Rozdział XV
Następnego dnia Iwan właściwie nie wychodził z pokoju. Zobaczyła go tylko dwa razy, raz, jak wyszedł do toalety, a drugi, jak dopadł spiżarnię i zaczął pożerać wszystko, co wpadło mu do rąk. Siedziała wtedy z Anielką w kuchni i piły razem herbatę. Anielka próbowała go zachęcić, by usiadł z nami, a potem zaproponowała mu normalne jedzenie, lecz nic nie odpowiedział i wrócił do pokoju z bochenkiem chleba pod pachą i dzbankiem kompotu w drugiej ręce.
— Co mu się stało?
— zapytała zmartwiona Anielka. Emilka w odpowiedzi jedynie pokręciła głową. —
Może chory? Pójdę do niego, może mu jakieś ziółka zaparzę…
Oczywiście pan
Iwan spławił gosposię i wróciła do kuchni nieco obrażona.
Wybrała się z
Anielką przed południem na rynek, by kupić świeże warzywa i owoce. Podczas gdy
gosposia wybierała pomidory, ogórki i cebulę, Emilka kręciła się w poszukiwaniu
czegoś ciekawego, co mogłoby przykuć jej uwagę. Widziała stoisko z
harmonijkami, małymi kotkami i tytoniem różnego pochodzenia. Zobaczywszy
mężczyznę wystawiającego tylko jedną rzecz — maszynę do pisania — przypomniała
sobie o prezencie, który dostała od Krzysia na święta. Zanotowała w pamięci, by
wygrzebać ją ze strychu i wreszcie zacząć używać.
Chłopiec
sprzedający gazety wykrzykiwał co chwila jej nazwę i dzisiejsze nagłówki. Jeden
z nich przykuł jej uwagę, więc podeszła do małego i kupiła egzemplarz.
Odnalazła stronę, która ją zainteresowała i zaczęła czytać.
TAJEMNICZE OKOLICZNOŚCI ŚMIERCI LWOWSKIEGO WYKŁADOWCY
Pisaliśmy niedawno na łamach naszej gazety o nagłym,
szokującym społeczeństwo samobójstwie prof. Michalczuka, które miało miejsce w
ubiegłym tygodniu. Z nieoficjalnych źródeł uzyskaliśmy nieznane dotąd opinii
publicznej informacje, rzucające zupełnie inne światło na tę sprawę.
10-ego września koło godziny ósmej rano służąca znalazła
ciało profesora wiszące pod sufitem. Lekarz patolog, który przybył na miejsce
razem z policją, jednoznacznie orzekł, że śmierć zaszła pod wpływem uduszenia,
nie zaś przetrącenia karku. Oznacza to, że prof. Michalczuk doświadczył długich
cierpień w ostatnich chwilach swojego życia. Problem polega jednak na tym, że…
pana Michalczuka miało nie być wtedy w domu. — Wyjechał w
interesach przed dwoma dniami i sama podróż w jedną stronę powinna była mu
zająć przynajmniej kilka dni — poinformowała
nas zszokowana do dziś gosposia. — Poza
tym, nikt ze służby nie widział, żeby wchodził do domu wieczorem. Ja zasypiam
bardzo późno i słyszałabym, jak wchodzi.
Według lekarzy śmierć nastąpiła na około osiem do dwunastu
godzin przed znalezieniem zwłok. Czy więc pan profesor przerwał podróż po to
tylko, by wrócić po cichu do domu i popełnić samobójstwo? Co mogło go skłonić
do takiego czynu, którego był na tyle pewien, że nie pozwolił, aby ktokolwiek
ujrzał go tuż przed samobójstwem? Istnieje jeszcze jedna hipoteza.
— Cóż, nie wykluczamy, że mógł w tym brać
udział ktoś jeszcze — przyznał nas
jeden z detektywów, który prosił o nieujawnianie swojego nazwiska. — Wysokość, z której skakał denat, powinna mu
zapewnić natychmiastową śmierć poprzez zerwanie łączności kręgów szyjnych.
