przykrył ją kocem w dniu pogrzebu matki, jego list (nikt go przecież do tego nie zmuszał!), rozczarowanie, gdy myślał, że chciała podrobić zmianę w testamencie. Rozpamiętywała prezent w postaci diamentowej łezki, małego skundlonego pieska i wyremontowanego domu. Utrzymuje ją, daje pieniądze (skąd on je brał?), troszczy się, chociaż stara się tego nie okazywać. To wszystko tworzyło w oczach Emilki obraz człowieka zaprzeczającego swoim własnym regułom, zaprzeczającego im w imię niezrozumiałych pewnie dla samego siebie pragnień. Być może widział w niej młodzieńczą miłość, jaką była jej matka, być może liczył, że tym razem uda mu się poprowadzić to inaczej.

Pamięta czasy, nieodległe zresztą, kiedy go podświadomie idealizowała. Wydawał jej się być mężczyzną doskonałym, bo o przywarach bardzo męskich i właściwie znośnych, a zaletach tak absorbujących, że przy nich blakły wszelkie wady. Pamięta rozczarowanie, które jej ogarnęło, że jego osoba jest — tak to nawet sama określiła — do bólu ludzka, a odebrawszy mu tę nadprzyrodzoną cząstkę tajemniczości, czuła się oszukana. Teraz, patrząc na jego czujne, nieszczęśliwe oczy, błądzące po otaczających ludziach, myślała, że nie mogło w nim być nic bardziej cudownego i niezwykłego nad to właśnie człowieczeństwo.

Zrozumiawszy to, odsunęła na bok jego tajemnice, knowania i poplątaną przeszłość. Pomyślała o tym, że w tej właśnie chwili siedzi z nią na ławce w parku, z obolałą nogą i oziębłą duszą grzejąc się na słabym wrześniowym słońcu. Ciekawe o czym myśli, zastanawiała się w duchu. O podróżach, bólu po ukąszeniu, o problemach, a może o tym samym, co ona — o tym, czego pragnie? Może o pani Helenie? Może o swoim wuju lub ojcu?

— Piękna pogoda — zauważył, przerywając ciszę. Odwrócił głowę w jej stronę i przez ułamek sekundy dostrzegła tęsknotę w jego oczach, zupełnie jakby w środku siedział zniewolony, nieszczęśliwy człowiek, który prosił ją o kilka oddechów wolności.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nad ranem

Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...

Bolesław Leśmian, Nad ranem