Tymczasem wszelkie poszlaki wskazują na uduszenie.
Nasz reporter podjął ten trop i dowiedział się, że profesor
miał sporo wrogów. —
Prezentował dosyć skrajne poglądy
polityczne — poinformował nas znajomy
profesora — i nie krył się z nimi. W
przeszłości pisywał do jednej z gazet, w której kompromitował po kolei
wszystkich lewicowych działaczy. Być może powiedział kiedyś o słowo za wiele.
Istotnie, po zasięgnięciu dodatkowych informacji w
miejscowej komendzie dowiedzieliśmy się, że profesor Michalczuk często zgłaszał
przypadki napaści, gróźb telefonicznych bądź listownych oraz szkody w postaci
wybitych szyb lub zdewastowanego ogrodu. — Nie cieszył się
sympatią — przyznał jeden z
aspirantów. — Raczej stronił od
ludzi, a ludzie stronili od niego. I rozsiewali plotki — zakończył policjant, lecz nie chciał
powiedzieć nic więcej. Chcąc dowiedzieć się coś na temat wspomnianych plotek,
popytaliśmy w sąsiedztwie. — W tym
domu straszy — poinformowała nas
gosposia jednego z sąsiednich majątków. — A jak nie straszy, to klątwę jaką rzucono. To szósta tragiczna śmierć w
murach tego domu.
Rzeczywiście, przed tym szokującym samobójstwem wydarzyły
się jeszcze inne, nie mniej zdumiewające przypadki. Przed profesorem Michalczukiem
mieszkał tam ojciec aktualnego właściciela dworku, doktor Borys Pietruczuk. — Jego żona zmarła przy porodzie, a jego samego dwanaście lat później
zamordowała kochanka! — informuje nas
już teraz była sąsiadka Michalczuka. — Ta
kobieta też się chwilę potem zabiła. Wtedy dziedzicem zaopiekował się właśnie
pan profesor. Jego żona poroniła trzy miesiące po przeprowadzce, a półtora roku
później popełniła samobójstwo. Od tamtej pory było spokojnie, aż do
dzisiejszego dnia.
Tak krwawa historia wprawiła nas w niemałe osłupienie. Dokładnych
okoliczności śmierci na razie nie znamy, wiemy za to jedno — nie jest to sprawa taka, jak
każda inna. Będziemy państwa informować na bieżąco o postępach w śledztwie.
***
Znikał na całe
dnie, wracał na noc i zamykał się w pokoju. Wychodził z niego po to tylko, by
za jednym razem opróżnić całe półki w spiżarni, wypić pół dzbanka kompotu lub
wystygniętej z kolacji herbaty i ewentualnie stanąć w oknie, otworzywszy je
przedtem. Spoglądał w dal ślepym wzrokiem, przeżuwając jedzenie i oddychając
ciężko. Ignorował pytania, próby nawiązania rozmowy czy nawet pretensje
Anielki, że zjadł coś, co było jej potrzebne do potrawy na następny dzień.
Czasami tylko, gdy Emilka próbowała zadać mu jakieś wyjątkowo wścibskie
pytanie, otrząsał się i spoglądał na dziewczynę z wyrazem uprzejmego zaskoczenia,
jakby po raz pierwszy w życiu spotkał tak dziwne stworzenie.
— Może on naprawdę
chory — wzdychała Anielka, gdy w trakcie ich kolacji niczym lunatyk przetrząsał
spiżarnię w poszukiwaniu jedzenia. — Może mu lekarza?
— Nie sądzę —
odmruknęła Emilka, próbując, znów bezskutecznie, nawiązać z nim kontakt
wzrokowy.
Następnego dnia wydarzyło
się coś najmniej w tym wszystkim odpowiedniego — przyszła jakaś kobieta z
opieki społecznej. Iwana oczywiście nie było w domu. Kobieta wypisała parę zdań
w notesiku, uprzednio zadawszy im kilka pytań, a gdy miała wychodzić — było
koło trzeciej po południu — do mieszkania wszedł Pietruczuk, zupełnie tak jak
wcześniej nieprzytomny i mocno zaniedbany, bo zarośnięty, poczochrany i z
podkrążonymi, podpuchniętymi oczami.
— Kim pani jest? —
warknął, otrząsnąwszy się. — Znowu ktoś się wchrzania w nieswoje sprawy?
Kobieta uniosła
wysoko brwi i wstała.
— Jestem z opieki
społecznej — odrzekła, mierząc Iwana wzrokiem. — Nazywam się Eulalia…
— To doskonale —
przerwał jej i uśmiechnął się chłodno. — Mogę panią poprosić na stronę?
Zamknęli się na
chwilę w pokoju, a kilka minut później pani Eulalia wyszła z lekkim uśmiechem.
Gdy drzwi się zamknęły, Emilka nie potrafiła się powstrzymać.
— Zapłacił jej
pan?
— Dużo sobie teraz
życzą — mruknął, przenosząc wzrok z drzwi na dziewczynę. Stali kilka metrów od
siebie, Emilka w salonie, a Iwan w korytarzu. Wyglądał tak zupełnie inaczej,
nie tylko na zaniedbanego, ale również na takiego zmęczonego — jakby
przestraszonego a może znużonego… Jakby wstał dzisiaj i postanowił umrzeć —
przyszło Emilce na myśl. Anielka ustawiała figurki porcelanowe na szafkach,
zerkając co chwila na mężczyznę z mieszanką zmartwienia i zaskoczenia.
— Może ma pan
ochotę na spacer? — zapytała Emilka, gdyż to jedyna myśl, jaka przyszła jej do
głowy. Spojrzał na nią bez wyrazu i kiwnął głową. Zdumiona założyła pantofle,
płaszczyk i rękawiczki, nasunęła kapelusz na głowę, przymocowała go wsuwkami i
spojrzała w odbicie. Znad ramienia spoglądał wprost w jej oczy Iwan, z dziwnym,
tajemniczym uśmiechem błąkającym się na wargach.
Anielka nie
chciała nigdzie iść, zatem pan Iwan założył kapelusz na głowę i wyszli z Emilką
w milczeniu. Nie rzekli do siebie słowa, idąc przez klatkę schodową, ani wzdłuż
brukowanej ulicy. Iwan burknął jedynie coś, gdy przechodzili na drugą stronę, a
przez cały czas miał na sobie ten przedziwny uśmiech.
Słońce
przygrzewało, lecz niezbyt mocno, tak że przyjemnie by im było spacerować
razem, gdyby nie ta skrajnie niezręczna cisza. Nie miała pojęcia, dlaczego to
zaproponowała, ale w jeszcze głębsze zdumienie wprawiał ją fakt, że on na to
przystał. Zerknęła na niego przelotnie i zobaczyła, że i Iwanowi musiało być
dziwnie. Jego brwi nieco się ściągnęły, odchrząkiwał raz po raz i patrzył w
kierunku jak najbardziej oddalonym od swojej towarzyszki.
Dotarli do
niewielkiego parku, który znajdował się kwadrans od kamienicy. Ich krok nie
można było w żaden sposób nazwać spacerem, był to co najwyżej spokojniejszy
marsz, lecz Iwan istotnie wyglądał, jakby musztra nie pozwalała mu rozluźnić
postawy nawet pomimo utykania. Mijali matki z wózkami oraz idące pod rękę
małżeństwa, matki z synami, pary. Słońce nadawało złoto-brązowym liściom
przyjemny blask, rzucało poświatę spomiędzy gałęzi posadzonych w rzędzie drzew,
oświecało twarze uśmiechniętych lub zamyślonych ludzi.
Iwan delikatnie ją
szturchnął i zaproponował ramię, które ujęła. Od jej palców, poprzez materiał rękawiczek,
przebiegł dziwny dreszcz, docierając przez przedramię aż do barku i karku, a
stamtąd — roznosząc się po całym organizmie i wprawiając ją w nieznany jej
dotąd stan niespokojnego pobudzenia.
— Pański wuj
popełnił samobójstwo — oświadczyła nagle, przerywając milczenie w dosyć
niekonwencjonalny sposób. — Przeczytałam w gazecie.
— Hmmm — mruknął
Iwan, rzucając szybkie spojrzenie na dłoń, którą go dotykała. — Tak, na to
wygląda.
— Przykro mi.
— Mi
niekoniecznie.
— Miał pan z nim
jakiś… jakiś… — Urwała, bo sama nie wiedziała, co pan Iwan właściwie miał z
Michalczukiem. Nie wyglądało, by jej towarzysz zamierzał jej pomóc w wybrnięciu
z tej sytuacji. — Długo pan go zna?
— Od urodzenia —
mruknął, patrząc na nią przelotnie. — Spodziewałem się tego przesłuchania.
— Dlatego mi je
pan ułatwił?
— Wolałbym je mieć
jak najszybciej za sobą. Wolę to niż czytanie mojego prywatnego dziennika.
Spuściła wzrok,
ale Iwan nie wyglądał ani na zezłoszczonego, ani rozbawionego. Bardziej na
kogoś, kto poczuł wielką ulgę.
— Nie zabiłem
swojego wuja, jeśli o tym myślisz. — Uniosła wysoko brwi i otworzyła lekko
usta, patrząc w jego twarz, która zmieniała wyraz co kilka sekund. — A wiem, że
o tym myślisz, a jeśli nie ty, to jakaś wścibska, irytująca część twojej
osobowości, ona pewnie już na mnie coś wymyśliła, ma pewnie dla mnie serię
pytań… — mruczał coraz ciszej. Zatrzymał się przy wolnej ławce i tam usiedli.
— Gdybym miała dla
pana serię pytań, zaczęłabym jak najwcześniej, by mieć pewność, że zdążymy
przed zmrokiem — odrzekła. — Nie wiedziałam, że w pana rodzinnym domu wydarzyło
się tyle nieszczęść. Przykro mi.
Iwan nie
odpowiadał. Spoglądał nieobecnym wzrokiem na człowieka w budce z lodami,
mężczyznę mocno już podstarzałego, który z uśmiechem nakręcał loda młodej
dziewczynie. Mijająca ich kobieta pachniała świeżym chlebem.
— Pamiętam…
pamiętam te wieczory spędzone z moją guwernantką… — mruczał. — On gdzieś tam
się pałętał… Przychodził na karty, na wódkę, ale nie był wulgarny nigdy, nie
widziałem go w żadnej sytuacji… stawiającej go w być może niekorzystnym
świetle… Ale on mnie nienawidził. Szczerze nienawidził. Twierdził… takie rzeczy
twierdził… — Iwan nagle wybuchnął szczerym śmiechem. — Sama byś nie uwierzyła…
Jakieś nadprzyrodzone… Niby wierzący, Pismem Świętym od niego po łapach
dostawałem, niby taki… A jednak, bzdury wymyślał… A jego żona… ja widziałem, ja
widziałem więcej, niż oni sądzili — i więcej rozumiałem… Przeklęci, smaży się w
piekle… I dobrze… — Monolog jej towarzysza wprawiał ją w dreszcze niepokoju.
Nagle odwrócił się do niej i spojrzał jej głęboko w oczy. Jego czarne źrenice
były rozszerzone i wydawać by się mogło, że pochłaniają cały świat… — Ty wiesz,
jak to jest, prawda? Wiesz, jak to jest, nienawidzić własnego ojca… Ty swojego
też nienawidziłaś, prawda? Prawda? — ponaglał, bo nie odpowiadała.
— Nie pamiętam go
zbyt dobrze…
— Musisz go
nienawidzić! To zostaje pod skórą! Chcesz loda? — zapytał nagle, podrywając
się. Nie czekał na odpowiedź, tylko zamówił jednego w budce, zapłacił i wrócił
ze śmietankowym deserem. — Masz, jedz…
Wzięła od niego
jedzenie i zaczęła go niepewnie lizać. Odwrócił wzrok, żeby jej nie peszyć, i
była mu za to wdzięczna.
— To zostaje… Ta
nienawiść wyżera od środka… Moja matka — taka była niewinna — taka jak i twoja…
— Przecież pan jej
nie znał.
— Wiele o niej
słyszałem — uciął ostro. — Poza tym… poza tym mam parę jej zapisków… mam jej
zdjęcie, w domu, spójrz jej w oczy, pokażę ci… — Wyglądał na człowieka, który
zaraz się rozpłacze. — Pamiętam ten dzień… inny dzień, nie ten… ale pamiętam,
jak siedziałem, jadłem śniadanie… moja guwernantka mnie zagadywała, bo byłem
rozdrażniony — tak czasem miałem, takie napady, nic na to nikt nie mógł
poradzić, może ona czasami, ale tak było, po prostu drażniły mnie jakieś… —
Urwał. — I do mnie mówiła, opowiadała mi jakieś głupoty i wtedy weszła służąca
i mówi, że mój ojciec nie żyje. — Zaczął się nagle śmiać. Było to co najmniej
upiorne. — A wiesz co ja sobie pomyślałem?
Spojrzał nagle na
nią, ściskającą loda w dłoni.
— Wiesz?
— Nie — odrzekła
spokojnie.
— Co ty byś sobie
pomyślała? Co byś poczuła?
Milczała przez
chwilę.
— Czekam na
odpowiedź.
— Nie wiem…
strach? Szok?... — Urwała, patrząc niepewnie w jego tęczówki. Poczuła, że lód
ścieka jej po palcach i spływa na wierzch dłoni. Iwan wyciągnął z kieszenie na
piersi chustkę i pomógł jej z tym bałaganem.
— A ja się
ucieszyłem — mruknął. — Ucieszyłem się jak dziecko, które dowiedziało się, że
zaraz jedzie do zoo. Ja się ucieszyłem…
Kiedy jej ręka
była już czysta, Emilka nie znalazła w sobie odwagi, by znów spojrzeć rozmówcy
w oczy. Milczeli oboje przez chwilę, a żołądek z ciekawości i lekkiego
przerażenia zacisnął jej się na tyle, że nie miała ochoty męczyć deseru.
— Wtedy trafiłem w
jego ręce. Wymyślił sobie, że jestem nawiedzony, bo nie żałowałem ojca. Nasyłał
na mnie księży, zakonników, katechetki, egzorcystów… próbował nawet wysłać do szpitala
psychiatrycznego… To on tego potrzebował, a nie ja — oświadczył z przekąsem. — I
ta jego żona… gdyby on wiedział, co wyprawiała, gdy wychodził do pracy, ale ja
wiedziałem! Chociaż… oczywiście… nie życzyłem jej źle… A ona…
Urwał nagle i
oddychał ciężko. Emilka jadła w milczeniu loda, będąc nieco zaskoczona
wyznaniami towarzysza. Milczeli oboje, obserwując mijających ich ludzi na
spacerze.
— Co się stało, że
przestałaś mi zadawać wścibskie pytania?
Emilka uśmiechnęła
się delikatnie.
— Nigdy nie
zadawałam ich zbyt wiele. Nie wiem, dlaczego zasłużyłam sobie na taką opinię w
pańskich oczach.
Milczał, rzucając
jej nieco obrażone spojrzenie, jednak wyglądało na to, że jej obecność sprawia
mu wyraźną przyjemność. Nie wiedziała, skąd wzięła się w niej ta pewność — być
może z dziwnego błysku w jego czarnych oczach albo pozycji, w jakiej siedział,
zwrócony korpusem w jej kierunku.
— Jesteś wścibska.
Wiem, że czytałaś mój dziennik. Jesteś świadoma, jak ohydne było to posunięcie?
Odwróciła wzrok,
czując krew napływającą do policzków. Słowa ugrzęzły jej w gardle, więc
kończyła loda w milczeniu. Pozwoliła sobie tylko raz zerknąć na Iwana, krótko i
przelotnie, trochę spod rzęs i kątem oka, lecz to wystarczyło, by dostrzegła na
jego twarzy zmieszanie.
— No, już,
zapomnijmy — wymamrotał niezadowolony. Wciąż nie odwracała głowy, lecz poczuła
coś w rodzaju satysfakcji.
— A wie pan, co ja
myślę? — Skierował na Emilkę wzrok, który wcześniej wędrował po parku. — Ja
myślę, że pan chciałby, bym panu zadawała te pytania i bym naciskała…
Uśmiechnął się
pobłażliwie.
— Nie jest tak? Nie
czuje pan ulgi, gdy pytam? Pan zupełnie nie ma sensu.
— Ty też nie —
odrzekł cicho, wciąż się uśmiechając, lecz w zadziwiający jak na niego sposób. —
Tacy jak my powinni trzymać się razem.
Kiwnęła głową,
czując, jak głośno bije jej serce. Jego ręka spoczywała na oparciu ławki, lecz
nie obejmował jej, gdyż ramię zgiął w łokciu, tak że jego dłoń wisiała
nonszalancko w powietrzu, tuż obok jej barku. Wydawało jej się, że Iwan zbliża
się ciałem w jej stronę, lecz nie potrafiła określić prawdziwości tego
stwierdzenia. Chwile milczenia trwały, wydawać by się mogło, w nieskończoność,
zagęszczając atmosferę. Pogryzła końcówkę wafelka z loda i powierciła się
trochę na miejscu, by przerwać te dziwne momenty.
— A… jak pan myśli…
Kto mógł zabić pana ojca?
— Nie wiem —
odrzekł, odwracając głowę. Jego twarz zmieniła wygląd w ułamki sekund. — Gdybym
wiedział, już dawno odnalazłbym tego człowieka.
— Pytam o pana
podejrzenia, choćby jakieś… jakieś przypuszczenia.
— Nie mam —
przyznał. Emilka zmarszczyła brwi.
— To dziwne,
wydawało mi się, że w każdej sytuacji rozpaczliwie szuka pan winnego poza samym
sobą — zażartowała, lecz Iwan nie uśmiechnął się. — To musiał być bardzo
sprawny morderca — dodała poważniej.
— Tak —
powiedział. — Tak, to prawda… Wkraść się do domu, strzeżonego zresztą…
zamordować dwie osoby… Chociaż są różne hipotezy — mówił beznamiętnie.
— Na przykład?
— Na przykład
taka, że to przyjaciółka mojego ojca zabiła jego, a potem siebie.
— Dlaczego miałaby
to robić?
— Mam garść
podejrzeń. Mogła tego chcieć chociażby dlatego, że był z niego skończony
skurwysyn. Przepraszam — dodał szybko, lecz Emilka tylko się uśmiechnęła. —
Kiedyś może… powiem ci coś o tym więcej… Innym razem… Teraz nie jest na to
odpowiednia chwila — mruczał.
Spojrzała krótko w
jego ciemne, nieco zmęczone i z całą pewnością nieszczęśliwe oczy. Czasami
widywała w nich jakieś żywe błyski, lecz teraz rozumiała, że to tylko słabe,
dogasające płomyczki. Gdy zaglądała głębiej, dostrzegała ciemność i pustkę —
bardzo zimną niewątpliwie — i budziło to w niej współczucie.
Coraz silniej
wierzyła, że ten człowiek, mimo całej swojej złożoności, szukał jednego:
miłości. Odnosiła wrażenie, że mocno się przed nią bronił, jakby ktoś kiedyś
bardzo go skrzywdził (Twoja matka,
głuptasie — podpowiadał jej głos w głowie). A może sam przed sobą wstydził
się tego pragnienia? Uśmiechnęła się w duchu na myśl o tych wszystkich
kompromitujących jego pancerz gestach: listach, zwierzeniach, krótkich, z
pozoru nic nie znaczących zdań. Dobrze
byłoby mieć swój własny dom, nie sądzisz?, zapytał raz, a przed chwilą
uznał: Tacy jak my powinni trzymać się
razem.
Tacy jak my.
Przypomniała sobie
odległe słowa pana Michalczuka, które dawno pewnie przestały być zgodne z
oryginałem — o tym, jakoby to mówili razem wspólnym językiem. Chociaż długo
twierdziła, że jest zupełnie inaczej — do
dziś się z tym nie zgadzała — zaczęła rozumieć, co miał na myśli. Iwan bardzo chciał być zrozumiany, lubił okazje do
wspólnej rozmowy, mimo że wciąż uważała, że jakaś jego cząstka ją lekceważy —
ale jakie to miało znaczenie teraz, gdy w tych kilku spojrzeniach, w tych
spędzonych na rozmowie minutach odnalazła u niego nadzieję na coś lepszego,
czego poszukiwał?
Przypomniała
sobie, jak przykrył ją kocem w dniu pogrzebu matki, jego list (nikt go przecież
do tego nie zmuszał!), rozczarowanie, gdy myślał, że chciała podrobić zmianę w
testamencie. Rozpamiętywała prezent w postaci diamentowej łezki, małego
skundlonego pieska i wyremontowanego domu. Utrzymuje ją, daje pieniądze (skąd
on je brał?), troszczy się, chociaż stara się tego nie okazywać. To wszystko
tworzyło w oczach Emilki obraz człowieka zaprzeczającego swoim własnym regułom,
zaprzeczającego im w imię niezrozumiałych pewnie dla samego siebie pragnień.
Być może widział w niej młodzieńczą miłość, jaką była jej matka, być może
liczył, że tym razem uda mu się poprowadzić to inaczej.
Pamięta czasy,
nieodległe zresztą, kiedy go podświadomie idealizowała. Wydawał jej się być
mężczyzną doskonałym, bo o przywarach bardzo męskich i właściwie znośnych, a
zaletach tak absorbujących, że przy nich blakły wszelkie wady. Pamięta
rozczarowanie, które jej ogarnęło, że jego osoba jest — tak to nawet sama
określiła — do bólu ludzka, a odebrawszy mu tę nadprzyrodzoną cząstkę
tajemniczości, czuła się oszukana. Teraz, patrząc na jego czujne, nieszczęśliwe
oczy, błądzące po otaczających ludziach, myślała, że nie mogło w nim być nic
bardziej cudownego i niezwykłego nad to właśnie człowieczeństwo.
Zrozumiawszy to,
odsunęła na bok jego tajemnice, knowania i poplątaną przeszłość. Pomyślała o
tym, że w tej właśnie chwili siedzi z nią na ławce w parku, z obolałą nogą i
oziębłą duszą grzejąc się na słabym wrześniowym słońcu. Ciekawe o czym myśli, zastanawiała się w duchu. O podróżach, bólu
po ukąszeniu, o problemach, a może o tym samym, co ona — o tym, czego pragnie?
Może o pani Helenie? Może o swoim wuju lub ojcu?
— Piękna pogoda —
zauważył, przerywając ciszę. Odwrócił głowę w jej stronę i przez ułamek sekundy
dostrzegła tęsknotę w jego oczach, zupełnie jakby w środku siedział zniewolony,
nieszczęśliwy człowiek, który prosił ją o kilka oddechów wolności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz